Jak się ma dwójkę dzieci, to ma się również ten luksus, że przynajmniej jedno z nich jest rano w dobrym humorze.
Dziś kolej strojenia fochów padła na Mańka.
Chciał mi dokuczyć, więc - uwaga - wyjął zakładkę z Eugeniusza Oniegina, którego zaczęłam wczoraj czytać.
No, zgroza i koniec świata.
Przez całą drogę do szkoły chmurny i zły, ani słowem się nie odezwał.
Gdyby miał telefon, wysłałabym mu sms, że go takiego naburmuszonego też kocham. Trudno, trzeba będzie poczekać do trzynastej.
Tymczasem zachęcona dniem wczorajszym, kiedy to udało mi się tak pięknie wymienić podszewkę w skórzanej spódnicy z lumpeksu (skórę w ramach dezynfekcji przemroziłam, bo boję się prać), i jeszcze upiekłam ciasto i zrobiłam ser -
(uwielbiam sery, takie a'la korycińskie, więc nauczyłam się je robić, i mam, i jem. Wychodzą raz tak, raz śmak, wszystko kwestia wprawy. Na przykład ten wczorajszy był z wczorajszego mleka, więc ściął się błyskawicznie i przy jedzeniu trochę skrzypi w zębach - wniosek: do wczorajszego mleka trzeba dawać mniej podpuszczki. O dwie krople mniej na mój pięciolitrowy gar)
- więc lecę dalej szyć, i zrobię inne ciasto, bo tamto już zjedzone, i w ogóle, jak jest słońce, to chce się wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz