Jestem.
Jestem w siermiężnej Polsce, jakże różnej od wysmakowanej, wdzięcznej i urokliwej zagranicy.
Już nie przemieszczam się w zachwycie po mieście, w którym ładne są nawet kosze na śmieci. Już nie myślę, że przecież tak wyglądała Warszawa. Na tych cudem ocalonych zdjęciach z 1938 roku.
Niewykluczone, że po niestety najdłuższym życiu, jako duch, będę sobie przesiadywała na tych platanach i dla zabawy zawijała spadającym liściom tory lotu w ładne trąbki. Albo gładziła szyszki cedrom, żeby były okrąglejsze.
Jestem i jest tu zimno, i wiatr, wciskający się do domu przez szpary w oknach, i walentynkowe prezenty, i moi cudni synkowie, których znowu nie mam z kim porównać. Co zresztą wychodzi im tylko na dobre.
Jestem. Mam myśleć o świniach ( z jednej trzeba zrobić kiełbasę), o gnoju (którego nie ma kto wyrzucać, wujty w rozjazdach do Wielkanocy), o badaniu OCT nie moich oczu, o dziurawych skarpetkach (cerować czy spalić?), o tym, co na obiad.
Opcjonalnie mogę szyć sukienkę, ale jest za zimno, żeby mieć chęć na przymiarki.
Idę więc dorzucić do pieca, herbatę nową zaparzyć.
Coś trzeba robić.
Bo tak.
Jak małe dziury to cerować, jak duże to spalić ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;)