czwartek, 22 grudnia 2016

Co u mnie słychać.
Otóż moje obyczaje łagodzi poniższy kwartet.
Nie mogę przestać słuchać, musiałam założyć słuchawki, bo syny protestują, wytrzymują tylko trzy minuty.
Rosnąca liczba wyświetleń tego nagrania to moje dzieło.
Poza tym wszystko będzie dobrze, jutro od rana śledzę śledzie, uczę ryby po grecku, i w ogóle ja pierniczę. I serniczę. A wszystko będzie bardzo dobre.
Przesłucham jeszcze ze trzy malutkie razy i idę spać, obiecuję, żeby jutro wstać raniusio i energicznie.

środa, 21 grudnia 2016

Miało być fajnie.
Może zresztą i będzie, kto wie. Smutno mi trochę, że porozpuszczały się już nawet te najmniejsze resztki śniegu i w pierwszy dzień zimy zrobiło się takie nie wiadomo co, między jesienią a wiosną.
Smutno mi, bo wczoraj wbiłam sobie drzazgę pod paznokieć prawego kciuka i teraz mnie boli, i nie wiem, jak w takiej sytuacji zagniatać ciasto na pierogi, że o innych frykasach nie wspomnę.
Smutno mi, bo z całego rodzeństwa jestem w domu tylko ja, i wszystko mi się zjedzie w Wigilię dopiero - na gotowe.
A ja tu z tym palcem.
Smutno mi, bo dostałam cynk: "wiesz, prezenty niech kupuje każdy dla siebie i swoich dzieci", kiedy ja już mam je dawno przygotowane. Dla wszystkich.
Smutno mi, bo ojciec moich dzieci nagle sobie uświadomił, że nie jest fajnie być samemu w święta i wydzwania teraz do mnie z petycjami, żebym mu wypożyczyła któregoś syna. 
Powiedziałam, że nie będę w tym pośredniczyć, zwłaszcza, że do tej pory pomijał mnie w międzysynowych kontaktach, i niech ich przekonuje sam.
Smutno mi, bo nie umiałam sobie dobrze zaparzyć kawy. Nie piłam kawy od września, ale źle spałam, bo rwał mnie palec, więc zaparzyłam kawę - ale to, co właśnie mam w kubku, nie zachęca do porzucenia herbaty, oj, nie zachęca. 
Koniec biadolenia, biorę się w garść.
Zimno mi, może to z tego niewyspania.
Ale cóż.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Ach, biwak! Biwak był już dawno.
A przez miniony tydzień tak się nam przyjemnie chorowało. To znaczy chłopcy wzięli na siebie przykry obowiązek chorowania, a ja się nimi ofiarnie opiekowałam. Jak to przy grypie żołądkowej, cierpi się mocno, ale tylko przez pół dnia - lub nocy - a potem się leży i wraca do żywych, następnie zaś nadchodzi przyjemny okres rekonwalescencji.
Dla mnie bomba. Nie ma wożenia dzieci do szkoły z samego rana, nie ma całego ambarasu z przywożeniem ich z powrotem, nie ma odrabiania lekcji.
Właściwie to chciałabym tak przez cały czas. Niemniej jednak już trochę za późno na wdrażanie nauczania domowego...
Lepiliśmy razem pierogi i przyrządzaliśmy różne śmieszne koktajle z owoców.
Oglądaliśmy popularnonaukowe programy w telewizorze i internecie.
Graliśmy w piłkarzyki, remika i w wojnę.
Czytaliśmy na głos "W pustyni i w puszczy", bo Bebuniowi czytanie lektury idzie jak krew z nosa. Dlaczego lekturą nie jest "Dynastia Miziołków" na przykład? Bebunio nie może się przedrzeć przez pustynię, a poza tym czytana po latach książka wydaje mi się ksenofobiczna i rasistowska.
Nie zdążyliśmy zrobić świątecznych kartek, niestety. Musiałam wywieźć towarzystwo do złej szkoły.
Nie lubię szkoły, więc być może, paradoksalnie, powinnam zostać nauczycielką - ale na to też już jest na szczęście za późno.

sobota, 3 grudnia 2016

W środku nocy przyśnił mi się Bebunio z rozwalonym nosem, zaśnieżone schody, krew na schodach.
Długo nie mogłam zasnąć. W końcu wciągnął mnie gęsty, męczący sen, w którym jakaś stara baba tłumaczyła, że ma małego synka, zaledwie dwudziestotrzyletniego.
Wstaję, staram się nie patrzeć w puste łóżka dzieci.
Nie dzieci: wyrostków.
To niesprawiedliwe, że kiedy nauczyłam się być matką kilkulatków, oni nagle zrobili się -nasto. Nie bardzo wiem, jak z tym żyć.
Na szkolnej wywiadówce w zeszłym tygodniu dowiedziałam się, że jeden rozrabia ponad miarę - za to drugi jest ponad miarę spokojny.
- On nie zapytany to się w ogóle nie odzywa. Jakby był w swoim świecie.
Pewnie jest i mnie to akurat wcale nie dziwi. Permanentnie mam to samo.
Cóż, idę. Upiekę wielkie ciasto z kremem, jako kompensację wszystkich macierzyńskich niepokojów.

piątek, 2 grudnia 2016

Mam dziś wywieźć synów na ich pierwszy w życiu harcerski biwak.
-Tylko nie pakuj im za dużo rzeczy - przestrzega mnie matka druha zastępowego.
Piżama, ręcznik jeden - i tak się tam nie będą kąpać - mydło szczotka pasta, dwie pary portek na zapas, bluza, koszulka, skarpetki. Śpiwór. To chyba nie jest za dużo.
Maniek cały w nerwach, bo bardzo chciałby jechać, ale boi się. To takie nowe, takie inne. Tylu obcych ludzi. Jak to w ogóle będzie? Nigdy się nie dowie, jeśli nie pojedzie.
Cała życiowa mądrość musi być okupiona tak drogo.
Jeszcze chwila, jeszcze moment, i zaczniemy się przedzierać przez ten śnieg, szlaki niby przetarte, ale nawet w zimówkach ślisko.
A potem -
Jeju, potem będę miała wolny od dzieci cały weekend!
Chyba z tego wszystkiego okna umyję, bo jak to inaczej znieść?

