Jest ze mną na tyle wyśmienicie, że do szpitala pojechałam sama. Samochodem. Pięćdziesiąt parę kilometrów, czterdzieści pięć minut jazdy, potem szukanie miejsca parkingowego, wreszcie znalezionego na dzikim parkingu, skąd dostojnym krokiem dra House'a kuśtykam do przychodni.
Wszystko świetnie.
W piątki rakowców ogląda kardiolog, znana mi doskonale doktor Izabela. Pyta, jak mi się choruje, opowiadam więc o tej cudownej fali życzliwości i pomocy, jakiej doświadczam, o tym mnóstwie ludzi, którzy nagle okazują się otwarci, współczujący, pomocni. O tym, że to cudowne, zaryzykowałabym stwierdzenie, że warto się było rozchorować, żeby tego doświadczyć.
- Ale ci ludzie nie wzięli się znikąd, ani od wczoraj - mówi doktor Izabela jeżdżąc mi w okolicach lewej piersi głowicą umazaną żelem. - Zapracowała pani sobie na to.
- Muszę przyznać, że nie patrzyłam na to z tej perspektywy...
Więc później, kiedy już-już mam dostać chemię, ale dochodzi już szesnasta i przychodnię należy zamknąć, więc z chemią w koszyku i z pielęgniarką z przychodni przechodzimy na oddział, na którym czuję się jak w domu, dzieje się tak:
- Ojej, pani nifka! - cieszy się oddziałowa. - Już szukam dla pani fajnego łóżeczka!
Znalazła, fajne, z sąsiadką, która nie ma z kim gadać. Może gadać ze mną. Ma pięćdziesiąt pięć lat, czterech synów (dwóch żonatych), i męża.
- Ale jak nie ma mnie w domu, to kotom nie ma kto dać jeść - martwi się.
Raka ma już nie pamiętam, gdzie. Zoperowany, teraz chemioterapia, wszystko na dobrej drodze. Pani częstuje mnie jabłkami z domowego sadku, przyjmuję chętnie, jabłka są cudowne, a ja głodna. Zjadłam już wszystko, co miałam ze sobą, i okazuje się, że to było śmiesznie mało. Tydzień temu wuj przynosił mi to drożdżóweczki, to pierogi z bufetu, a teraz jadę na kanapkach, herbatce z termokubka i nutridrinkach.
Szpitalna kolacja. Oczywiście mi nie przysługuje, gdyż oficjalnie jestem w przychodni, na terapii jednodniowej. Ale paniom pielęgniarkom zdarzają się cuda.
- Chcesz kolację, nifka? Została nam jedna.
- Przecież pani Krysi nie odmówię...
Zameldowałam się w przychodni o ósmej, jest siedemnasta.
I leków porannych nie wzięłam, bo zapomniałam, ale widok pielęgniarki robiącej wieczorną dawkę zastrzyków na rozrzedzenie krwi - takich samych jak moje - skutecznie mi o tym przypomina.
- A jakie potrzeba? - pyta pielęgniarka.
- 0,6 ml.
- O, to nie mam przy sobie, zaraz przyniosę.
Przyniosła, dziabnęła, mogę sobie dalej leżeć i patrzeć, jak chemia leci.
One też się nie wzięły znikąd, ani od wczoraj. Czy też sobie na nie zapracowałam? Jako "obca" pacjentka, z przychodni, nie powinnam ich wcale obchodzić. A tu - proszę bardzo! - tak jakby obchodzę :)
Już Ci pisałam, że dobro przyciąga dobro :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że lepiej się czujesz, bardzo, bardzo się cieszę :)))