poniedziałek, 29 października 2018

Koleżanka od raka sprzedała mi pewien patent: jak się wepchnie sweter w dżinsy, to jest i cieplej w człowieka, i dżinsy nie spadają.
No i fajnie.
Pospacerowałam po mieście, spotkałam kilkoro znajomych, ucięłam pogawędkę na środku chodnika, w sklepie zielarskim kupiłam kandyzowany imbir - moje ulubione cukierki -  a w drogerii tusz do rzęs i śliczny błyszczyk (a co!).
Za to potem, czyli w niedzielę, nie mogłam się zwlec z łóżka. Chyba się troszeczkę przeziębiłam.
Dziś z łóżka wygonił mnie mus - honorowa robota czeka - i zawinęłam się w kocyk, i kot Misiek mruczy mi na kolanach jak maszynka do mruczenia. 
Wszystko będzie dobrze.

sobota, 27 października 2018

Jest ze mną na tyle wyśmienicie, że do szpitala pojechałam sama. Samochodem. Pięćdziesiąt parę kilometrów, czterdzieści pięć minut jazdy, potem szukanie miejsca parkingowego, wreszcie znalezionego na dzikim parkingu, skąd dostojnym krokiem dra House'a kuśtykam do przychodni.
Wszystko świetnie.
W piątki rakowców ogląda kardiolog, znana mi doskonale doktor Izabela. Pyta, jak mi się choruje, opowiadam więc o tej cudownej fali życzliwości i pomocy, jakiej doświadczam, o tym mnóstwie ludzi, którzy nagle okazują się otwarci, współczujący, pomocni. O tym, że to cudowne, zaryzykowałabym stwierdzenie, że warto się było rozchorować, żeby tego doświadczyć.
- Ale ci ludzie nie wzięli się znikąd, ani od wczoraj - mówi doktor Izabela jeżdżąc mi  w okolicach lewej piersi głowicą umazaną żelem. - Zapracowała pani sobie na to.
- Muszę przyznać, że nie patrzyłam na to z tej perspektywy...
Więc później, kiedy już-już mam dostać chemię, ale dochodzi już szesnasta i przychodnię należy zamknąć, więc z chemią w koszyku i z pielęgniarką z przychodni przechodzimy na oddział, na którym czuję się jak w domu, dzieje się tak:
- Ojej, pani nifka! -  cieszy się oddziałowa.  - Już szukam dla pani fajnego łóżeczka!
Znalazła, fajne, z sąsiadką, która nie ma z kim gadać. Może gadać ze mną. Ma pięćdziesiąt pięć lat, czterech synów (dwóch żonatych), i męża.
 - Ale jak nie ma mnie w domu, to kotom nie ma kto dać jeść - martwi się.  
Raka ma już nie pamiętam, gdzie. Zoperowany, teraz chemioterapia, wszystko na dobrej drodze. Pani częstuje mnie jabłkami z domowego sadku, przyjmuję chętnie, jabłka są cudowne, a ja głodna. Zjadłam już wszystko, co miałam ze sobą, i okazuje się, że to było śmiesznie mało. Tydzień temu wuj przynosił mi to drożdżóweczki, to pierogi z bufetu, a teraz jadę na kanapkach, herbatce z termokubka i nutridrinkach.
Szpitalna kolacja. Oczywiście mi nie przysługuje, gdyż oficjalnie jestem w przychodni, na terapii jednodniowej. Ale paniom pielęgniarkom zdarzają się cuda.
- Chcesz kolację, nifka? Została nam jedna.
- Przecież pani Krysi nie odmówię...
Zameldowałam się w przychodni o ósmej, jest siedemnasta.
I leków porannych nie wzięłam, bo zapomniałam, ale widok pielęgniarki robiącej wieczorną dawkę zastrzyków na rozrzedzenie krwi - takich samych jak moje - skutecznie mi o tym przypomina.
- A jakie potrzeba? - pyta pielęgniarka.
- 0,6 ml.
- O, to nie mam przy sobie, zaraz przyniosę.
Przyniosła, dziabnęła, mogę sobie dalej leżeć i patrzeć, jak chemia leci.
One też się nie wzięły znikąd, ani od wczoraj. Czy też sobie na nie zapracowałam? Jako "obca" pacjentka, z przychodni, nie powinnam ich wcale obchodzić. A tu - proszę bardzo! - tak jakby obchodzę :)

