wtorek, 25 kwietnia 2017

Wsiowe koło gospodyń wespół z zespołem śpiewaczym, co w większości członkiń znaczy to samo, organizowały imprezę - spotkanie na wspólne śpiewanie. Zaprosiły inne zespoły śpiewacze, z okolicy dalszej i bliższej, ugotowały barszcz, nalepiły pierogów.
Jestem członkiem sympatykiem wsiowego kgw. Naprawdę je lubię: zwyczajne kobiety, które razem tworzą zupełnie inną rzeczywistość. Pomagałam gotować sadzawkę barszczu, lepiłam razem z nimi te pierogi, naklejałam litery na krzywą tablicę tytułową i tak dalej.
Już tradycyjnie mam na takich imprezach funkcję zapowiadacza, pilnuję porządku występów, przedstawiam, dziękuję. Więc wyprasowałam elegancką sukienkę z kontrafałdą, wynalazłam na strychu dawno nie noszone szpilki, kupiłam nawet lakier do włosów.
Z tym lakierem i niebieską kredką do oczu i wiosennym płaszczykiem, choć pogoda była kalejdoskopowo-mieszana, udałam się. Wszystko mi się udało: zobaczyłam w lustrze prawie obcą osobę.
Ale chyba tak ma być, o to chodzi, prawda? Panie zamawiały sobie terminy u manikiurzystki, dwie fryzjerki przyjechały do domu ludowego w dniu imprezy, bladym świtem, żeby wszystkie występujące śpiewaczki tak samo ładnie uczesać, i wszystkie tak samo czują na stopach ciasne czółenka - bo od święta wszystko ma być odświętnie, czyli inaczej.
Jednym z elementów świętowania był uroczysty przemarsz z budynku, gdzie odegrała się część oficjalna, do budynku, gdzie miała być część nieoficjalna. Akurat nie padał grad ani śnieg, za to wiał bardzo mokry wiatr, przenikający przez wiosenność płaszczyka i kaszmirowość szala; niby głupie paredziesiąt metrów, ale zmarzłam okrutnie.
Na schodach przed wejściem orszak przykorkował się trochę. Zaraz będzie ciepło, pocieszałam się.
- Zmarzła pani - obok mnie, niesiony przez tłum, znalazł się klarnecista z zespołu z sąsiedniego powiatu. - Na mnie to zimno nie robi wrażenia, na co dzień robię w chłodni, tam jest plus dwa stopnie!
Fala tłumu porwała klarnecistę, ledwo zdążyłam uprzejmie sie uśmiechnąć w odpowiedzi. Rzuciło mnie prawie w wejście, ale odsunęłam się, żeby przepuścić marszałka województwa. W końcu to marszałek, do tego gość, a ja, jakby nie było, gospodyni.
- Ależ nie, prosze bardzo, pani niech wejdzie, ogrzeje się trochę. Na pewno się pani wymarzła.
Jeju, jaki miły. Dla tych moich loczków, płaszczyka czy szpilek? Widziałam, ze zdążył omieść wzrokiem.
Więc kiedy jeszcze poseł, którego znam prywatnie, a nie lubię i prywatnie, i zawodowo, wydarł się do mnie "cześć nifka", zrobiło mi się jeszcze gorzej.
Zdjąwszy płaszczyk i ponalewawszy gorący barszczyk zaszyłam się na zmywaku, gdzie w swojej  najlepszej sukience zmywałam, zmywałam i zmywałam - dopóki szefowa nie wyciagnęła mnie na górę na tort.
Zjadłam tort, nazbierałam jeszcze parę wyrazów sympatii. Uciekłam.
W domu wyniosłam szpilki na strych. Nie nadaję się na celebrytkę.

piątek, 21 kwietnia 2017

Jest tak zimno, że codziennie rano słyszę:
- Mamo, jest minus jeden (albo minus dwa, albo plus trzy, nieważne). Chyba nie wyślesz nas do szkoły na rowerach w taki mróz?
A potem, już przy wychodzeniu z domu, moja kwestia:
- Bebunio, weź kurtkę!
Bebunio bierze kurtkę pod pachę, wiezie ją w samochodzie do samej szkoły, po czym biegnie do szatni - żeby nie zmarznąć - i kurtka nie jest mu już potrzebna. Po południu będzie przecież ciepło. 
Zwłaszcza w samochodzie.
Czy za moich czasów też było tak zimno? Jeździłam rowerem przez cały rok. I fajnie, ze miałam rower.
Owszem, było zimno. Z całą pewnością, pamietam, jak grabiały mi ręce.

