poniedziałek, 23 lutego 2015

Świat za oknem taki jakiś bardziej wiosenny. Wróble śpiewają głośniej i kiedy wstajemy rano do szkoły, jest już jasno.
Dzisiejszy poranek na przykład cały różowy, i falbankowy od wesołych obłoczków. I albo mi się wydaje, albo moja ulubiona olszynka puszcza do mnie oko.
Wiem, wiem, wydaje mi się. Synów do szkoły wysłałam z Dziadzisławem, sama zostałam w łóżku i celebruję grypę. Mam czas do końca wtorku.
Narodziła się we mnie potrzeba posiadania wiosennego płaszcza i jak się chwilę zdrzemnę, może uda mi się coś znaleźć, wyłowić z sieci. Na razie czuję się bardzo zmęczona wysyłaniem dzieci do szkoły, kontemplowaniem poranka i piciem kawy przygotowanej przez niezawodną Babcię.
Udało mi się również umówić z Arkadiuszem, który potrafi zamieniać wieprzki w pyszne kiełbaski. Nie robi tego, niestety, za darmo, więc muszę szybko kupić ten płaszcz, bo potem mogę już nie mieć pieniędzy. 
Jeju! Jaki ten świat jest różowo-świetlisty!
...idę już, idę. Pod kołderkę.

piątek, 20 lutego 2015

A miało być tak pięknie. 
Zabierałam się za nowe torby.
Przejrzałam zawartość wora ze szmatkami - czasami są to zupełnie nowe ciuchy, ze sklepową metką, najrozmaitszych sieciówek. Obmyśliłam strategię. Opracowałam wzór. Przy okazji przefastrygowałam jedną sukienkę, w której będę wyglądać być może jak perfekcyjna pani domu, nareszcie.
Rozłożyłam maszynę, przebywającą czasowo w zamknięciu odkąd skończyłam szyć sukienkę księżniczkową dla pewnej księżniczki.
I wtedy się zorientowałam, że nie mam przedłużacza. Nie mam nawet od czego odłączyć. Muszę zdobyć nowy.
Hura! Więc zanim wybiorę się do cywilizacji zasobnej w przedłużacze, mogę się polenić, poczytać, przepłukać organizm kubasem ciepłej wody z sokiem malinowym, powygrzewać plecy o przyjemny kaloryfer. 
Jakże piękny jest świat. Jestem niestara i niemłoda, mam zdrowe dzieci, które nie chodzą głodne ani brudne. Muszę z nimi iść co prawda do dentysty i nawet znalazłam w końcu gabinet, z którego nie odesłano mnie z niczym - jeno z nadzieją, że w czerwcu mogę mieć wizytę w ramach umowy z NFZ. A za pieniądze własne to nawet dziś.
Odkąd zamknięto gabinet stomatologiczny nad przychodnią rejonową, nie miałam dokąd się udać z mlecznymi zębami - kiedyś z ryczącym Mańkiem złaziłam całe powiatowe miasteczko i nikt nie chciał, za żadne pieniądze, zajrzeć mu do paszczy. Nie mam czasu, mam na dziś stu pacjentów, proszę zapytać u pani Jadzi na drugim końcu miasta, ja się generalnie nie zajmuję dziećmi, dziś to ja właściwie nie pracuję.
Łatwiej znaleźć szewca niż stomatologa, choć zakład szewski jest jeden, a gabinetów stomatologicznych z piętnaście. Ot, miasteczko.
Więc niniejszym idę po tę wodę z sokiem, mam jeszcze godzinę dwadzieścia.

