niedziela, 23 grudnia 2018

Leżę.
Leżenie jest fajne. Uprawiam je mniej więcej od środy - dziś niedziela - i jeszcze mi się nie znudziło. Widocznie tak trzeba, tłumaczę sobie. Jak nie będę musiała już leżeć, po prostu wstanę i pójdę.
A na razie idę. Położę się, przykryję kocem, będzie cudownie.

niedziela, 16 grudnia 2018

Mam przerzuty do mózgu. O czym dowiedziałam się w ten sposób, że dostałam ataku padaczki. Nie było to miłe i nie polecam.
Więc dostaję teraz mnóstwo leków, po których chce mi się spać. Idę spać. Jak się wyśpię, napiszę coś normalnego. Na razie jest piękna zima i mam w sobie mnóstwo uwielbienia.

wtorek, 4 grudnia 2018

Mam stół podobny do bramy triumfalnej.
Czyli poszłam do sklepu i kupiłam wielki stół, przy którym zmieści się cała rodzina, która przyjedzie na święta.
Bardzo się cieszę, bo marzyłam o takim właśnie. Muszę mu teraz uszyć piękne obruski.
Kiedy zachorowałam, dziewczyny przeprowadziły zbiórkę pieniędzy na moje leczenie. Ale póki co nie potrzebuję czynić jakichś nakładów finansowych, nie biorę drogich leków (neoparina jest refundowana, płacę za nią grosze, a w nutridrinki zaopatrują mnie Edzia z Beatką, na zmianę). 
Więc mam stół!
I Fruzię na kolanach.
I cudowną, szarą pogodę (jak Barbara po wodzie - hm, hm???).
I własnie chyba machnę sobie kawkę. Mam raka i jestem szczęśliwa.

sobota, 1 grudnia 2018

Nie mam pojęcia, co się stało z listopadem. Był, był, był - i nagle grudzień.
Ale jeszcze wczoraj był piątek. Piątek cały spędzam poza domem, w szpitalu, od bialuśkiego rana do ciemnej nocy. Syny pakowały się same na biwak - bo przecież w czwartek, przy matce, nie honor. Więc miałam kapanie chemii urozmaicone licznymi telefonami typu: matko, gdzie mój śpiwór, matko, gdzie mój mundur, matko, matko.
A jeszcze wcześniej byłam u swojej ulubionej pani kardiolog.
Pani kardiolog miała w gabinecie stażystę.
- O - mówię. - Pan na staż do kardiologii? Nadaje się. Przystojny!
Pani kardiolog za to zażądała ode mnie dokumentów, jakie zazwyczaj powinnam przy sobie mieć. Na przykład wypisu z poprzedniego razu, sprzed tygodnia.
No, ale ja tego dziś przy sobie nie mam. Jechałam tutaj i myślałam: nie mam ze sobą dokumentów i co będzie? No, i masz!
Przeszukuję kieszeń na dokumenty w moim plecaku; żeby było łatwiej, wyjęłam wszystko na lekarskie biurko i przepatruję.
- Wypis Bebunia z sanatorium... Faktura na ciuchy... Oceny Mańka z wywiadówki... Swoich dokumentów niestety nie mam.
- Ojej! Ale ja powinnam zerknąć! Ech... Da mi pani te oceny - zdecydowała się pani doktor. Ogląda oceny Mańka. Nie jest zachwycona (ja też nie), ale w końcu je oddaje, robi jakieś adnotacje w swoich dokumentach, pisze dla mnie wynik badań.
I już, i wszystko jest dobrze, u takich ludzi się leczę. Pani doktor tak poza tym jest doskonałym fachowcem w swojej dziedzinie. I myślę, że z ocen Mańka wywnioskowała wiele na temat mojego stanu.
Poza tym znowu spotkałam mnóstwo znajomych i zebrałam pozytywne opinie na temat mnie  w peruce.
Peruka naprawdę jest boska! Lubię swoje odbicie w lustrze. Wysłałam  do producenta maila, że robi dobrą robotę i że jestem zachwyconą klientką. W zamian dostałam paczuszkę firmowych upominków :)

czwartek, 29 listopada 2018

Tak naprawdę cudowni są ci moi chłopcy.
Wstałam dziś później niż zazwyczaj, oszołomiona po wczoraj.
Wczoraj wieczorem bardzo mnie bolało, nie mogłam spać, brałam proszki. Cieszyło mnie tylko to, że to mnie boli, a nie mojego niunia któregoś. Ale bolało bardzo.
Synki tymczasem same wstały, zjadły śniadanie, zebrały się do szkoły. I zdążyły na sąsiada, który wcześnie wozi do szkoły swojego synka, bo musi potem lecieć do pracy. Babcia mówi:
- Mańka to nawet nie widziałam, chyba Bebunio go budził.
Cuda moje cudowne.

środa, 28 listopada 2018

Dwa dorastające syny to jednak za dużo jak na jedną mnie. W dodatku chorą! Mario nie poszło do szkoły, bo ponoć źle się czuje, Bunia przywieźliśmy wczoraj z sanatorium w totalnej rozsypce (mamo! Jak to możliwe, że przez trzy tygodnie zżyłem się z niektórymi ludźmi bardziej niż z innymi przez całe życie?). I teraz się kłócą, piorą, spierają, kuksają, ratunku! Jutro obaj do szkoły, na bank.
Bunio cierpi. Jak się nie pierze z bratem, cierpi. Przeżywa rozstanie.
Boli mnie, jak na niego patrzę.
Cudak mój mało-duży...

sobota, 24 listopada 2018

Uwielbiam koty. 
Przypominam, że u mnie w domu mieszka ich sześcioro, w różnym wieku i umaszczeniu.
- Uwielbiam koty. Są takie cudowne. I mądralińskie. I w ogóle każdy kot to osobowość - zachwycam się.
- Osobliwość - poprawia mnie wuj nie do  końca podzielający mój entuzjazm.
(ale kiedy siedzi przy komputerze, a Fruzia mu wskoczy na kolana, to jej nie przegania, bynajmniej).

Wczoraj pani doktor zaordynowała zwiększenie porcji liryki i przepisała kolejne leki. Dziś rano wzięłam jedenaście różnych leków i zastrzyk.
Wczoraj pojawiłam się w poradni onko w świeżo nabytej peruce. Nasłuchałam się komplementów, że ho ho, a na oddziale dziewczyny mnie nie poznały :) Peruka jest z gliwickiej firmy NAH, polecam. Wygodna, ładna i niedroga.
Wczoraj...

