środa, 30 listopada 2016

Szast-prast i zrobiła się bardzo ładna zima.
Właściwie to nie mam nic przeciwko zimom. Niech już będą.
Zwłaszcza, odkąd w salonie odzieży używanej kupiłam sobie cieplutką wełnianą princeskę pasującą do wszystkich moich butów.
Tudzież odkąd pożyczyłam wujowi samochód, żeby sobie pojechał do miasteczka i kupił jakiś potrzebny wichajster do swojego samochodu, rozbebeszonego bezbronnie.
Kiedy wrócił, zamiast montować wichajster, natychmiast zabrał się za wymianę moich opon na zimowe.
Więc teraz to ta zima może sobie być i być. Mogłoby nawet dopadać trochę śniegu, ale tak, żeby asfalt przynajmniej gdzieniegdzie został czarny. I do marca - śmiało, może być taka zima.
Mam czapkę i rękawiczki.
Syny też mają, ale nie noszą.
Podłe wyrostki.
I wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że wczoraj wieczorem wracając z dziećmi z basenu dałam się złapać policji, we własnej wiosce, w miejscu, gdzie zawsze się czai drogówka. Było tak pusto i zimno, nikt nie jechał z naprzeciwka, nie mrugnął, a ja bardzo chciałam do domu i do herbaty. Przekroczyłam prędkość o dwadzieścia kilometrów. 
Jeju. Zawsze przekraczam. Przez całe życie jeżdżę jak pirat drogowy, a drogówka mnie łapie pięć kilometrów od domu, tam gdzie zawsze.
No, nie jest to miłe uczucie, oj, nie jest.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Czasami, patrząc na tych swoich wyrostków, wracam myślami do tych nie tak znowu odległych czasów, gdy obaj byli słodkimi, pyzatymi bobaskami, a ja ich jedynym bożyszczem.
Pięknie wyrośli. Zanim się urodzili, przez pół roku opiekowałam się synkiem kuzynki. Szymuś miał niecały rok, był nadzwyczaj spokojnym, smukłym dziecięciem, słodkim i grzecznym. Myślałam wówczas, że mógłby być moim syneczkiem, takiego zamawiam.
Dostałam pyzate, wiecznie głodne, śmieszne i rubaszne.
Bebunio w sobotę upiekł ciasto, samodzielnie. Murzynka. Nie jest już pyzaty, ale pyskaty - owszem. Ma śmieszne włosy, które mu sterczą na wszystkie strony, i milusią, serdeczną twarz. Ciągle przyłazi się przytulać i często zasypia w moim łóżku. Uwielbia "Magiczne drzewo" we wszystkich odcinkach.
Maniek ma grzywę do ramion, szczupłe dłonie o długich palcach. Często się zamyśla, zagapia. Zafiksował się ostatnio na musli z mlekiem, mógłby je jeść na okragło, nawet zamiast obiadu. Jest już prawie taki wysoki jak ja - i patrzy na mnie z góry.
Niemniej jednak jestem całym ich światem i gdyby mnie nagle zabrakło, nie byłoby już nikogo - nikogo, kto pozwalałby jeść musli na śniadanie i kolację, nie ciągnąłby ich na siłę do fryzjera i pozwalał pisać lekcje na podłodze, bo biurka zajęte schnącymi malunkami.
Aczkolwiek wynika z tego jednoznacznie, iż nie jestem wzorem matki.
Chciałam napisać o tym, że bycie całym światem to nic dobrego, to wielki ciężar, i że powinno być to ustawowo zabronione. Najlepiej. I że najlepsze, co mogę teraz dla nich zrobić, to wyrzucanie ich z domu jak najczęściej, na ten podły świat, dopóki mają dokąd wracać żeby lizać rany. Choć najchętniej schowałabym ich za pazuchą i nie oddała nikomu.
Dobra, idę.

niedziela, 20 listopada 2016

...i jak żyć bez prokuratora Szackiego, no jak?
Takie życie to już po prostu nie ma sensu.
Przeczekałam uprzejmie medialny szum, za czytanie wzięłam się dopiero teraz, to znaczy w tym roku, i od końca, i kiedy mnie prokurator urzekł, dawkowałam sobie kolejne części z rozwagą i w odstępach czasowych. No, ale wygląda na to, że dotarłam do początku, a to oznacza koniec.
jeju, co teraz??? - - -

piątek, 18 listopada 2016

Jak się ma dwójkę dzieci, to ma się również ten luksus, że przynajmniej jedno z nich jest rano w dobrym humorze.
Dziś kolej strojenia fochów padła na Mańka.
Chciał mi dokuczyć, więc - uwaga - wyjął zakładkę z Eugeniusza Oniegina, którego zaczęłam wczoraj czytać.
No, zgroza i koniec świata.
Przez całą drogę do szkoły chmurny i zły, ani słowem się nie odezwał.
Gdyby miał telefon, wysłałabym mu sms, że go takiego naburmuszonego też kocham. Trudno, trzeba będzie poczekać do trzynastej.
Tymczasem zachęcona dniem wczorajszym, kiedy to udało mi się tak pięknie wymienić podszewkę w skórzanej spódnicy z lumpeksu (skórę w ramach dezynfekcji przemroziłam, bo boję się prać), i jeszcze upiekłam ciasto i zrobiłam ser -
(uwielbiam sery, takie a'la korycińskie, więc nauczyłam się je robić, i mam, i jem. Wychodzą raz tak, raz śmak, wszystko kwestia wprawy. Na przykład ten wczorajszy był z wczorajszego mleka, więc ściął się błyskawicznie i przy jedzeniu trochę skrzypi w zębach - wniosek: do wczorajszego mleka trzeba dawać mniej podpuszczki. O dwie krople mniej na mój pięciolitrowy gar)
- więc lecę dalej szyć, i zrobię inne ciasto, bo tamto już zjedzone, i w ogóle, jak jest słońce, to chce się wszystko.

wtorek, 15 listopada 2016

Nie widziałam wielkiego księżyca, chociaż kilkakrotnie wychodziłam na ośnieżony balkon. Chmury, chmury, przesączający się przez nie blask.
Rano oskrobaliśmy oszronione szyby i pojechaliśmy z chłopakami do szkoły, w ten wtorek, w głąb wtorku.
Jest chyba dobrze: nowa sukienka odegrała swą rolę dwukrotnie, ale wykończona jest tak niestarannie, i wykonana z obrzydliwego poliestru, którego letnim żelazkiem się nie wyprasuje, a gorącym wyświeci - że naprawdę. Polska sukienka z polskiego sklepu. Za wcale nie małe pieniądze.
Nic, tylko odpalać maszynę do szycia.
Ten śnieg nastraja zimowo, spadł i poleguje, roztapia się niespiesznie na południowych, hm, stokach.
Trudno uwierzyć, że to dopiero połowa listopada.
Dociera do mnie czysta umowność dat, miar czasu.
Myślę o przyjemnym rodzinnym spotkaniu z okazji Bożego Narodzenia.
Jest mi z tym dobrze.

środa, 9 listopada 2016

Wracałam wczoraj rano ze szkoły, odwiózłszy dzieciaków, i nie mogłam się nadziwić niebu, chmurom, drzewom, światu. Wszystko było takie piękne i takie inne; żałowałam, że nie mogę zrobić setki zdjęć - światło było wyjątkowe. Zapisałam te obrazy na miękkim i zawodnym dysku pamięci osobistej.
A dziś u nas śnieg, lepki i mokry, który trzeba długo przekonywać, żeby zlazł z samochodu i odczepił się od nadkoli. Wszystko cudnie białe, wciąż pada i topnieje, i pada.
Gospodyni domowa, a zwłaszcza wiejska, ze mnie żadna. Niemniej jednak zostałam zaproszona na imprezę z okazji 150 lat istnienia KGW w gminie.
Maniek zdegustowany: 
- Znowu gdzieś leziesz. Ty nie potrafisz w domu, z dziećmi posiedzieć?
No, przecież w obiegowej opinii nic innego nie robię.
Założę sukienkę w ludowe różyczki. Będzie bosko!
I niech będzie już ta zima, może w końcu będę miała więcej czasu - dla dzieci, domu, dywaników i sukienek...

piątek, 4 listopada 2016

Uwielbiam tych moich synów łapserdaków.
Dla porządku: młodszy właśnie kończy dziesięć lat. Starszy niedługo będzie miał dwanaście.
Impreza urodzinowa Bebunia w sobotę ma być - dostałam dziś listę zakupów: chipsy (dużo), napoje, cukierki, batony, gumy do żucia.
Wykwintne menu, można by rzec.
Zaprosił całą swoją klasę - niby niedużo, jedenaście osób - ale niektórzy, tak jak jubilat, mają starsze o klasę rodzeństwo, więc to rodzeństwo też zaprosił, a oprócz nich innych chętnych z tej klasy...
Cóż. Mam nadzieję, że nie wszyscy przyjdą :)
Maniek dopada mnie w dyskretnym kątku:
- Mamo! Bo wiesz - nie chcę wyjść na jakiegoś sztywniaka, rozumiesz, ja chodzę z nimi do klasy i muszę trochę udawać, że z nimi jestem. Ale wiesz, jakie oni mają głupie pomysły? I jeszcze ten mój  niemądry brat zaprosił samo najgorsze towarzystwo. Mówię ci, mamo, musisz na nich uważać. Ja na wszelki wypadek dopilnuję, żebyś nie zostawiała na widoku kluczyków od auta.
No, rzeczywiście. Zdenerwowałam się.
Wzięłam jubilata na rozmowę i przestrzegłam, że impreza imprezą, ale zachowywać się trzeba. I niech powie swoim gościom, że będę ich miała na oku i że mam numery telefonów do wszystkich matek.
A ten Maniek, to ja nie wiem... Nie za stary na swój wiek?

środa, 2 listopada 2016

Jadę do wsi gminnej, muszę odwiedzić pocztę i GOK. Babcia chce jechać ze mną, żeby odwiedzić tamtejszy cmentarz. Proszę bardzo.
Pogoda niezbyt fajna - zimno i popaduje, w dodatku boję się trochę, że Babcia znowu mi się gdzieś zgubi, więc proponuję, że pochodzę z nią po cmentarzu, a potem ogarnę swoje sprawy i wracamy, po drodze zabrawszy chłopców ze szkoły.
Babcia mówi, że nie, nie ma takiej potrzeby, ona sobie spokojnie pochodzi, a ja spokojnie pozałatwiam co tam chcę, wprawdzie ona nie ma ze sobą zegarka, ale możemy umówić się za godzinę pod sklepem. Kontrolnie wyjmuję telefon.
- Jest dwunasta trzydzieści, więc o wpół do drugiej pod sklepem - infromuję, potwierdzam.
- Tak - mówi Babcia.
Zostawiam ją wśród zniczy, chryzantem, pomników, znajomych.
Na poczcie nie ma kolejki, w GOK-u nie ma szefowej, w bibliotece nie ma nowości. Szast-prast - uwinęłam się w dwadzieścia minut. Wracam na cmentarz.
Ludzi nie ma tak dużo. Oblatuję cały w kółko, Babci nie widzę. Cóż, może zmarzła i znajdę ją w sklepie.
W sklepie nikogo nie ma.
Hm.
Nie będę przecież tak latać w te i we wte, spokojnie poczekam. Pod sklepem.
Minęło pół godziny. Nic.
No, zgubić Babcię we wsi gminnej, to trzeba mieć szczęście!
Jadę na cmentarz. Na cmentarzu pusto, deszcz przepłoszył najwytrwalszych.
Zaczynam się na serio martwić. Wracam pod sklep.
Za chwilę muszę jechać do szkoły, bo chłopcy właśnie kończą lekcje. Gdzie Babcia, gdzie Babcia? Co jej się mogło stać?
Mija właśnie czternasta. Babcia jak gdyby nigdy nic materializuje mi się we wstecznym lusterku, wysiada z samochodu w towarzystwie baby w różowym berecie, całują się na pożegnanie, Babcia cała w skowronkach.
Zimno było na tym cmentarzu, ale spotkała Bognę, więc sobie pogadały w jej samochodzie. No, ale jak to: tyle czekam? Przecież umawiałyśmy sie o czternastej?
I chyba jestem złą córką, bo jednak nie umiem przyznać jej racji.
Wszystko wydaje sie takie trudne, a jak przyjdzie co do czego, to okazuje się, oczywiscie, że nie było się czego bać. A może nawet, że nie było na co tak czekać? 
Pojechałam odebrać moją pierwszą nagrodę literacką - a może te radiowe konkursy, w których dostaje się książkę za błyskotliwe dokończenie zdania, też sie liczą? W takim razie debiut mam dawno za sobą...
W niedzielę znowu to ja będę wręczać nagrody laureatom konkursu. Nie wiem, która strona jest fajniejsza.
Poznałam panią poetkę, łowczynię nagród. Taki ma sposób na życie: pisze wiersze, wysyła je na konkursy, a potem jeździ z małżonkiem na gale rozdawania nagród. Zwiedzili w ten sposób pół Polski, a na drugie pół mają chrapkę.
Więc jakby ktoś się zastanawiał, jakiemu hobby się poświęcić, to owszem, można i tak.
Pomyślałam, że dobrze by było uszyć sobie nową sukienkę i zrobić piętnaście dywaników, ale może raczej powinnam napisać piętnaście opowiadań.
Na pewno muszę zrobić przyjęcie urodzinowe młodszemu dziecku, które postanowiło nieodwołalnie skończyć dziesięć lat.
O ile pamiętam, jak się ma dziesięć lat, jest sie już prawie dorosłym. 
Ja byłam.
Pamiętam tą dumę, z jaką kupowałam w autobusie cały bilet, bo ulgowy przysługiwał do ukończenia 10 lat właśnie.

Ach, i jeszcze zrobiłam mozarellę na przyjęcie; nie była doskonała, ale za to świeża, i została zjedzona być może z grzeczności, a na pewno nie z braku czegoś lepszego. 
Nie włóczyliśmy się po wieczornych cmentarzach, bo lał deszcz i boczne alejki natychmiast zmieniły sie w strugi błota.
A tu nagle środa...