wtorek, 17 lutego 2015

Jestem. 
Jestem w siermiężnej Polsce, jakże różnej od wysmakowanej, wdzięcznej i urokliwej zagranicy.
Już nie przemieszczam się w zachwycie po mieście, w którym ładne są nawet kosze na śmieci. Już nie myślę, że przecież tak wyglądała Warszawa. Na tych cudem ocalonych zdjęciach z 1938 roku.
Niewykluczone, że po niestety najdłuższym życiu, jako duch, będę sobie przesiadywała na tych platanach i dla zabawy zawijała spadającym liściom tory lotu w ładne trąbki. Albo gładziła szyszki cedrom, żeby były okrąglejsze. 
Jestem i jest tu zimno, i wiatr, wciskający się do domu przez szpary w oknach, i walentynkowe prezenty, i moi cudni synkowie, których znowu nie mam z kim porównać. Co zresztą wychodzi im tylko na dobre.
Jestem. Mam myśleć o świniach ( z jednej trzeba zrobić kiełbasę), o gnoju (którego nie ma kto wyrzucać, wujty w rozjazdach do Wielkanocy), o badaniu OCT nie moich oczu, o dziurawych skarpetkach (cerować czy spalić?), o tym, co na obiad.
Opcjonalnie mogę szyć sukienkę, ale jest za zimno, żeby mieć chęć na przymiarki.
Idę więc dorzucić do pieca, herbatę nową zaparzyć. 
Coś trzeba robić.
Bo tak.

wtorek, 10 lutego 2015

Dzien dobry,
 nie pisze, gdyz czasowo przebywam na wojazach. Ferie zimowe, te sprawy. Klawiatura bez polskich znakow...
Odezwe sie, jak wroce :)

wtorek, 3 lutego 2015

Poszłam, byłam, przez dziesięć minut bawiłam się świetnie. Reszta czasu upłynęła na przygotowaniach poczęstunku, częstowaniu się i takich tam.
Mówię o sobotniej zabawie choinkowej w szkole moich synów.
Kiedy się już wystroili, zaprezentowali się przed Babcią.
- O, Bebuniu - mówi Babcia - w tej białej koszuli wyglądasz jak prawdziwy gentleman!
- Chyba genderman - poprawia zazdrosny Maniek.
Ale tenże Maniek - nie uhonorowany pucharem i pizzą mistrz tańca Bebunio - królował na parkiecie ze swą kuzynką Niteczką i to z takim wdziękiem, znawstwem i rzekłabym nawet dezynwolturą, że przecierałam oczy ze zdumienia. 

Potem przyszedł ten zły mikołaj, którego nie można wykorzenić z tradycyjnej szkolnej zabawy choinkowej - po kiego grzyba przyłazi on tu? Po co te kolejne prezenty dla uprezentowionych nadmiernie, począwszy od szóstego grudnia, dziatek? Zwłaszcza, że prezenty takie, że co jeden, to okazalszy, wspanialszy, piękniejszy.
Moim bachorkom dostały się książki - przyzwoite miniencyklopedie, do pooglądania i poczytania. Pan z księgarni wystawił mi za nie fakturę, więc będę mogła dostać za nie zwrot w czerwcu. Taka forma stypendium.
Bebunio rozczarowany.
- Wolałbym klocki Lego (klocków Lego pani Krysia nie uwzględni mi niestety jako szkolny wydatek). Ty chyba kupowałaś te prezenty nie dla nas, ale dla siebie!
- Chyba tak - jeju, żal mi go trochę. - A gdybyś ty miał kupić jakiś prezent dla mnie, to co by to było?
- To łatwe. Książka - odpowiada naburmuszony.

Więc rozczarowanemu Bebuniowi zaczęło się spieszyć do domu.
- Mamo! Jeśli jeszcze raz powiesz, że zaraz idziemy, i wcale nie pójdziemy zaraz, to pamiętaj: nie spodziewaj się ode mnie żadnej laurki na Dzień Matki, żadnych kwiatów przez całe lato, a nawet życzeń na urodziny!
Wobec tej straszliwej groźby skapitulowałam, cóż było robić.
Zgarnęłam mistrza parkietu i jego uroczą partnerkę w księżniczkowej sukience i pojechaliśmy.