Ojej. Jest dzisiaj i muszę zawieźć Mańka na zbiórkę.

niedziela, 18 listopada 2018

Jak ślicznie dzisiaj za oknem! Szron na trawach, oziminach, skibach ziemi. Nagie drzewa. Nieuchwytny czar, cisza, zanim wszystko wstanie, zacznie żyć.
Na przykład ja.
Tymczasem piję herbatę z miodem i słucham dziwnych piosenek.
Spotkałam wczoraj na onkologii oprócz mojej koleżanki Agnieszki i innych pań, których imion nie pamiętam (na szczęście istnieje miły zwyczaj zgadzania się na umieszczanie kartek z imionami i nazwiskami przy łóżkach), a z którymi zdarzało mi się leżeć kilka dni na tej samej sali - kolegę Mariusza.
Kolega Mariusz jest moim kolegą z klasy z podstawówki. Kiedy był w wojsku, zachorował na raka i było z nim krucho. Ale wydobrzał do tego stopnia, że ożenił się, ma trójkę dziatek, buduje dom.
Myślę, że w innych okolicznościach by ze mną nie rozmawiał. Jakiś czas temu spotkaliśmy się w przychodni na szczepieniu dzieci na przykład. Nie był zbyt wylewny, "cześć" i tyle.
Tu - rozgadał się. Bo leżałam z kroplówką, brałam chemię. Byłam "jedną z nas", z tej tajemnej społeczności chorych na raka,  tych, którzy wiedzą, którzy przekraczają szklane drzwi z napisem "onkologia" jako pacjenci. 
Potem wreszcie skończył się mój paklitaksel, przyjechał wuj i zabrał mnie do domu. Ale najpierw musieliśmy wstąpić do apteki po leki. Dostałam coś na neuropatię, jestem bardzo ciekawa.
- Zobacz, wuju - pokazuję mu lyricę. - Poezja w pigułce.
- Żeby tylko z tego jakiś dramat nie wyszedł... - martwi się.
Ale na razie dramatów nie ma. Nic nie ma.

wtorek, 13 listopada 2018

Jasne, że odwiedziliśmy w niedzielę Bebunia-sierotkę. Zwłaszcza, że sierotka nie ma ze sobą telefonu, gdyż tuż przed wyjazdem wziął stłukł mu szybkę. Sierotek. I dobry wuj wziął telefon do naprawy.
Przez całą drogę spałam, potem przytuliłam moje maleńkie dzieciątko zachwycone sanatorium i towarzystwem, potem poleźliśmy na spacer, Bebunio przez cały czas opowiadał o koleżankach i kolegach ("a wiesz, że mama Bartka, tego z mojego pokoju, też miała raka? Ale wyzdrowiała, ty też wyzdrowiejesz. A wczoraj śnił mi się koszmar, że turnus się już skończył"). I już, trzeba wracać, zostawić to dzieciątunio, które śmie być szczęśliwe beze mnie.
W samochodzie otulam się kocem i śpię.
Wczoraj cały dzień przespałam z powodu bólu nóg.
Dziś już chyba spać nie będę. Przeglądam facebooka, same zbiórki dla chorych na raka albo sentencje o silnych kobietach. Jestem chorą na raka silną kobietą i nic do mnie nie pasuje.
Podobała mi się wiadomość z kroniki kryminalnej: czterdziestoletni facet ukradł ekologiczne dynie innemu facetowi, i żeby rzecz się nie wydała, rozrzucił je po swoim polu "żeby mniej rzucały się w oczy".
Poszkodowany wycenił straty na 3 tys. zł.
Chyba sobie dynię upiekę z tego wszystkiego :)

PS Piszę notkę, a tu nagle przychodzi Babcia i przynosi mi kubek gorącego mleka z kurkumą. Samo zdrowie. "A co w internetach piszą o twoim bólu nóg?" - pyta. Sprawdzam więc. "Neuropatia  po chemii może być nieodwracalna". Dziękuję bardzo, wyłączam internety.

sobota, 10 listopada 2018

Uwielbiam piątki.
W piątek wstaję o szóstej, jem śniadanie, pakuję do plecaka mnóstwo jabłek, kanapki i książkę - i herbatkę w termokubku, ale to już do bocznej kieszeni - i jadę.
Wuj Adam lubi mnie wozić, żebym się nie męczyła (szukając miejsca parkingowego).
Jedziemy do szpitala, do poradni onkologicznej. Pod zabiegowym już stała ekipa, opowiadamy sobie, co u kogo nowego, jak się jechało. Jestem wśród swoich.
Moja kolej na pobranie, wchodzę do gabinetu i zanim skończę mówić "dzień dobry", jestem z imienia i nazwiska nazwana, zaproszona na wagę. Nie muszę się przedstawiać.
Waga co prawda stoi w miejscu, ale dobrze, że nie schudłam. I dzień jakiś wczoraj miałam pechowy, zniosłam sześć prób zakładania wenflonu, niektóre bolesne. Ale co tam. 
Potem siedzimy w poczekalni, oglądamy telewizję śniadaniową, gawędzimy. Czekamy na wizytę kwalifikacyjną. Jest fajnie. Rozmawiamy na przykład o tym, co kogo boli i które leki przeciwbólowe na co są najlepsze. Cenna, empiryczna wiedza. Albo sprzedaję wszystkim newsa o fresubinie, smaczniejszej, a porównywalnej cenowo konkurencji nutridrinków.
Potem idę do lekarza. Lekarz jest miły, mówi do mnie po imieniu. Hemoglobina mi spada i przydałaby mi się witamina B, ale poza tym ok, kwalifikuję się do chemii. Mówię, że mam od paru dni uczucie zdrętwienia palców stóp. Lekarz na to, że to skutek uboczny chemii i żebym się nie przestraszyła, jeśli tak samo będę miała z dłońmi.
Aha.
Od chemii łupie mnie też w krzyżu. Ostatnio codziennie. Ale za to serduszko w porządku.
Lekarz nie jest zniecierpliwiony, nie zbywa mnie, odpowiada wyczerpująco na wszystkie moje pytania. Chociaż inni pacjenci czekają.
Potem czekam na swoją chemię i dzieje się coś cudownego: panie pielęgniarki kierują mnie do sali, gdzie już jest Agnieszka - dziewczyna w moim wieku. Pierwszy raz mnie to spotkało. I na oddziale, i tu miałam do czynienia z osobami dużo ode mnie starszymi, a tu taki prezent! Przegadałyśmy ciurkiem cztery godziny, spotykamy się za tydzień, mamy mnóstwo rzeczy do obgadania. Mnóstwo.
To taka ulga: nareszcie ktoś, kto mnie rozumie, kto nie mówi mi, że nie mam raka, żeby mnie pocieszyć, kto tak jak ja układa testament i planuje wakacje z dziećmi, i kto opowie o zaletach i wadach noszenia peruki i założenia portu. Cudownie.
Po piętnastej przechodzę na oddział, tu jest jak w kołysce. Cudownie, bezpiecznie, nawet na leżance na korytarzu - bo wszystkie miejsca na salach zajęte. Tu wiem, kim jestem: pacjentką. Osobą chorą. Osobą, którą definiuje choroba. Tu się nie zastanawiam, co będę robiła w styczniu i czy dożyję do wakacji. Tu wszyscy się cieszą, kiedy mówię, że czuję się fantastycznie - w porównaniu z niektórymi chorymi z oddziału jestem kwitnącym okazem zdrowia. 
Potem wracamy do domu i z miejsca dostaję kataru, obrzydliwego, cieknącego. Na początku myślałam, że to jakiś wirus, bo i kicham potężnie, ale okazało się, że to również reakcja na chemię. Na szczęście jednodniowa, ale mogę ją złagodzić lekiem antyalergicznym. Spróbuję jutro.
Teraz jest noc, coś mnie zbudziło i nie mogę zasnąć. 
Może spotkanie z Agnieszką. Wywaliłam jej to, co leżało mi na sercu dość długo, a czego nie miałam komu opowiedzieć. Bałam się, że  ktoś, kto nie ma raka, nie zrozumie, jak to jest: pożegnać się z życiem, a potem dostać je z powrotem. Nie wiem, na jak długo. Nie wiem, po co. Nie wiem, jak żyć.

