poniedziałek, 21 listopada 2016

Czasami, patrząc na tych swoich wyrostków, wracam myślami do tych nie tak znowu odległych czasów, gdy obaj byli słodkimi, pyzatymi bobaskami, a ja ich jedynym bożyszczem.
Pięknie wyrośli. Zanim się urodzili, przez pół roku opiekowałam się synkiem kuzynki. Szymuś miał niecały rok, był nadzwyczaj spokojnym, smukłym dziecięciem, słodkim i grzecznym. Myślałam wówczas, że mógłby być moim syneczkiem, takiego zamawiam.
Dostałam pyzate, wiecznie głodne, śmieszne i rubaszne.
Bebunio w sobotę upiekł ciasto, samodzielnie. Murzynka. Nie jest już pyzaty, ale pyskaty - owszem. Ma śmieszne włosy, które mu sterczą na wszystkie strony, i milusią, serdeczną twarz. Ciągle przyłazi się przytulać i często zasypia w moim łóżku. Uwielbia "Magiczne drzewo" we wszystkich odcinkach.
Maniek ma grzywę do ramion, szczupłe dłonie o długich palcach. Często się zamyśla, zagapia. Zafiksował się ostatnio na musli z mlekiem, mógłby je jeść na okragło, nawet zamiast obiadu. Jest już prawie taki wysoki jak ja - i patrzy na mnie z góry.
Niemniej jednak jestem całym ich światem i gdyby mnie nagle zabrakło, nie byłoby już nikogo - nikogo, kto pozwalałby jeść musli na śniadanie i kolację, nie ciągnąłby ich na siłę do fryzjera i pozwalał pisać lekcje na podłodze, bo biurka zajęte schnącymi malunkami.
Aczkolwiek wynika z tego jednoznacznie, iż nie jestem wzorem matki.
Chciałam napisać o tym, że bycie całym światem to nic dobrego, to wielki ciężar, i że powinno być to ustawowo zabronione. Najlepiej. I że najlepsze, co mogę teraz dla nich zrobić, to wyrzucanie ich z domu jak najczęściej, na ten podły świat, dopóki mają dokąd wracać żeby lizać rany. Choć najchętniej schowałabym ich za pazuchą i nie oddała nikomu.
Dobra, idę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz