niedziela, 18 listopada 2018

Jak ślicznie dzisiaj za oknem! Szron na trawach, oziminach, skibach ziemi. Nagie drzewa. Nieuchwytny czar, cisza, zanim wszystko wstanie, zacznie żyć.
Na przykład ja.
Tymczasem piję herbatę z miodem i słucham dziwnych piosenek.
Spotkałam wczoraj na onkologii oprócz mojej koleżanki Agnieszki i innych pań, których imion nie pamiętam (na szczęście istnieje miły zwyczaj zgadzania się na umieszczanie kartek z imionami i nazwiskami przy łóżkach), a z którymi zdarzało mi się leżeć kilka dni na tej samej sali - kolegę Mariusza.
Kolega Mariusz jest moim kolegą z klasy z podstawówki. Kiedy był w wojsku, zachorował na raka i było z nim krucho. Ale wydobrzał do tego stopnia, że ożenił się, ma trójkę dziatek, buduje dom.
Myślę, że w innych okolicznościach by ze mną nie rozmawiał. Jakiś czas temu spotkaliśmy się w przychodni na szczepieniu dzieci na przykład. Nie był zbyt wylewny, "cześć" i tyle.
Tu - rozgadał się. Bo leżałam z kroplówką, brałam chemię. Byłam "jedną z nas", z tej tajemnej społeczności chorych na raka,  tych, którzy wiedzą, którzy przekraczają szklane drzwi z napisem "onkologia" jako pacjenci. 
Potem wreszcie skończył się mój paklitaksel, przyjechał wuj i zabrał mnie do domu. Ale najpierw musieliśmy wstąpić do apteki po leki. Dostałam coś na neuropatię, jestem bardzo ciekawa.
- Zobacz, wuju - pokazuję mu lyricę. - Poezja w pigułce.
- Żeby tylko z tego jakiś dramat nie wyszedł... - martwi się.
Ale na razie dramatów nie ma. Nic nie ma.

1 komentarz:

  1. Jesteś jedną z nielicznych osób, które potrafią piękno przyrody dostrzec nawet w listopadzie ☺️

    OdpowiedzUsuń