Uwielbiam piątki.
W piątek wstaję o szóstej, jem śniadanie, pakuję do plecaka mnóstwo jabłek, kanapki i książkę - i herbatkę w termokubku, ale to już do bocznej kieszeni - i jadę.
Wuj Adam lubi mnie wozić, żebym się nie męczyła (szukając miejsca parkingowego).
Jedziemy do szpitala, do poradni onkologicznej. Pod zabiegowym już stała ekipa, opowiadamy sobie, co u kogo nowego, jak się jechało. Jestem wśród swoich.
Moja kolej na pobranie, wchodzę do gabinetu i zanim skończę mówić "dzień dobry", jestem z imienia i nazwiska nazwana, zaproszona na wagę. Nie muszę się przedstawiać.
Waga co prawda stoi w miejscu, ale dobrze, że nie schudłam. I dzień jakiś wczoraj miałam pechowy, zniosłam sześć prób zakładania wenflonu, niektóre bolesne. Ale co tam.
Potem siedzimy w poczekalni, oglądamy telewizję śniadaniową, gawędzimy. Czekamy na wizytę kwalifikacyjną. Jest fajnie. Rozmawiamy na przykład o tym, co kogo boli i które leki przeciwbólowe na co są najlepsze. Cenna, empiryczna wiedza. Albo sprzedaję wszystkim newsa o fresubinie, smaczniejszej, a porównywalnej cenowo konkurencji nutridrinków.
Potem idę do lekarza. Lekarz jest miły, mówi do mnie po imieniu. Hemoglobina mi spada i przydałaby mi się witamina B, ale poza tym ok, kwalifikuję się do chemii. Mówię, że mam od paru dni uczucie zdrętwienia palców stóp. Lekarz na to, że to skutek uboczny chemii i żebym się nie przestraszyła, jeśli tak samo będę miała z dłońmi.
Aha.
Od chemii łupie mnie też w krzyżu. Ostatnio codziennie. Ale za to serduszko w porządku.
Lekarz nie jest zniecierpliwiony, nie zbywa mnie, odpowiada wyczerpująco na wszystkie moje pytania. Chociaż inni pacjenci czekają.
Potem czekam na swoją chemię i dzieje się coś cudownego: panie pielęgniarki kierują mnie do sali, gdzie już jest Agnieszka - dziewczyna w moim wieku. Pierwszy raz mnie to spotkało. I na oddziale, i tu miałam do czynienia z osobami dużo ode mnie starszymi, a tu taki prezent! Przegadałyśmy ciurkiem cztery godziny, spotykamy się za tydzień, mamy mnóstwo rzeczy do obgadania. Mnóstwo.
To taka ulga: nareszcie ktoś, kto mnie rozumie, kto nie mówi mi, że nie mam raka, żeby mnie pocieszyć, kto tak jak ja układa testament i planuje wakacje z dziećmi, i kto opowie o zaletach i wadach noszenia peruki i założenia portu. Cudownie.
Po piętnastej przechodzę na oddział, tu jest jak w kołysce. Cudownie, bezpiecznie, nawet na leżance na korytarzu - bo wszystkie miejsca na salach zajęte. Tu wiem, kim jestem: pacjentką. Osobą chorą. Osobą, którą definiuje choroba. Tu się nie zastanawiam, co będę robiła w styczniu i czy dożyję do wakacji. Tu wszyscy się cieszą, kiedy mówię, że czuję się fantastycznie - w porównaniu z niektórymi chorymi z oddziału jestem kwitnącym okazem zdrowia.
Potem wracamy do domu i z miejsca dostaję kataru, obrzydliwego, cieknącego. Na początku myślałam, że to jakiś wirus, bo i kicham potężnie, ale okazało się, że to również reakcja na chemię. Na szczęście jednodniowa, ale mogę ją złagodzić lekiem antyalergicznym. Spróbuję jutro.
Teraz jest noc, coś mnie zbudziło i nie mogę zasnąć.
Może spotkanie z Agnieszką. Wywaliłam jej to, co leżało mi na sercu dość długo, a czego nie miałam komu opowiedzieć. Bałam się, że ktoś, kto nie ma raka, nie zrozumie, jak to jest: pożegnać się z życiem, a potem dostać je z powrotem. Nie wiem, na jak długo. Nie wiem, po co. Nie wiem, jak żyć.
Wiesz, Nifko, choćbyśmy napisali tu tysiąc słów, a kolejne kilka tysięcy usłyszałabyś w swoim otoczeniu, to będzie nic w porównaniu z chociażby kilkoma słowami Agnieszki. Bo ona WIE, tu i teraz.
OdpowiedzUsuńNie masz portu? Myślałam, że to już standard w tych czasach...