czwartek, 8 listopada 2018

Zawiozłam moje śliczne, maleńkie, dwunastoletnie dzieciąteczko do sanatorium. Zameldowałam. Po czym zaległam na stojącej w hallu kanapie.
Popijałam nutridrinka juicy style o smaku jabłka z masłem i czekałam, aż przestaną mi latać przed oczami wielobarwne mozaiki, ładne, owszem, ale utrudniające widzenie. Byłam wyczerpana. A przecież jechałam na fotelu pasażera i tylko podziwiałam krajobrazy. Widocznie za dużo było do podziwiania.
Bebunio tymczasem biegał w te i we wte, wciąż ogłaszając nowe odkrycia - a to o kumplach z pokoju, a to o programie zajęć rehabilitacyjnych, a to, że biblioteka dziś niestety nieczynna.
- Dzięki, synu, że nie wybrałeś sanatorium w Rymanowie. Nie dojechałabym tam za skarby świata.
- Ale odwiedzisz mnie w sobotę?
- W sobotę? W życiu! Jak już, to w niedzielę.
Może, myślę sobie. Może odwiedzę.
Potem wpadamy na doskonały pomysł, ażeby zjeść obiad w sanatoryjnej stołówce. Szefowa kuchni jednak mówi, że obiadów na zbyciu już nie ma. Ale służy rosołem. 
- Proszę: pani sobie tu usiądzie - i dostaję miejsce przy nakrytym stoliku, i wielką wazę pysznego rosołu. - Nie trzeba płacić, na zdrowie.
Jeju, ile dobrych ludzi na świecie! I ile pysznego rosołu, który, zdaje mi się, uratował mi życie.
Fajnie tu. Może rzeczywiście przyjadę w niedzielę? (trzy godziny w jedną stronę - - -)

niedziela, 4 listopada 2018

Bebunio ma urodziny. Moje słodkie, maleńkie dzieciąteczko własnie skończyło dwanaście lat. Już nie jest dzieckiem, bynajmniej: jest wyrostkiem i bardzo się boję tego wyrastania. Wiem, że każdy musi, ale co z tego?
- Jubilacie, jubilacie - wzdycham.
Wuj przychodzi mi w sukurs i odgania ciemne chmury złego nastroju:
- Jubilacie, jubilacie,
czy włożyłeś czyste gacie?
- ...a ty, wuju? - odpowiada pytaniem Bebunio.
- Ja nie jestem jubilatem,
brudne gacie noszę zatem!

:)

sobota, 3 listopada 2018

 Syn mój Maniek strasznie mnie wkurzył, bo wszystkie szkolne sprawy zostawia na terenie szkoły. Lektury szkolne, składki klasowe, wycieczki - no, właśnie.
Więc się wkurzam, gestykuluję i podnoszę głos.
Syn mój Maniek podchodzi do mnie i uspokajającym gestem kładzie mi dłoń na ramieniu.
- Nie denerwuj się tak. Jeszcze raka dostaniesz...

:D

poniedziałek, 29 października 2018

Koleżanka od raka sprzedała mi pewien patent: jak się wepchnie sweter w dżinsy, to jest i cieplej w człowieka, i dżinsy nie spadają.
No i fajnie.
Pospacerowałam po mieście, spotkałam kilkoro znajomych, ucięłam pogawędkę na środku chodnika, w sklepie zielarskim kupiłam kandyzowany imbir - moje ulubione cukierki -  a w drogerii tusz do rzęs i śliczny błyszczyk (a co!).
Za to potem, czyli w niedzielę, nie mogłam się zwlec z łóżka. Chyba się troszeczkę przeziębiłam.
Dziś z łóżka wygonił mnie mus - honorowa robota czeka - i zawinęłam się w kocyk, i kot Misiek mruczy mi na kolanach jak maszynka do mruczenia. 
Wszystko będzie dobrze.

sobota, 27 października 2018

Jest ze mną na tyle wyśmienicie, że do szpitala pojechałam sama. Samochodem. Pięćdziesiąt parę kilometrów, czterdzieści pięć minut jazdy, potem szukanie miejsca parkingowego, wreszcie znalezionego na dzikim parkingu, skąd dostojnym krokiem dra House'a kuśtykam do przychodni.
Wszystko świetnie.
W piątki rakowców ogląda kardiolog, znana mi doskonale doktor Izabela. Pyta, jak mi się choruje, opowiadam więc o tej cudownej fali życzliwości i pomocy, jakiej doświadczam, o tym mnóstwie ludzi, którzy nagle okazują się otwarci, współczujący, pomocni. O tym, że to cudowne, zaryzykowałabym stwierdzenie, że warto się było rozchorować, żeby tego doświadczyć.
- Ale ci ludzie nie wzięli się znikąd, ani od wczoraj - mówi doktor Izabela jeżdżąc mi  w okolicach lewej piersi głowicą umazaną żelem. - Zapracowała pani sobie na to.
- Muszę przyznać, że nie patrzyłam na to z tej perspektywy...
Więc później, kiedy już-już mam dostać chemię, ale dochodzi już szesnasta i przychodnię należy zamknąć, więc z chemią w koszyku i z pielęgniarką z przychodni przechodzimy na oddział, na którym czuję się jak w domu, dzieje się tak:
- Ojej, pani nifka! -  cieszy się oddziałowa.  - Już szukam dla pani fajnego łóżeczka!
Znalazła, fajne, z sąsiadką, która nie ma z kim gadać. Może gadać ze mną. Ma pięćdziesiąt pięć lat, czterech synów (dwóch żonatych), i męża.
 - Ale jak nie ma mnie w domu, to kotom nie ma kto dać jeść - martwi się.  
Raka ma już nie pamiętam, gdzie. Zoperowany, teraz chemioterapia, wszystko na dobrej drodze. Pani częstuje mnie jabłkami z domowego sadku, przyjmuję chętnie, jabłka są cudowne, a ja głodna. Zjadłam już wszystko, co miałam ze sobą, i okazuje się, że to było śmiesznie mało. Tydzień temu wuj przynosił mi to drożdżóweczki, to pierogi z bufetu, a teraz jadę na kanapkach, herbatce z termokubka i nutridrinkach.
Szpitalna kolacja. Oczywiście mi nie przysługuje, gdyż oficjalnie jestem w przychodni, na terapii jednodniowej. Ale paniom pielęgniarkom zdarzają się cuda.
- Chcesz kolację, nifka? Została nam jedna.
- Przecież pani Krysi nie odmówię...
Zameldowałam się w przychodni o ósmej, jest siedemnasta.
I leków porannych nie wzięłam, bo zapomniałam, ale widok pielęgniarki robiącej wieczorną dawkę zastrzyków na rozrzedzenie krwi - takich samych jak moje - skutecznie mi o tym przypomina.
- A jakie potrzeba? - pyta pielęgniarka.
- 0,6 ml.
- O, to nie mam przy sobie, zaraz przyniosę.
Przyniosła, dziabnęła, mogę sobie dalej leżeć i patrzeć, jak chemia leci.
One też się nie wzięły znikąd, ani od wczoraj. Czy też sobie na nie zapracowałam? Jako "obca" pacjentka, z przychodni, nie powinnam ich wcale obchodzić. A tu - proszę bardzo! - tak jakby obchodzę :)

wtorek, 23 października 2018

Wysłałam dziś chłopców rowerami do szkoły. Rano albowiem było jeszcze względnie ciepło i nie padało, nic a nic. Teraz leje i wszystkie koty chcą być w domu - Fruzia pakuje mi się na kolana i mruczy, i nie da sobie powiedzieć, że trochę mi czasami przeszkadza. Czasami robię czapeczkę na drutach, z mięciutkiej, niegryzącej wełenki, którą być może będę mogła nosić po domu. Zobaczy się. Tymczasem Fruzia dzielnie znosi to, że robię na drutach.
Tymczasem jestem ciekawa, jak wrócą do domu moi chłopcy.
Właściwie to nie wierzę w to, że jestem chora. Czuję się względnie dobrze, kogo nic nie boli, niech się lepiej nie przyznaje, chyba każdy po czterdziestce "coś" ma. Leniuchuję sobie słodko - uwielbiam, kiedy za oknem zimny deszcz, a pod ręką ciepły kaloryfer i kocyk, i herbata, że o Fruzi nie wspomnę. Mam przecudne włóczki. A jak się rozkręcę, rozstawię krosienka i będę produkować dywaniki...
Tylko w piątek dzień zły - jadę do szpitala, na badanie krwi, na chemię kapiącą wolniutko, żeby nie obciążać serca, na stare znajome, których historii ciąg dalszy poznaję, i na nowe znajome, które o ich historię proszę. Uzbierałam już mnóstwo historii. 
Czytałam kiedyś bloga Chustki. Stamtąd pamiętam fundację Rak'n'roll.
Otóż Fundacja "powiedziała", że dostanę perukę z prawdziwych włosów. Pomyślałam, że  to mogłoby być fajne: mieć włosy. Wiem, że to nie jest największy problem chorego człowieka. Ale włosy zaczęły mi wypadać już w lipcu, po pierwszej chemii, i prędko nie odrosną, bo wciąż biorę chemię. 
Pewnego razu będę miała włosy, tak, jak inni ludzie...
Cieszę się.
Tymczasem idę dłubać czapkę.

czwartek, 18 października 2018

Nie mogę za długo siedzieć, bo łupie mnie w krzyżu. Stać mogę jeszcze krócej, więc jak już posiedzę i postoję, idę się położyć. Kiedy chodzę, utykam (bo łupie w krzyżu). Schody - masakra, po co wszędzie tyle tych schodów? Wchodzę jak trzylatek: po schodku, po schodku. Schodzić jest łatwiej.
Nie do końca wierzę w to, że jestem chora. Próbuję żyć "normalnie", nie daję rady. Frustruje mnie to.
Dni są takie piękne! I te poranki, każdy inny. Dziś była mgła jak stąd do tamtąd. Teraz świeci piękne słońce i w zasadzie mogę wywiesić pranie, niechby mi ktoś tylko podał miskę z mokrymi rzeczami, bo przecież ja jej z podłogi nie podniosę.
Nie bardzo wiem, jak żyć. Ratunku.
Bachorki kombinują jak koń pod górkę, żeby tylko nie iść do szkoły, zostać w domu. Bebunio dziś z tej okazji stłukł ostatni szklany termometr - chciał sobie zrobić 37C, ale mu jakby nie wyszło.
Kupiłam sobie dwie śliczne piżamki do szpitala. Tęsknię za szpitalem, tam wszystko jest proste.

czwartek, 27 września 2018

Leżę. Na boczku. Myślę.
O górach i dolinach, o tym, że być może umrę niedługo i moje dzieci zostaną sierotami, o szlafmycy do uszycia, na co nie mam siły, o nieumytych oknach, za to umytych szafkach w kuchni, o cukierkach i wątróbce, i tak dalej, i tak dalej.
W pole mojego zasnutego rzeczami dalekimi widzenia wchodzi Maniek. Maniek jest długi i chudy i ma dziecięco-nastoletnią twarz, a teraz w dodatku wyczynia rozmaite grymasy, wygląda przy tym co najmniej pociesznie, nie sposób się nie uśmiechnąć.
- Nareszcie! - na widok mojego bladego uśmiechu Maniek wzdycha z ulgą i już go nie ma, pospieszył do swoich ważnych spraw.
Takiego mam syna.

środa, 26 września 2018

Muszę przyznać, że kiedy moi chłopcy  wczoraj wieczorem zaczęli się bić - kamień spadł mi z serca. Pomyślałam: uff, jednak są normalni! - a potem poleciałam ich rozdzielać, oczywiście.
Bałam się, że w tych zawirowaniach chłopcy się zgubią. I tak mają trudno, nie jestem na bieżąco w szkolnych sprawach i nie pamiętam dzisiejszej daty, i nie napisałam usprawiedliwienia, zapomniałam. I tak mają trudno, bo chcący czy niechcący moja choroba na bardzo wielu płaszczyznach wdarła się na pierwszy plan. I tak mają trudno, bo tatusiowi nie przyjdzie do głowy, że mógłby pobyć dla synów jakoś bardziej.
A ja niby nie powinnam narzekać, bo teraz jestem w domu całe dwa tygodnie.
Zimno mi w głowę, więc noszę zwędzoną synom czapkę.
Rzeczą, o której nie umiem napisać, jest to, co mnie spotyka ze strony ludzi. Oprócz życzliwości, tego pytania, jak się mam, tych życzeń zdrowia i zapewnień, że wszystko będzie dobrze - konkrety. Nauczycielka kupiła dresy mojemu synowi, "bo ja chyba nie za bardzo mam czas i ochotę chodzić po sklepach". Pani z opieki, pofatygowała się osobiście: spisać wywiad i przyznać zasiłek na leki i nutridrinki. Koleżanka A... i tak dalej, i tak dalej. Nie pojmuję, ale akceptuję. Zwłaszcza, jak mi ktoś powie, że przecież chodzi o dzieci.