Tymczasem jest rok 2017, wiozę moje dziateczki samochodem, prawie Ameryka, zatrzymujemy się na drodze przy rowie kilka razy, bo między nie rozwiniętymi gałązkami brzózek widzę jakiegoś ciekawego ptaszka, jednego już zidentyfikowaliśmy jako paszkota, w zeszłym roku mieszała tu na pewno dzierzba, ale ten, taki smukły i zielony? Jak schowa się w liściach, nie będę mogła dokładnie mu sie przyjrzeć.
- Dziwna z ciebie matka - przerywa mi Maniek. - Miałaś nas wieźć do szkoły, a nie oglądać sobie ptaki.
- Cicho, dziwny synu - próbuję odbudować autorytet. - Przecież nawet, jak się spóźnimy, to was usprawiedliwię. Wiesz przynajmniej, co to za ptak?
- O, matko. Atlas wie.
Ale w atlasie za dużo podbnych, muszę się ptaszkowi przyjrzeć jeszcze raz.

wtorek, 18 kwietnia 2017

...miałam jeszcze napisać o Wielkanocnej Niedzieli, rodzinnej i pełnej wrażeń, po której wieczorem układamy się spać - potem wszyscy czytamy do poduszki, gasimy światło. Śpimy.
Ale nie, bo słyszę dochodzący od łożka Bebunia tłumiony szloch. Mój duży synek płacze.
- Co się stało, synku?
- Bo... Bo Nemeczek umarł i w ogóle...
Bebunio czytał do poduszki "Chłopców z Placu Broni".
Mój chłopcze kochany! Nemeczek umarł, ale żyje za każdym razem, kiedy ktoś zaczyna czytać tę książkę - prawda?
Nikt nie został wykąpany w sadzawce w Lany Poniedziałek, było za zimno. Ale, że pogoda taka śliczna przez okno - wybraliśmy się.
Nie wiedziałam, czy bardziej chcę do lasu, czy do miasta, ale niektórzy woleli miasto. Miasto Tamiriana.
Do miasta jedzie się samochodem półtorej godziny. Odświętne słońce, wysprzątane pola, świeża trawa na poboczach, czyściutki asfalt. Ładnie.
W mieście odświętnie bezpłatny parking, dużo miejsca.
To jest stare miasto, ale i miasto nowoczesne. Prowincjonalne i królewskie. Wielokulturowe, otwarte, i naznaczone nienawiścią zagłady.
Zobaczyłam niebo w średniowiecznych freskach, bo kiedy doświadcza się niewyrażalnego, a trzeba to namalować, maluje się własnie takie niebo, pomyślałam. Proste w formie i jakby niezdarne - umowne. Kto wie, ten wie, nieświadomym próżno byłoby tłumaczyć.
Potem szliśmy przez szpaler chrystusików frasobliwych z wiejskich kapliczek, chrystusiki pozbierane z pól, ustawione w muzeum. Prymitywna sztuka, tak się na to mówi. No, nie wiem. Zwracaliśmy z dziećmi uwagę na detale: ufryzowane włosy, zmarszczki na twarzy, odzienie - czasem płaszcz, czasem tylko opaska na biodrach.
Spacer przez zaułki Starego Miasta, tak autentyczne, że nic dziwnego, że grają w filmach przedwojenną Warszawę. Nawet pan puszczający ogromne bańki mydlane ma melonik i lakierowane półbuty, a w bramie grał na gitarze prawie prawdziwy Sting.
Obiad w stylizowanej restauracji. Nowej, ale z lat dwudziestych minionego wieku. Strzeliło nam do głowy, żeby tam pójść, bo było otwarte, a my głodni.
- Bardzo smaczne - oświadczył Maniek szefowej, kiedy przyszła spytać, czy smakowały mu pierogi ze szpinakiem. - Ale  moja mama robi lepsze.
Miasto. Próżno-leniwe, obojętne, żyjące własnym, liczonym w wiekach, życiem; czym dla niego jakiś malutki człowieczek, nowa restauracja, kwitnące wiśnie i mirabelki. Tyle, co mydlane bańki od pana w meloniku.
Kamienie i kamienice, uliczki w górę i w dół, schody, mosty, bramy. Przykryte niebem nieszczelnie.
Wracamy do domu, słońce już nie świeci mi w oczy, jest spokojnie i odświętnie.

piątek, 14 kwietnia 2017

No, i patrzcie: jednak nie umarłam.
Kwietniowo przeplatana pogoda nie wpływa dobrze na samopoczucie, a może to zupełnie co innego, nie wiem. Starość na ten przykład.
Wczoraj pojechałam do miasta, ażeby Bebuniowi pobrano krew, następnie wróciliśmy na śniadanko i pojechałam z powrotem do miasta, do pracki. A kiedy wróciłam, nie mogłam robic nic, tylko siedziałam i słuchałam, jak mi się biedne serduszko telepie po wnętrzu.
Myślałam: wszystko zawalę, nie upiekę żadnego ciasta, nie będzie żadnych świąt.
Tak, jakby w świętach chodziło o to jedzenie i mycie okien.
No, chyba jednak nie.
Więc dziś wychodząc z założenia, że bardzo ładnie posprzątane było dwa tygodnie temu, oddelegowałam chłopców do odkurzania - po ich odkurzaniu nie widać zasadniczo różnicy, jest jak było, ale odkurzacz się wyszumiał - i wspólnymi siłami upiekliśmy babkę i muffinki.
Ośmielę się nawet wysnuć stwierdzenie, że to kołatanie serdeczne jakby mi trochę przechodzi.
I ciągle mi zimno, choć Babcia dzielnie pali w piecu!
Ale co tam. Fajnie jest, nie trzeba nic robić, tylko patrzeć przez to myte onegdaj okno, pejzaż z widokiem na świątecznie wysprzątane pola wciąż się zmienia, oświetlenie dynamiczne, chmury przepyszne. Świeża zieleń, wiatr i woda na szyby.
Może umieranie jest jak zaspypianie - naprawdę: jestem taka zmęczona!
Umierania, śmierci nie trzeba się bać, tak sobie myślę. Zwłaszcza, jeśli przyjąć, że ktoś już kiedyś zrobił to za mnie.
Tak sobie myślę.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Nieźle się urządziłam w tym moim świecie pełnym mężczyzn.
W piątek wieczorem zostałam zawezwana do synów.
- Chodź tu, mamo, siadaj w  środku, przykryjemy cię kocykiem, i oglądaj z nami nasz ulubiony film. "Charlie i fabryka czekolady". Jasne, widzieliśmy to sto razy, ale "Szybkich i wściekłych" też, a to jest lepsze.
Następnego wieczoru, po dniu pełnym sprzątania, pucowania, układania, rozwieszania i tak dalej, zostawiam synów z treserami smoków i korzystam z zaproszenia na drinka w pokoju obok. Tu, przy najszybszym we wsi komputerze, wuje z kolegami oglądają samochody na sprzedaż. Najlepiej niedrogie, z malutką usterką, którą w miarę łatwo jest naprawić, a która posłuży do zbicia ceny.
- A pamiętasz takie białe audi - wspomina jeden wuj. - Licznik mu musiałem przestawiać do przodu, bo nikt nie wierzył, że ma taki mały przebieg, wszyscy myśleli, ze na chama cofnięty. To były czasy!
- Było i przeszło. Nie to, co teraz.
- Ale to nie tak dawno temu! Ze... dwadzieścia lat dopiero!
No, tak. Prawie przedwczoraj.
Kolega, który chce kupić samochód, jest bardzo wybredny. A to kolor nie taki, a to marka, a to za mały...
- Może ten - popatrz, cenę ma przystępną, silnik w porządku... Tylko, że kombi.
- A, to dobry akurat będzie. Będę mógł prosiaki w bagażniku wozić.
- Jak to, prosiaki?
- Normalnie! Kiedyś wiozłem sześć sztuk aż ze Starobrzegów, bo bliżej nie było, to musiałem na cepeenie w Makówce stanąć i patrzeć, czy mi się nie podusiły. W kombiaku by jechały elegancko.
- Tomasz, Tomasz! To ty chcesz samochód czy prosiakowóz? O, ten ładny, pokaż bliżej...
- Na nic - mówi Tomasz. - Tapicerka za jasna, nie nada się do prosiaków.
Wszyscy ryczymy ze śmiechu, Tomasz nie wie, o co nam chodzi.
- No co? Chyba lepsza świnia w bagażniku, niz sarna na masce - 
To prawda, sarny uszkodziły niejeden samochód w okolicy, Tomaszowi też, pewnie wie, co mówi.
Ale to takie śmieszne!

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Rankiem jest jeszcze chłodno, ale Bebunio upiera się, że nie założy kurtki.
Bebunio.
Gdzie się podział mój mięciutki, słodki? Teraz jest wysoki, smukły, o drobnej twarzyczce ginącej w przydługich, gęstych włosach.
Ale na spacer ze mną nie chciał iść. Ogarnęłam się, zawinęłam kaszę w piernaty, zamarynowałam mięsko na gulasz, namówiłam wuja, poszliśmy. Zrobiliśmy po lesie i mokrych łąkach na przełaj, i torfowiskach (buty do prania) z piętnaście kilometrów. Nie było nas trzy i pół godziny.
Jak pachnie las pełen zawilców! I kaczeńce na łące!
Ludzie!
Obiad wszystkim smakował niezmiernie, bo był znacznie opóźniony. Oto i niezawodna przyprawa. Nikt nie marudzi, nie grymasi, wszyscy się cieszą, że w ogóle coś dostali ;)
Jestem szczęśliwa, bolą mnie nogi, idę w truskawki.