Wszystko wydaje sie takie trudne, a jak przyjdzie co do czego, to okazuje się, oczywiscie, że nie było się czego bać. A może nawet, że nie było na co tak czekać?
Pojechałam odebrać moją pierwszą nagrodę literacką - a może te radiowe konkursy, w których dostaje się książkę za błyskotliwe dokończenie zdania, też sie liczą? W takim razie debiut mam dawno za sobą...
W niedzielę znowu to ja będę wręczać nagrody laureatom konkursu. Nie wiem, która strona jest fajniejsza.
Poznałam panią poetkę, łowczynię nagród. Taki ma sposób na życie: pisze wiersze, wysyła je na konkursy, a potem jeździ z małżonkiem na gale rozdawania nagród. Zwiedzili w ten sposób pół Polski, a na drugie pół mają chrapkę.
Więc jakby ktoś się zastanawiał, jakiemu hobby się poświęcić, to owszem, można i tak.
Pomyślałam, że dobrze by było uszyć sobie nową sukienkę i zrobić piętnaście dywaników, ale może raczej powinnam napisać piętnaście opowiadań.
Na pewno muszę zrobić przyjęcie urodzinowe młodszemu dziecku, które postanowiło nieodwołalnie skończyć dziesięć lat.
O ile pamiętam, jak się ma dziesięć lat, jest sie już prawie dorosłym.
Ja byłam.
Pamiętam tą dumę, z jaką kupowałam w autobusie cały bilet, bo ulgowy przysługiwał do ukończenia 10 lat właśnie.
Ach, i jeszcze zrobiłam mozarellę na przyjęcie; nie była doskonała, ale za to świeża, i została zjedzona być może z grzeczności, a na pewno nie z braku czegoś lepszego.
Nie włóczyliśmy się po wieczornych cmentarzach, bo lał deszcz i boczne alejki natychmiast zmieniły sie w strugi błota.
A tu nagle środa...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz