sobota, 28 stycznia 2017

Zapomniałam o szacie proroka.
Synkowie moi postanowili zachorować na ospę na tydzień przed feriami i przed jasełkami, które i tak się nie odbyły, gdyż rozchorował się Józef, Herod i Maryja, i jeszcze z połowa obsady.
Aż tu nagle, razem z zeszytami Weroniki, z których Bebunio ma przepisać opuszczone lekcje, dotarło do nas zaproszenie na przesunięte jasełka. Więc jednak będą, a w poniedziałek bezwzględnie należy okazać się strojem. Zwłaszcza, jeśli jest się prorokiem.
Trudno, poświęcę jedno prześcieradło z tej okazji. A skąd wziąć brodę, hę?
Bo czy widział kto kiedy proroka bez brody?

czwartek, 26 stycznia 2017

Patrzę przez okno: zima.
Śnieg skrzy się w słońcu, oszronione drzewa, w gałęziach drzew sikorki. Ślicznie, biało, zimowo. 
Wróciliśmy z  ferii zimowych, z miasta, gdzie korzystalismy z miejskich atrakcji, a nawet udało nam się dotknąć gór. I zagranicy ;)
Nie jestem pewna, jak to jest, kiedy nie trzeba o takich atrakcjach marzyć od lat. Nigdy się nie dowiem, jak to jest, kiedy się takie rzeczy ma ot, tak po prostu: wyjazd na ferie zimowe, przekraczanie granic.
I, owszem, spełniam moje marzenia niniejszym, a dzieci są ku temu tylko pretekstem.
Lubię jeździć samochodem, lubię prowadzić. Lubię zjechać na rondzie w nie ten zjazd i zawracając, wypłoszyć z krzaków bażanta.
Lubię wracać do domu.
Podczas mojej nieobecności rodziców strauszków odwiedził pewien pan, który oświadczył, że gdybym miała ochotę wyjść za mąż, to on się poleca.
Niewiarygodne powodzenie mam na tej wsi. Mogę - naprawdę! - przebierać w ofertach matrymonialnych. Ja, stara kobieta ze zmarszczkami wokół oczu, z dwojgiem wyrostków na utrzymaniu, z talentem do niczego.

Wracałam wczoraj z pracy. Mam taką malutką pracę w miasteczku, zarabiam na swoje książki, kosmetyki i inne fanaberie. Nic więcej, bo to malutka praca.
Idę przez miasteczko do księgarenki ulubionej. Pada mokry śnieg, powietrze jak mokra płachta. Mijam małomiasteczkowych przechodniów, ubranych ładnie lub brzydko, mówiących z akcentem wioskowym albo miejskim, różnych. Jestem ubrana brzydko, nie mówię nic, ale wychodząc z księgarni uśmeicham się, bo mam książkę. Była w promocji, za 9,90 zł, strasznie gruba, chyba z siedemset stron. Tyle czytania za tak mało! 
Idę i myślę, ze spośród przechodniów wyróżnia mnie mój usmiech.
"I z czego tak się cieszysz?" - spada na mnie kontramyśl. - "Ubierasz się w to, co masz, a nie w to, w co byś chciała, masz stare spodnie i znoszone buty, i czapkę, którą sama sobie zrobiłaś na drutach i która wskazuje, że wiele ci jeszcze brak w tej dziedzinie, i cieszysz się z ksiązki, którą kupiłaś nie dlatego, że chciałaś, tylko dlatego, że była w promocji".
Uśmiech jednak trzymam na twarzy dzielnie, aż do samochodu.
Wsiadam, ruszam, włączam płytę. Lana Del Ray. Nie kupiłam jej sobie, to prezent.

środa, 11 stycznia 2017

Znowu jestem w raju.
Najpierw byłam w piekle: raniutko, przemarzniętym samochodem jechałam do miasteczka w nadziei, że kiedyś w końcu samochód się rozkręci i zacznie grzać. Nie doczekałam się, dojechałam do miasteczka, przejechałam przez miasteczko, zaparkowałam, a palce od zamarzniętej kierownicy bolały mnie tak, jak bolą przemarznięte palce. Przez jakieś dwadzieścia minut było mi piekielnie zimno w palce.
Więc teraz cieszę się rajem; raj wygląda tak, że pracuję przy komputerze, włączywszy sobie w słuchawki koncert Możdżera.
I jest mi, owszem, ciepło.
I cudnie. 
Przedmiotem pracy są wypowiedzi ludzi, zanotowane sześćdziesiąt lat temu. Przepisuję je z formy papierowej na elektroniczną, ponoć są do tego jakieś programy, ale ku mej radości niektórzy korzystają z przepisywaczy ręcznych.
Czytam (i piszę): "Naszej Mani umarło wtedy dziecko".
Żal mi Mani, żal mi dziecka. Ciekawe, czy Mania miała jasne warkocze, jakie włoski miało dziecko, czy płakało bardzo, czy umarło po cichutku, we śnie; czy tatuś dziecka wspierał Manię, czy nie, jak zachowali się rodzice w obliczu nieszczęścia ich Mani.
Plumkanie Możdżera mówi: umieranie i rodzenie się to jedno. Przeszłość i przyszłość to jedno. 
Och, jak pięknie gra.
Niedługo wyjeżdżamy z chłopakami na ferie zimowe, niech no tylko wyzdrowieją trochę. Nie mogę się doczekać jakoś, stopy mnie świerzbią i prawa ręka od zmiany biegów, poooojechaaałoby się, ech!

sobota, 7 stycznia 2017

Chłopcy zgodnie, samowolnie, ewentualnie i niechcący weszli w posiadanie wirusa ospy wietrznej. Maniek rozpacza, bo zdążył usłyszeć w szkole (gdzie panuje mikroepidemia tej uroczej choroby), że zdrowienie trwa dwa tygodnie. A do ferii zimowych zaledwie tydzień. I co będzie?
Uspokajam go, że jego choroba ma łagodny przebieg, że w poniedziałek pojedziemy do naszej ulubionej pani doktor i ona nam wszystko powie. Może przynajmniej na kawałek ferii uda nam się wyjechać?
Bebunio nie mówi nic, bo dziś głównie śpi. Chyba mocniej go wzięło. A może właśnie szybciej wyzdrowieje, bo efektywniej?
Tymczasem krzątam się pogodnie po domu okutana w ulubiony za duży sweter w róże i fiołki. Mróz wciąż trzyma, ale oglądam go głównie przez okno. Z bezpiecznej odległości.
Na słoninkę za kuchennym oknem przylatują tabuny sikorek, widziałam też gila sztuk jeden. I jeszcze te z żółtymi brzuszkami, podobne do wróbli, kursujące całym stadkiem między dachem stodoły a pszenicą wysypaną kurom.
Jest fajnie.
Pachnie drożdżowym ciastem.

czwartek, 5 stycznia 2017

...a ja to lubię taką zimę.
Nie chodzi mi o cofkę na Pomorzu ani rekordy zimna w nocy. Chodzi mi o pobielony świat, o padający śnieg, o wiatr, który niesie ten śnieg i wznieca kurzawę we wsi, kiedy jedziemy z dziećmi do szkoły, a z kurzawy nagle wyłania się Jureczek, piastujący stanowisko wiejskiego menela, podążający do sklepu. Pewnie zmarzł. Pewnie chce mu się pić.
Więc trzeba bardzo uważać na kurzawy, bo nie wiadomo, co mają w środku.
Lubię, że nie muszę nigdzie wychodzić, a jeśli już, to samochodem.
Lubię przejezdne drogi.
Mówią, ze to niedługo zaraz się rozpłynie i znowu będzie szaro, buro i niajko. Więc póki co, delektuję się widokiem, świstem wiatru, herbatą z goździkami.

wtorek, 3 stycznia 2017

Jak to zazwyczaj bywa, poukładało się zupełnie inaczej niż możnaby sądzić z pozorów. Albowiem pozory mylące są.
Miałam fajne, rodzinne święta, pełne ciepła, ludzi, prezentów i smakołyków.
Dzieci fantastycznie zajęły się własnym towarzystwem (i psem, chomikiem i królikiem), zostawiając nam, dorosłym, święty spokój. Który sprytnie natychmiast wykorzystaliśmy, siadłszy społem za zastawionym przekąskami stołem, każdy ze swoją książką w ręku.
Ktoś mógłby pomyśleć, że coś z nami nie tak: sześcioro ludzi siedzi i czyta, czasem ktoś coś powie, ktoś mu coś odpowie, ktoś otworzy wino.
Tak może wyglądać mój raj, naprawdę.
Za to w sylwestra wyrównaliśmy poziom kultury w dół, bo tak się należy. Zabrałam rodzinę na imprezę oragnizowaną przez miejscowe koło gospodyń wiejskich. Moja miastowa bratowa zrobiła wielkie oczy na widok owych gospodyń: cztery babciowate, owszem, ale wywijające nóżkami razem z młódkami do samego końca. Te średnie lub całkiem młode wylaszczone, wymanikiurowane, w szpileczkach.
- To mają być wiejskie gospodynie?
W dodatku własnoręcznie przygotowujące pięć dań gorących i mnóstwo innych smakołyków, z serniczkami włącznie.
Tylko muzyka wedle ostatnich trendów - disco polo w najczystszej postaci.
Nowy Rok zapowiada się zupełnie inaczej.