środa, 30 listopada 2016

Szast-prast i zrobiła się bardzo ładna zima.
Właściwie to nie mam nic przeciwko zimom. Niech już będą.
Zwłaszcza, odkąd w salonie odzieży używanej kupiłam sobie cieplutką wełnianą princeskę pasującą do wszystkich moich butów.
Tudzież odkąd pożyczyłam wujowi samochód, żeby sobie pojechał do miasteczka i kupił jakiś potrzebny wichajster do swojego samochodu, rozbebeszonego bezbronnie.
Kiedy wrócił, zamiast montować wichajster, natychmiast zabrał się za wymianę moich opon na zimowe.
Więc teraz to ta zima może sobie być i być. Mogłoby nawet dopadać trochę śniegu, ale tak, żeby asfalt przynajmniej gdzieniegdzie został czarny. I do marca - śmiało, może być taka zima.
Mam czapkę i rękawiczki.
Syny też mają, ale nie noszą.
Podłe wyrostki.
I wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że wczoraj wieczorem wracając z dziećmi z basenu dałam się złapać policji, we własnej wiosce, w miejscu, gdzie zawsze się czai drogówka. Było tak pusto i zimno, nikt nie jechał z naprzeciwka, nie mrugnął, a ja bardzo chciałam do domu i do herbaty. Przekroczyłam prędkość o dwadzieścia kilometrów. 
Jeju. Zawsze przekraczam. Przez całe życie jeżdżę jak pirat drogowy, a drogówka mnie łapie pięć kilometrów od domu, tam gdzie zawsze.
No, nie jest to miłe uczucie, oj, nie jest.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Czasami, patrząc na tych swoich wyrostków, wracam myślami do tych nie tak znowu odległych czasów, gdy obaj byli słodkimi, pyzatymi bobaskami, a ja ich jedynym bożyszczem.
Pięknie wyrośli. Zanim się urodzili, przez pół roku opiekowałam się synkiem kuzynki. Szymuś miał niecały rok, był nadzwyczaj spokojnym, smukłym dziecięciem, słodkim i grzecznym. Myślałam wówczas, że mógłby być moim syneczkiem, takiego zamawiam.
Dostałam pyzate, wiecznie głodne, śmieszne i rubaszne.
Bebunio w sobotę upiekł ciasto, samodzielnie. Murzynka. Nie jest już pyzaty, ale pyskaty - owszem. Ma śmieszne włosy, które mu sterczą na wszystkie strony, i milusią, serdeczną twarz. Ciągle przyłazi się przytulać i często zasypia w moim łóżku. Uwielbia "Magiczne drzewo" we wszystkich odcinkach.
Maniek ma grzywę do ramion, szczupłe dłonie o długich palcach. Często się zamyśla, zagapia. Zafiksował się ostatnio na musli z mlekiem, mógłby je jeść na okragło, nawet zamiast obiadu. Jest już prawie taki wysoki jak ja - i patrzy na mnie z góry.
Niemniej jednak jestem całym ich światem i gdyby mnie nagle zabrakło, nie byłoby już nikogo - nikogo, kto pozwalałby jeść musli na śniadanie i kolację, nie ciągnąłby ich na siłę do fryzjera i pozwalał pisać lekcje na podłodze, bo biurka zajęte schnącymi malunkami.
Aczkolwiek wynika z tego jednoznacznie, iż nie jestem wzorem matki.
Chciałam napisać o tym, że bycie całym światem to nic dobrego, to wielki ciężar, i że powinno być to ustawowo zabronione. Najlepiej. I że najlepsze, co mogę teraz dla nich zrobić, to wyrzucanie ich z domu jak najczęściej, na ten podły świat, dopóki mają dokąd wracać żeby lizać rany. Choć najchętniej schowałabym ich za pazuchą i nie oddała nikomu.
Dobra, idę.

niedziela, 20 listopada 2016

...i jak żyć bez prokuratora Szackiego, no jak?
Takie życie to już po prostu nie ma sensu.
Przeczekałam uprzejmie medialny szum, za czytanie wzięłam się dopiero teraz, to znaczy w tym roku, i od końca, i kiedy mnie prokurator urzekł, dawkowałam sobie kolejne części z rozwagą i w odstępach czasowych. No, ale wygląda na to, że dotarłam do początku, a to oznacza koniec.
jeju, co teraz??? - - -

piątek, 18 listopada 2016

Jak się ma dwójkę dzieci, to ma się również ten luksus, że przynajmniej jedno z nich jest rano w dobrym humorze.
Dziś kolej strojenia fochów padła na Mańka.
Chciał mi dokuczyć, więc - uwaga - wyjął zakładkę z Eugeniusza Oniegina, którego zaczęłam wczoraj czytać.
No, zgroza i koniec świata.
Przez całą drogę do szkoły chmurny i zły, ani słowem się nie odezwał.
Gdyby miał telefon, wysłałabym mu sms, że go takiego naburmuszonego też kocham. Trudno, trzeba będzie poczekać do trzynastej.
Tymczasem zachęcona dniem wczorajszym, kiedy to udało mi się tak pięknie wymienić podszewkę w skórzanej spódnicy z lumpeksu (skórę w ramach dezynfekcji przemroziłam, bo boję się prać), i jeszcze upiekłam ciasto i zrobiłam ser -
(uwielbiam sery, takie a'la korycińskie, więc nauczyłam się je robić, i mam, i jem. Wychodzą raz tak, raz śmak, wszystko kwestia wprawy. Na przykład ten wczorajszy był z wczorajszego mleka, więc ściął się błyskawicznie i przy jedzeniu trochę skrzypi w zębach - wniosek: do wczorajszego mleka trzeba dawać mniej podpuszczki. O dwie krople mniej na mój pięciolitrowy gar)
- więc lecę dalej szyć, i zrobię inne ciasto, bo tamto już zjedzone, i w ogóle, jak jest słońce, to chce się wszystko.