sobota, 1 września 2018

Odbarczenie (łac. decompressio) - postępowanie medyczne mające na celu zmniejszenie ciśnienia wywieranego na jakikolwiek narząd z zastosowaniem różnych sposobów, np. nacięcie lub nakłucie (punctioosierdzia w celu ewakuowania zgromadzonej w worku osierdziowym krwi.
Tak mówi Wikipedia o tym przyjemnym w istocie zabiegu, podczas którego raz prawie zemdlałam, a innym razem udało mi się zemdleć skutecznie.
Więc przy kolejnej okazji odbarczania moi przystojni kardiolodzy pytają mnie co chwila, jak się czuję. No, dobrze się czuję, świetnie, a jak mam się czuć? Właśnie: jak?
Patrzę, jak to wszystko wygląda: mam rozłożoną na piersiach chirurgiczną chustę, całą we krwi. Zakrwawionymi dłońmi w niebieskich rękawiczkach piękny, brodaty kardiolog wyciąga strzykawką krwisty płyn z mojego osierdzia. Doktor L. nieopodal liczy napełnione krwią strzykawki. 
- Jak się czujesz? - pyta.
- Świetnie - uśmiecham się szeroko, w moich żyłach wciąż krąży "głupi jaś". - Jak na wczasach w Bułgarii!
Nigdy nie byłam w Bułgarii.
Następnego dnia doktor L. anonsuje mi ordynatora onkologii. Sympatyczny człowiek, owszem, ale gdzie mu tam do doktora L.
- Bo widzisz, zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, a teraz powinnaś przenieść się na onkologię.
- Muszę? Tu jest fajnie!
- Musisz.
-Tam na pewno będzie nudno, wolę tu! Tu mi się podoba!
Doktor L. przełyka śmiech.
- Tak, kardiologia w tym szpitalu jest na bardzo przyzwoitym poziomie.
- Dobrze już, dobrze, zbieram się. Doktorze L., bardzo dziękuję za wszystkie "sercowe przygody". Cieszę się, że mogłam je przeżyć w pańskim towarzystwie.
- Nifka, my się nie musimy żegnać. Trzymaj się dziarsko, tak, jak tutaj, a wszystko będzie dobrze.
No, to trzymam się. Nie wiem, czy dziarsko, wszak żadna ze mnie bohaterka. Miałam niedawno męską rozmowę z ordynatorem onkologii, moim lekarzem prowadzącym, po której byłam jeszcze bardziej dowcipna, błyskotliwa i zabawna - odwiedziła mnie Babcia - bo napędzał mnie ból, strach i żal.
Ale póki co żyję. Mniej więcej raz w tygodniu idę do kardiologów na kontrolę, tyle, że opiekę nade mną przejęła doktor Izabela. Super kobietka i specjalistka od echa serca.
A kiedy po miesiącu leżakowania w szpitalu dostałam wreszcie przepustkę do domu, udałam się do kardiologów po zwolnienie i żeby się pochwalić. W pokoju lekarskim zastałam tylko tego opalonego, jak prosto z Majorki. Zrobił minę, jakby zobaczył ducha:
- Ooooo.... To pani???
No, ja. Wciąż żywa, w sukience, umyta i uczesana. Powiedział, że wyglądam doprawdy wspaniale. Doprawdy nie wiem, co o tym myśleć, więc nie myślę.

piątek, 31 sierpnia 2018

Któregoś dnia odwiedził mnie mój były małżonek. Właściwie, to sama do niego zadzwoniłam, gdyż wydawało mi się, że w obliczu mojej rychłej śmierci powinniśmy poczynić pewne ustalenia dotyczące naszych wspólnych chłopców. Małżonek przyfatygował się osobiście, żadnych ustaleń czynić nie chciał, bo przecież będę żyła długo i szczęśliwie, przytaszczył bukiet kwiatów.
Kwiaty, owszem, ładne.
Nie wiem, czemu, ale jakoś nie umiem pozbyć się pewnej rezerwy. Niby nie mam podstaw, by negować jego szlachetne intencje, ale jednak... Niby zachowuje się w porządku, ale...
- Pójdę porozmawiać z lekarzem - były małżonek podnosi się z krzesła.
- Nic ci nie powie - konfabuluję. - Jak poszła do niego moja siostra to powiedział, że już raz rozmawiał z rodziną i nie będzie każdemu z osobna wszystkiego opowiadał.
- Jednak spróbuję - i poszedł.
Nie jestem pewna, czy chcę, żeby mój były małżonek wiedział wszystko o mojej chorobie. Niby nie mam nic do ukrycia, ale po prostu mu nie ufam.
Nagle przybiega doktor L. Minę ma taką, jakby co najmniej chciał mi jeszcze raz powiedzieć, że mam raka.
- Nifko. Przyszedł do mnie jakiś mężczyzna, mówi, że jest twoim mężem...
- Byłym - wtrącam.
- ...i chce uzyskać informacje o stanie twojego zdrowia. Co mam mu powiedzieć?
- Najlepiej nic... A jeśli się będzie bardzo upierał, niech po informacje zwraca się do mojej rodziny.
- Dobrze - uśmiecha się doktor L. I biegnie z powrotem.
Lubię go, tego doktora L.

czwartek, 30 sierpnia 2018

- Doktorze L., czy mamy dziś w planach jakieś atrakcje? - pytam następnego dnia przy obchodzie.
- Atrakcje? Nie, raczej nie. A czemu pytasz, nifko?
- Spodziewam się dzisiaj ważnych gości: moich synów. Nie chcę ich wystraszyć wymizerowanym wyglądem.
- Niczym się nie martw, odpoczywaj.
Przyjechali z wujem wczesnym popołudniem. Jeden usiadł z jednej strony łóżka, drugi z drugiej. Jeden tulił moją wymizerowaną dłoń do twarzy, drugi głaskał leżącą na łóżku rękę delikatnie, jednym palcem.
- Chłopcy, muszę wam coś powiedzieć. Jestem chora, mam raka.
- Ach - żachnął się Maniek.
- Jest to ciężka choroba, ale wyleczalna. Będę się leczyć. Niestety nie wiem, jak długo to potrwa i ile będę musiała zostać w szpitalu. Może trochę długo. I na Hel, Bebuniu, raczej w tym roku nie pojedziemy. Tymczasem  bądźcie dzielni i słuchajcie babci.
Pogadaliśmy jeszcze trochę o głupotach, pośmialiśmy się. Poszli.
Udało mi się: nie rozpłakać i niczego nie obiecać.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Co zrobić z uratowanym życiem? Można siedzieć i się cieszyć. W moim konkretnym przypadku można było leżeć i się cieszyć, więc cieszyłam się na leżąco.
Niedługo.
Następnego dnia przyszli do mnie we dwóch: mój ulubiony "chłopiec", którego na potrzeby tej historii mogę nazwać doktorem L., i drugi, taki przystojny, opalony, jakby dopiero co wrócił z egzotycznych wakacji (w ogóle ci kardiolodzy byli, zdaje się, przyjmowani do pracy według kryteriów urodowych, jeden w drugiego piękni jak z reklamy, i kiedy przy porannym obchodzie chór męski taki właśnie zapewnia mnie, że świetnie dziś wyglądam - bardzo dobrze dziś wyglądam - naprawdę, dobrze wyglądam - jestem skłonna w to uwierzyć, głupia ja, łasa na komplementy, i dopiero jadąc do rentgena widzę w windzie, w lustrze, okropnie bladą twarz, podkrążone oczy i tłuste włosy, słowem: upiora widzę. Ale widocznie wczoraj było jeszcze gorzej).
Więc przyszli do mnie we dwóch. Mój doktor L. nic nie mówi, patrzy tylko z napięciem, jakby chciał podtrzymać wzrokiem w razie czego. Mówi ten drugi, ładnie, okrągłymi zdaniami, z uśmiechem, jaki ma się przemawiając do dziecka albo wariata. Że z badań wynika, że mam pięknego, ślicznie rozwiniętego raka, który własnie zeżarł wszystkie moje plany i chcenia.
- Chce pani coś na uspokojenie?
Nie chcę. Muszę sobie co nieco przemyśleć, tu i tam zadzwonić. Zwolnić się z wymarzonej pracy. Takie tam.
Leżałam i patrzyłam w sufit. Sufit był fajny, w kratkę, w niektórych kratkach były lampy, w innych nie.

