Wakacje miałam takie:
wuj pożyczył mi swój ukochany, większy samochód. Przykazał, żebym nie jeździła za szybko. Zapakowałam do bagażnika wszystko, co musiałam do niego zapakować, a potem jeszcze czworo nieletnich pasażerów, i pojechaliśmy.
Chyba ma do mnie zaufanie ten wuj.
Byłam przyjemnie zaskoczona tym, że prawie nie zabłądziłam po drodze. Jechaliśmy trzysta kilometrów.
Na krańcu świata, tam, gdzie kończy się asfalt i zaczyna poniemiecki bruk, mieliśmy wynajęty domek. Nie był to domek najtańszy, ale były to dobrze wydane pieniądze.
Jak powiedział właściciel, przez dwa tygodnie dom, ogród i lasek nad brzegiem jeziora - razem z trzema pomostami i miejscem na ognisko - należą do nas.
Więc czuliśmy się jak u siebie.
Ze względu na specyficzny mikroklimat prawie codziennie padał deszcz.
Prawie codziennie chodziłam nad jezioro się pozachwycać.
Ognisko robiliśmy tylko cztery razy.
Pijawek baliśmy się tylko przez cztery dni.
Bezlitośnie ciągałam towarzystwo na wycieczki - rowerowe i samochodowe, obejrzałam prawie wszystko, co chciałam zobaczyć.
Na przykład to i to...
...i wszystko pomiędzy :) Uwielbiam tameczne drogi, kręte i pagórkowate, a najbardziej, kiedy pomykając po nich nie wiem, czego się spodziewać za zakrętem.
W drodze do pewnej atrakcji turystycznej minęłam Albercika. Trąbnęliśmy sobie, mignęliśmy światłami. Śmieszne: jedzie się świat drogi, żeby minąć się z sąsiadem:)
Jestem opalona na złoto i mam w sobie spokój jeziora. Rynnowego. Głębia i długość.
Bachorki przetrwały, twarde są. Leżą teraz i dokarmiają swoje zwierzaki na tabletach. A, niech tam. Teraz jakoś mnie to mniej denerwuje.
Jestem...