wtorek, 23 października 2018

Wysłałam dziś chłopców rowerami do szkoły. Rano albowiem było jeszcze względnie ciepło i nie padało, nic a nic. Teraz leje i wszystkie koty chcą być w domu - Fruzia pakuje mi się na kolana i mruczy, i nie da sobie powiedzieć, że trochę mi czasami przeszkadza. Czasami robię czapeczkę na drutach, z mięciutkiej, niegryzącej wełenki, którą być może będę mogła nosić po domu. Zobaczy się. Tymczasem Fruzia dzielnie znosi to, że robię na drutach.
Tymczasem jestem ciekawa, jak wrócą do domu moi chłopcy.
Właściwie to nie wierzę w to, że jestem chora. Czuję się względnie dobrze, kogo nic nie boli, niech się lepiej nie przyznaje, chyba każdy po czterdziestce "coś" ma. Leniuchuję sobie słodko - uwielbiam, kiedy za oknem zimny deszcz, a pod ręką ciepły kaloryfer i kocyk, i herbata, że o Fruzi nie wspomnę. Mam przecudne włóczki. A jak się rozkręcę, rozstawię krosienka i będę produkować dywaniki...
Tylko w piątek dzień zły - jadę do szpitala, na badanie krwi, na chemię kapiącą wolniutko, żeby nie obciążać serca, na stare znajome, których historii ciąg dalszy poznaję, i na nowe znajome, które o ich historię proszę. Uzbierałam już mnóstwo historii. 
Czytałam kiedyś bloga Chustki. Stamtąd pamiętam fundację Rak'n'roll.
Otóż Fundacja "powiedziała", że dostanę perukę z prawdziwych włosów. Pomyślałam, że  to mogłoby być fajne: mieć włosy. Wiem, że to nie jest największy problem chorego człowieka. Ale włosy zaczęły mi wypadać już w lipcu, po pierwszej chemii, i prędko nie odrosną, bo wciąż biorę chemię. 
Pewnego razu będę miała włosy, tak, jak inni ludzie...
Cieszę się.
Tymczasem idę dłubać czapkę.

czwartek, 18 października 2018

Nie mogę za długo siedzieć, bo łupie mnie w krzyżu. Stać mogę jeszcze krócej, więc jak już posiedzę i postoję, idę się położyć. Kiedy chodzę, utykam (bo łupie w krzyżu). Schody - masakra, po co wszędzie tyle tych schodów? Wchodzę jak trzylatek: po schodku, po schodku. Schodzić jest łatwiej.
Nie do końca wierzę w to, że jestem chora. Próbuję żyć "normalnie", nie daję rady. Frustruje mnie to.
Dni są takie piękne! I te poranki, każdy inny. Dziś była mgła jak stąd do tamtąd. Teraz świeci piękne słońce i w zasadzie mogę wywiesić pranie, niechby mi ktoś tylko podał miskę z mokrymi rzeczami, bo przecież ja jej z podłogi nie podniosę.
Nie bardzo wiem, jak żyć. Ratunku.
Bachorki kombinują jak koń pod górkę, żeby tylko nie iść do szkoły, zostać w domu. Bebunio dziś z tej okazji stłukł ostatni szklany termometr - chciał sobie zrobić 37C, ale mu jakby nie wyszło.
Kupiłam sobie dwie śliczne piżamki do szpitala. Tęsknię za szpitalem, tam wszystko jest proste.