niedziela, 26 sierpnia 2018

To było wtedy, gdy zabrałam ze sobą do warzywniaka dzieci.
Czułam się wówczas źle, ale składałam to na karb przeziębienia, o jakie nietrudno w niezwykle przewiewnym warzywniaku. Kiedy ubrałam się za ciepło, byłam cała spocona, a potem przewiana, a kiedy ubrałam się za lekko, byłam przewiana od razu. W każdym razie w poniedziałek zaczął mi dokuczać ból pod mostkiem i błogosławiłam moich chłopców, że są i pomagają mi nosić skrzynki.
Ból nie chciał przejść, więc w środę po zamknięciu warzywniaka pojechałam do pobliskiego miasteczka na "nocną i świąteczną pomoc lekarską". Miła dziewczyneczka, która powiedziała, że jest lekarzem, zbadała mnie i orzekła, że serce mam w porządku i wszystko inne też, a na przeziębienie powinnam brać rutinoscorbin i paracetamol.
Ha, ha, ha.
Więc to pewnie żołądek, któremu nie podoba się to, że biorę nimesil.
Tak czy tak, nie jest dobrze, więc zamawiam wolny piątek, pakuję dzieci w samochód i wracamy do domu, a zarazem do lekarza. W czwartek już nie mam siły stać za ladą, przez cały dzień zastępują mnie chłopcy.
Lekarz dość sceptycznie podchodzi do mojej diagnozy, ale po badaniach - zrobił mi nawet usg - wypisał receptę na lek na żołądek. Dostałam też skierowanie na badanie krwi, gdyż coś mu się nie podobało.
- Nie mam czasu zrobić tych badań - mówię, chowając do torebki skierowanie.
- To znajdź i zrób - odpowiada lekarz, łatwo mu tak mówić, codziennie jest w przychodni.
A ja cieszę się, że mam leki, zjem kilka pastylek i będę zdrowa.
No, ale leki nie działały. W sobotę jeszcze robiłam korektę, kładąc się co chwila. Nic a nic nie było ze mną lepiej. W niedzielę rano zwymiotowałam krwią i moja przerażona mama wezwała karetkę. Panowie ratownicy, bardzo mili, zabrali mnie do szpitala w miasteczku powiatowym, gdzie zrobiono mi tomograf, podano szklankę wody i wysłano do innego szpitala, większego. Było mi doskonale wszystko jedno.
Do większego szpitala dotarłam wieczorem - nie wiem, co się stało z resztą dnia. Położono mnie na łóżku, przypięto elektrody, opleciono kabelkami, dano pić. Pamiętam, że bardzo chciało mi się pić.
W pewnym momencie na moim łóżku przysiadł taki miły chłopiec, powiedział, że jest lekarzem, że się mną zajmie, i poprosił, żebym mu opowiedziała, skąd się tu wzięłam.
Więc mówię o warzywniaku, o bólu brzucha, o lekach, które nie pomogły. Mówienie przychodzi mi z trudem, ale on słucha uważnie, dopytuje. Chyba go lubię, nawet wtedy, gdy robi mi echo serca, i potem, kiedy z osierdzia "eksportuje" - normalnie, strzykawką z igłą - półtora litra krwistego płynu. Podobno serce topiło się w tym płynie i nie dawało rady bić.
Pewnie tak. Ten miły chłopiec był na tyle miły, że uratował mi życie.

niedziela, 12 sierpnia 2018

Właściwie to czuję się doskonale; nic mnie nie boli. Tylko słaba jestem jak dziecko.
Nie umiem o tym wszystkim napisać, może potem. Kiedyś. Na razie nie umiem pisać wiele ponad sms.
Siedzę tu już godzinę: piszę, kasuję. 
Jest piękna pogoda: słońce, wiatr, obłoczki.

czwartek, 9 sierpnia 2018

Łatwo powiedzieć: jestem, będę.
Trudniej zrobić.
Ostatni miesiąc spędziłam w szpitalu lecząc niezdiagnozowanego raka.
Właściwie jestem odpowiednią osobą do chorowania i do leczenia. Doskonale daję sobie z tym radę.
Dopóki się nie zmęczę. Ot, co.

czwartek, 28 czerwca 2018

Jakie mam przygody:
Otóż ja, nifka, porzuciłam awanturniczy żywot i a rebours stałam się anonimową sprzedawczynią kartofli w zabitej dechami wiosce.
Uważajcie, jeśli w jakiejś zabitej dechami wiosce zechce Wam się kupić kartofli. Możliwe, że sprzedam Wam je ja.
Pomyślałam, że to może być świetna zabawa: takie sprzedawanie kartofli. I, owszem, nie myliłam się zanadto - tylko pięknych rączek mi żal. Kiedy już warzywniak zakończy sezon, większość swojej wypłaty zostawię u manikiurzystki. 
Ale do tego jeszcze daleko, tymczasem - mam mnóstwo przygód.
Na przykład zakolegowałam się z jedną panią. Zabita dechami wioska, w której pędzę swój nifkoski żywot, jest tak naprawdę miejscem wywczasów dla wielkomieszczuchów, nierzadko stąd pochodzących. Więc nie wiem, czy pani, z którą się zakolegowałam, jest stąd, czy nie, ale wywczasowuje się tu, traktując z szacunkiem warzywa i zwierzęta, ludzi ostatecznie też, za to ją lubię. Pani lubi mnie, bo przyniosła mi własnoręcznie wyhodowany sok z buraka, cudowny.
Dostałam dziś sok z buraka, czego się absolutnie nie spodziewałam. Od pani, której imienia nie znam, wiem tylko, że przyjeżdża na zakupy na holenderce. I tak pięknie wybierała buraki, pamiętam.
Inna pani, tutejsza, opowiadała mi o swoim synu i jego psie. Pies jada wyłącznie wołowinkę.
Ja jadam leczo ze zwiędłych warzyw, których już nikt nie chce kupić. Żal mi ich wyrzucać.
Nie umiem gotować dla jednej osoby; leczo jem już trzeci dzień. Na szczęście w niedzielę przywiozę sobie jakieś miłe bachorki do towarzystwa.
To już niedługo. Może zdążę zjeść leczo :)

środa, 6 czerwca 2018

No, bo jestem przecież...
Żyję intensywnie. Zostałam uhonorowana pracą zawodową prawdziwą, do tego prowadzę firmę dywanikową, do tego biegam prasować -
(Po co ci to prasowanie? - docieka wuj.  - Płacą ci marne grosze, tylko tracisz tam czas.
- Bo ja lubię prasować - przyznaję.
- To prasuj w domu, nikt ci nie broni!
No, ale w domu to ja prawie nic nie prasuję. Nie dlatego, że nie trzeba, ale bosy szewc, co bez butów chodzi, zobowiązuje)
 - poza tym mam nieustająco nieletnie, choć coraz większe dzieci, Babcię z Dziadzisławem i cztery koty, nie licząc dwóch psów. Nie licząc też wszystkich cebulek, szczypiorków, cukinii, buraków, krzaczków malin i innych roślinek, zarastających pogodnie badylkiem wszelkim.
Ostatnio, kiedy chciałam opleć cebulę, okazało się, że powyrywałam wszystkie rodzynki-samosiejki. To, że w tym roku nie wyrosła samowysiewająca się rukola, to według Babci również moja sprawka.
Do dwóch krów i cielęcia się nie przyznaję.
Za to za oborą na słupie bociany machnęły sobie gniazdo i mają już dwa bocianiątka. W czasie największych upałów bociany na zmianę czuwały w gnieździe nad łepkami potomstwa, rozkładając skrzydła ochronnym przeciwsłonecznym parasolem, na zmianę. Wyglądało to tak:
...i teraz kończę. Ale jestem. I będę.

niedziela, 18 marca 2018

Piątek. Spazmatyczny atak zimy. Wieje, pada, zawiewa, jest ciemno. Śnieg zalega nawet na drodze krajowej, na bocznych błyskawicznie tworzą się zaspy. Wracam z chłopakami z miasteczka, odwozimy jednego kolegę - harcerza, jazda jest niesamowita.
Wjeżdżamy na naszą, boczną drogę. Nawet nie jest bardzo zasypana.Widzę, że kilkaset metrów z przodu miga żółte światło. Oho - pług śnieżny? Dziwne, skoro nawet na krajówce jeżdżą te pługi na okrągło i nie nadążają z odśnieżaniem, a tu - 
Jakiś samochód próbuje go wyprzedzić, robi ze trzy podejścia, w końcu mu się udaje. My też podjeżdżamy bliżej, patrzę - 
a to nie pług, tylko kombajn do koszenia zboża. W środku wybuchu zimy. Jedzie powoli, miga żółtym światłem, zajmuje trzy czwarte szerokości drogi, tył na letnich oponach (jakżeby inaczej!) zarzuca mu to w lewo, to w prawo, trudno wyprzedzić.
Matkobosko.
Nawet z tego wszystkiego nie spojrzałam, czy kabinę miał zabudowaną, czy otwartą... Brr...

sobota, 3 marca 2018

Miesiąc się skończył, więc ostatnio oznacza to dla mnie, że muszę pozbierać firmowe dokumenty - swoje i wujowskie - porozliczać, dopilnować, żeby wszystko się zgadzało, inny zestaw do księgowości, inny do rozliczenia z funduszami unijnymi. Jest z tym trochę zachodu, a tu jeszcze chorujący Dziadzisław, a tu jeszcze wsiowy Dzień Kobiet, na którym mam między innymi zaprezentować własną twórczość tkacką - bardzo mało mam tej twórczości,szczerze mówiąc - i jeszcze bachorki, chore albo zdrowe, z problemami w szkole, i całe mnóstwo tych innych rzeczy.  Jestem jak królik z Krainy Czarów, ciągle jestem spóźniona, ciągle w biegu. 
Wczoraj miałam po przywiezieniu chłopców ze szkoły zrobić obiad, lecieć w jedno miejsce, a potem do teatru, gdyż  do miasteczka przyjeżdża teatr, bilet dostałam od koleżanki w ramach wdzięczności, będzie łyso, jak nie pójdę. Dobra.
Zjedliśmy obiad, dowiaduję się, że nie muszę na razie nigdzie lecieć, tylko do tego teatru.
Jak cudownie! Dostałam godzinę wolnego. Mogę spokojnie usiąść nad papierami, dokończyć je wreszcie, wysłać, wywieźć, zakończyć miesiąc luty. Wymaga to biegania między komputerami, bo jeden ma internet, a drugi drukarkę. Wymaga to sprawdzania dziesięć razy, bo mi się coś nie zgadza. Wymaga to zerkania na zegar, żebym się nie spóźniła. Oho - dochodzi wpół do. Muszę lecieć, Miałam się jeszcze uczesać, ale nie warto - pod czapką wszystko mi się i tak rozpłaszczy. Szkoda, że ta godzina była taka krótka, nie zdążyłam wszystkiego zrobić, ale trochę popchnęłam, dobre i to. Wybiegam z domu mówiąc: "rany, spóźnię się, spóźnię". 
Jadę, biegnę przez park. Będę na styk, trochę głupio. Dziwnie pusto w okolicy, pewnie wszyscy już przyszli. Podbiegam do drzwi, łapię klamkę - zamknięte.
Wyjmuję bilet z torebki. Wszystko się zgadza: drugiego marca, piątek. Godzina osiemnasta.
Jest siedemnasta.
Raaaanyyyy....
To znak, żebym nie dała się zwariować. To znak, że trzeba zwolnić trochę, bo samą prędkością się nie poradzi. To znowu godzina darowana od losu, mogę zadzwonić tam, gdzie nie mam czasu zadzwonić, mogę kupić wino na wieczór, mogę pójść na spacer, wieki całe nie byłam na spacerze.
Jest fajnie: śnieg skrzypi, kraczą wrony.
Jest zimno.
Na widowni wcale nie było cieplej, nie rozgrzałam się bynajmniej, wracałam do domu bardzo szybko - ostrzegawcze mrugnięcie z naprzeciwka uratowało mnie przed mandatem - i przeszła mi ochota na wino w temperaturze pokojowej (leżakujące dwie godziny w bagażniku samochodu). Nie mogę się teraz rozchorować, po dziesiątym - owszem, teraz nie.
Wszystko będzie dobrze. Powoli, spokojnie, poradzę sobie ze wszystkim, z czym trzeba.

piątek, 16 lutego 2018

o miłości

Więc tak:
wybraliśmy się w końcu do cioci fryzjerki, która sprawnie operując nożyczkami i maszynką przywróciła fryzurom moich chłopców kulturalny wygląd. W miłej atmosferze, przy herbatce i ploteczkach, doskonale.
Bebunio w domu, strojąc miny do swojego nowego odbicia w lustrze:
- Fajna ta nowa fryzura. Szkoda że ty, mamo, nie umiesz tak fajnie strzyc - tylko maszynką, tak na bardzo krótko.
- Dobrze, że chociaż tyle umiem. A zresztą - przechodzę do kontrofensywy - czy ja muszę wszystko umieć? I tak potrafię całkiem sporo, nie chwaląc się.
- No, tak - zgadza się Bebunio. - Umiesz gotować smaczne obiady i przytulać, a to jest najważniejsze.
No Matkobosko.
Umiem to, co najważniejsze.
Liczyłam wprawdzie na łaskawe zauważenie większej ilości moich talentów, no, ale - po co cała reszta, skoro są rzeczy stokroć bardziej istotne. I które, jak się okazuje, systematycznie praktykuję.
Wzruszam się nawet teraz, kiedy sobie przypominam tę chwilę.
Swoją drogą, ogłaszam kasting na żonę dla Bebunia. Musi umieć dobrze gotować i przytulać. Znaczy, może na razie nie umieć :D

czwartek, 1 lutego 2018

- Mamo, co ty będziesz robić, kiedy nas nie będzie? - martwili się wyjeżdżający na zimowisko chłopcy.
- Będę całymi dniami grać we wszystkie wasze gry - odpowiedziałam.
Ale tak naprawdę wcale nie grałam, ani razu, co odkryli moi dzielni harcerze niedługo po powrocie. Nie nabiłam punktów, nie przeszłam poziom wyżej, nic.
Gdyż albowiem wujaszek pomógł mi zmontować moje śliczne małe krosno i najpierw je przez cały dzień osnuwałam, a potem przez cały dzień tkałam, i tkałam, i tkałam. Z przerwami na gotowanie obiadów, jakieś tam posprzątanki,wypad do miasta w ważnych sprawach biznesowych i takie tam.
Jak się okazało, zimowisko  było bardzo krótkie, gdyż kiedy wreszcie doceniłam fakt, że nikt mi się całymi dniami nie plącze pod nogami i nie marudzi, usłużna koleżanka przywiozła mi dwóch wyrostków w mundurach, z tobołami.
Nie pamiętam, żebym ich zamawiała. 
Ale nie opracowano procedury zwrotu.
No, cóż.
Przytuliłam cudaków, niech już są. Tacy duzi, samodzielni, tacy światowi.

sobota, 27 stycznia 2018

Jestem chora, jestem bardzo chora... Zawiozłam świtkiem synów na miejsce zbiórki harcerskiego zimowiska. Stamtąd pojadą sobie dalej autokarem. Bebunio cały szczęśliwy, Maniek cały w nerwach. A przecież to nie jest ich pierwszy wyjazd, mają za sobą kilka biwaków.
- Nie chcę jechać! Gdybym mógł się jakoś wykręcić... Zimowiska są bez sensu. Latem to zupełnie co innego. Czy to musi być takie długie, nie wystarczyłby wyjazd na weekend?
Marudzi i marudzi. Mam po kokardę jego marudzenia i tak naprawdę cieszę się, że to już, że mam wreszcie od tego spokój, bo brzęczał od tygodnia. Powody? Spanie nie w domu, inne otoczenie, wymieszane zastępy (ale i tak wszyscy harcerze się znają, są z jednej drużyny). Więc generalnie powodów nie ma. Takich widocznych, oczywistych.
Maniek jest wyrostkiem-dryblasem, ale w środku jest przerażony światem i ludźmi. Wszystko co nowe, inne, budzi w nim opór. No, chyba, że jest ze mną. Wtedy jakoś lżej znosi życie.
W przedszkolu ryczał prawie codziennie przez prawie cały rok. Kiedy go zabierałam, po południu, był cały zadowolony i czasami nawet nie chciał ze mną wracać do domu, ale rano - tragedia.
Tak samo tu. Harcerstwo jest fajne, chłopaki są ok, ale te wspólne wyjazdy...
Czy nie można by było bez tego?
Biedny Maniek.
"Będę sobie wyobrażał, że to tylko zwykły biwak, a potem może jakoś zleci".
Jestem chora w środku, czuję to jego zdenerwowanie, strach, niechęć. Doskonale to znam.
Ale muszę być twarda. Przetrwać. Nie dzwonić do druha zastępowego z pytaniem: "Jak tam mój Maniuś, chudzinka?".
Mój malutki Maniuś, 180 cm wzrostu.
Mój dzielny Bebunio, który podtrzymuje starszego brata na duchu.
A ja - co mam dziś ze sobą zrobić? Będę się plątać po wielkim, pustym domu -
Wpadłam na świetny pomysł. Pobawię się w gwiazdę. Przez cały dzisiejszy dzień będę wielką gwiazdą. Zacznę od zaparzenia sobie gwiazdorskiej kawy w wyczesanym kubku.
Chyba nie mówi się już "wyczesany". Ja nie wiem...
Trochę mi nie idzie, ale nie zrażajmy się, nie zrażajmy...


środa, 24 stycznia 2018

Trzy tygodnie temu rozpoczęłam działalność gospodarczą.
No i zaczęło się...
Wydzwaniają codziennie. Różni. A to usługi księgowe, a to usługi bankowe, firmy pożyczkowe, prawnicy, ubezpieczacze, dostawcy wody z dystrybutorem i bez dystrybutora, organizatorzy czasu wolnego i imprez integracyjnych, projektanci stron internetowych, telefoniarze, internetowcy...
Szewc  żaden nie zadzwonił. Ani kominiarz.
A ja staram się być miła, naprawdę, i wyjaśniam, że moja firma jest maleńka, a przychody jeszcze mniejsze. Ale już coraz mniej mam cierpliwości.
W związku z czym dziś pozwoliłam sobie na odjazd.
Załatwiałam sprawy w miasteczku, osobiste i nieprzyjemne. Nie dentysta, o, nie. Coś trudniejszego. A potem miałam zajrzeć do znajomego warsztatu, spytać o wolny termin na ustawianie zbieżności kół, ale żeby tam dotrzeć, musiałam wyjechać na obwodnicę - i poniosło mnie. Zamiast skręcić w miasteczko, pojechałam prosto. Hen, hen!!! Daleko, daleko, przez zimowe lasy, ozdobione szykującą się do wiosny leszczyną, przez przestrzenie śniegiem upstrzone, przez wioski i obok miasteczek, jechałam i jechałam, a mój nowy samochód sprawował się wyśmienicie. .
Tak naprawdę wypatrzyłam w internetach jeden uroczy sklep i chciałam go zobaczyć na zywo, ale nie planowałam tego dzisiaj, obiecuję. 
Tak mi było dobrze z tym, tak dobrze!
Sklepik znalazłam, obejrzałam, co miałam obejrzeć, teraz już łatwiej mi będzie zamawiać cokolwiek przez internety.
Wróciłam do domu naładowana nową zimową energią i udało mi się zgodnie z instrukcją założyć nitki do czteronitkowego owerloka. Zrobiłam próbne szycie: działa.
Jestem taka szczęśliwa!

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Blue Monday

Poniedziałek, piętnastego stycznia.
Blue Monday podobno.
Szyję szatę śmierci. Mój syn, który od trzynastu lat i dwudziestu minut jest już na świecie, gra w jasełkach rolę Śmierci. Szata jest z pościeli kupionej u Małgosi - ja nic białego w domu już nie mam - i właśnie układam jej kontrafałdy. Sama wszystko wymyśliłam, nie rysowałam, mam w głowie. Będzie z kapturem i rękawami, i długa do kostek. Skoro na mnie jest za długa, to dla Mańka powinna być w sam raz.
Fajny poniedziałek, taki z energią. Udało mi się załatwić kilka ważnych spraw, kupić świeży chleb, teraz szyję tę szatę, która mnie stresowała już dwa tygodnie - koniecznością zmierzenia się z jej uszyciem.
Właśnie od niedawna wyostrzyła mi się i rozkwitła sposobność do szycia; patrzę na sukienkę pani w telewizorze i wiem, jak jest uszyta, oglądam ciuchy w sklepie i myślę: fajne, uszyję sobie, to proste; mam ochotę uszyć płaszcz i sto sukienek. I trzysta par portek dla Mańka, długich i chudych.
Idę, jeszcze raz poupinam tę kontrafałdę, teraz powinno być już dobrze.
To będzie piękna Śmierć ;)