wtorek, 15 listopada 2016

Nie widziałam wielkiego księżyca, chociaż kilkakrotnie wychodziłam na ośnieżony balkon. Chmury, chmury, przesączający się przez nie blask.
Rano oskrobaliśmy oszronione szyby i pojechaliśmy z chłopakami do szkoły, w ten wtorek, w głąb wtorku.
Jest chyba dobrze: nowa sukienka odegrała swą rolę dwukrotnie, ale wykończona jest tak niestarannie, i wykonana z obrzydliwego poliestru, którego letnim żelazkiem się nie wyprasuje, a gorącym wyświeci - że naprawdę. Polska sukienka z polskiego sklepu. Za wcale nie małe pieniądze.
Nic, tylko odpalać maszynę do szycia.
Ten śnieg nastraja zimowo, spadł i poleguje, roztapia się niespiesznie na południowych, hm, stokach.
Trudno uwierzyć, że to dopiero połowa listopada.
Dociera do mnie czysta umowność dat, miar czasu.
Myślę o przyjemnym rodzinnym spotkaniu z okazji Bożego Narodzenia.
Jest mi z tym dobrze.

środa, 9 listopada 2016

Wracałam wczoraj rano ze szkoły, odwiózłszy dzieciaków, i nie mogłam się nadziwić niebu, chmurom, drzewom, światu. Wszystko było takie piękne i takie inne; żałowałam, że nie mogę zrobić setki zdjęć - światło było wyjątkowe. Zapisałam te obrazy na miękkim i zawodnym dysku pamięci osobistej.
A dziś u nas śnieg, lepki i mokry, który trzeba długo przekonywać, żeby zlazł z samochodu i odczepił się od nadkoli. Wszystko cudnie białe, wciąż pada i topnieje, i pada.
Gospodyni domowa, a zwłaszcza wiejska, ze mnie żadna. Niemniej jednak zostałam zaproszona na imprezę z okazji 150 lat istnienia KGW w gminie.
Maniek zdegustowany: 
- Znowu gdzieś leziesz. Ty nie potrafisz w domu, z dziećmi posiedzieć?
No, przecież w obiegowej opinii nic innego nie robię.
Założę sukienkę w ludowe różyczki. Będzie bosko!
I niech będzie już ta zima, może w końcu będę miała więcej czasu - dla dzieci, domu, dywaników i sukienek...

piątek, 4 listopada 2016

Uwielbiam tych moich synów łapserdaków.
Dla porządku: młodszy właśnie kończy dziesięć lat. Starszy niedługo będzie miał dwanaście.
Impreza urodzinowa Bebunia w sobotę ma być - dostałam dziś listę zakupów: chipsy (dużo), napoje, cukierki, batony, gumy do żucia.
Wykwintne menu, można by rzec.
Zaprosił całą swoją klasę - niby niedużo, jedenaście osób - ale niektórzy, tak jak jubilat, mają starsze o klasę rodzeństwo, więc to rodzeństwo też zaprosił, a oprócz nich innych chętnych z tej klasy...
Cóż. Mam nadzieję, że nie wszyscy przyjdą :)
Maniek dopada mnie w dyskretnym kątku:
- Mamo! Bo wiesz - nie chcę wyjść na jakiegoś sztywniaka, rozumiesz, ja chodzę z nimi do klasy i muszę trochę udawać, że z nimi jestem. Ale wiesz, jakie oni mają głupie pomysły? I jeszcze ten mój  niemądry brat zaprosił samo najgorsze towarzystwo. Mówię ci, mamo, musisz na nich uważać. Ja na wszelki wypadek dopilnuję, żebyś nie zostawiała na widoku kluczyków od auta.
No, rzeczywiście. Zdenerwowałam się.
Wzięłam jubilata na rozmowę i przestrzegłam, że impreza imprezą, ale zachowywać się trzeba. I niech powie swoim gościom, że będę ich miała na oku i że mam numery telefonów do wszystkich matek.
A ten Maniek, to ja nie wiem... Nie za stary na swój wiek?

środa, 2 listopada 2016

Jadę do wsi gminnej, muszę odwiedzić pocztę i GOK. Babcia chce jechać ze mną, żeby odwiedzić tamtejszy cmentarz. Proszę bardzo.
Pogoda niezbyt fajna - zimno i popaduje, w dodatku boję się trochę, że Babcia znowu mi się gdzieś zgubi, więc proponuję, że pochodzę z nią po cmentarzu, a potem ogarnę swoje sprawy i wracamy, po drodze zabrawszy chłopców ze szkoły.
Babcia mówi, że nie, nie ma takiej potrzeby, ona sobie spokojnie pochodzi, a ja spokojnie pozałatwiam co tam chcę, wprawdzie ona nie ma ze sobą zegarka, ale możemy umówić się za godzinę pod sklepem. Kontrolnie wyjmuję telefon.
- Jest dwunasta trzydzieści, więc o wpół do drugiej pod sklepem - infromuję, potwierdzam.
- Tak - mówi Babcia.
Zostawiam ją wśród zniczy, chryzantem, pomników, znajomych.
Na poczcie nie ma kolejki, w GOK-u nie ma szefowej, w bibliotece nie ma nowości. Szast-prast - uwinęłam się w dwadzieścia minut. Wracam na cmentarz.
Ludzi nie ma tak dużo. Oblatuję cały w kółko, Babci nie widzę. Cóż, może zmarzła i znajdę ją w sklepie.
W sklepie nikogo nie ma.
Hm.
Nie będę przecież tak latać w te i we wte, spokojnie poczekam. Pod sklepem.
Minęło pół godziny. Nic.
No, zgubić Babcię we wsi gminnej, to trzeba mieć szczęście!
Jadę na cmentarz. Na cmentarzu pusto, deszcz przepłoszył najwytrwalszych.
Zaczynam się na serio martwić. Wracam pod sklep.
Za chwilę muszę jechać do szkoły, bo chłopcy właśnie kończą lekcje. Gdzie Babcia, gdzie Babcia? Co jej się mogło stać?
Mija właśnie czternasta. Babcia jak gdyby nigdy nic materializuje mi się we wstecznym lusterku, wysiada z samochodu w towarzystwie baby w różowym berecie, całują się na pożegnanie, Babcia cała w skowronkach.
Zimno było na tym cmentarzu, ale spotkała Bognę, więc sobie pogadały w jej samochodzie. No, ale jak to: tyle czekam? Przecież umawiałyśmy sie o czternastej?
I chyba jestem złą córką, bo jednak nie umiem przyznać jej racji.
Wszystko wydaje sie takie trudne, a jak przyjdzie co do czego, to okazuje się, oczywiscie, że nie było się czego bać. A może nawet, że nie było na co tak czekać? 
Pojechałam odebrać moją pierwszą nagrodę literacką - a może te radiowe konkursy, w których dostaje się książkę za błyskotliwe dokończenie zdania, też sie liczą? W takim razie debiut mam dawno za sobą...
W niedzielę znowu to ja będę wręczać nagrody laureatom konkursu. Nie wiem, która strona jest fajniejsza.
Poznałam panią poetkę, łowczynię nagród. Taki ma sposób na życie: pisze wiersze, wysyła je na konkursy, a potem jeździ z małżonkiem na gale rozdawania nagród. Zwiedzili w ten sposób pół Polski, a na drugie pół mają chrapkę.
Więc jakby ktoś się zastanawiał, jakiemu hobby się poświęcić, to owszem, można i tak.
Pomyślałam, że dobrze by było uszyć sobie nową sukienkę i zrobić piętnaście dywaników, ale może raczej powinnam napisać piętnaście opowiadań.
Na pewno muszę zrobić przyjęcie urodzinowe młodszemu dziecku, które postanowiło nieodwołalnie skończyć dziesięć lat.
O ile pamiętam, jak się ma dziesięć lat, jest sie już prawie dorosłym. 
Ja byłam.
Pamiętam tą dumę, z jaką kupowałam w autobusie cały bilet, bo ulgowy przysługiwał do ukończenia 10 lat właśnie.

Ach, i jeszcze zrobiłam mozarellę na przyjęcie; nie była doskonała, ale za to świeża, i została zjedzona być może z grzeczności, a na pewno nie z braku czegoś lepszego. 
Nie włóczyliśmy się po wieczornych cmentarzach, bo lał deszcz i boczne alejki natychmiast zmieniły sie w strugi błota.
A tu nagle środa...

czwartek, 20 października 2016

Mam koguty, które pieją tak:
- KA - TA - RZYYYY - NAA!!!
A drugi dopowiada:
- RAA - TUN - KUUUU!!!

Ale ratunku nie będzie. Sory, koguty. Ze szkoły robienia serów oprócz pięknych serów przywiozłam sobie jelitówkę. Jeden dzień udało mi się nawet wytrzymać w łóżku, z przerwami na wożenie dzieciaków do szkoły i z powrotem. Snuję się jak zombie, bo roboty różnej maści mnóstwo, a czasu na wszystko mało. Może ma ktoś na zbyciu jeden-dwa dni?
Babcia powiedziała, że jak ją zawiozę na ten daleki cmentarz, to mogę potem spać w samochdzie, a ona już ten nagrobek umyje.
Babcia jest kochana.
Zbieram się.

piątek, 14 października 2016

Nie jestem stworzona do sukcesów.
Mam dziś potworną migrenę, bo dowiedziałam się wczoraj, że moje opowiadanie dostało nagrodę specjalną.
Żeby mieć w co się ubrać na galę rozdania nagród, kupiłam dwie pary rajstop: rude i granatowe. Może trzeba coś jeszcze, nie wiem. Na szczęście to nie dziś.
Może to nic wielkiego: zaraz, jak tylko wstawię do piekarnika zapiekankę, muszę się zbierać na obrady komisji mojego konkursu, malutkiego, w którym są cztery kategorie wiekowe, a w każdej z kategorii średnio dwadzieścia parę prac. I może też jutro jacyś autorzy czy autorki będą mieli  migrenę - z tego szczęścia.
Jest mi dziwnie.

sobota, 8 października 2016

Sobota. Niespiesznie porządkuję rzeczy w szafie, pakuję do wora letnie fatałaszki, potem wyniosę na strych. Słyszę, jak Babcia w kuchni otwartą dłonią daje klapsy drożdzowemu ciastu. Syny robią jakieś eksperymenty na dworze, jeszcze nie słychać wybuchów.
Czekam z drżeniem serca na dwie rzeczy:
1. Kiedy moja wtyczka w konkursowym jury rozpozna moje opowiadanie (a jak nie? Matko, to znaczy, że nie mam swojego stylu)
2. Na czwartkowe obrady komisji konkursowej.
W międzyczasie mam do czytania i oceny mnóstwo innych prac nadesłanych na zupełnie inny konkurs i mimo wszystko jest to bardzo podniecająca perspektywa.
Serce drży, ciśnienie w normie, krajobrazy za oknem coraz bardziej jesienne.
Uwielbiam.

wtorek, 4 października 2016

Od rana pada, wieje, mokre liście przyklejają się do asfaltu.
Jest tak dobrze, zapominam o tabletkach na obniżanie ciśnienia.
Mam do zrobienia:
- herbatę
- czytanie konkursowych wierszy
- dżem z dyni
- obiad.
Bardzo miła perspektywa.
Sprytnie udało nam się wyzbierać ziemniaki w sobotę. Poletko wprawdzie niewielkie, ale roboty trochę było, zwłaszcza, że ziemniaki obrodziły ku ogromnej radości Bebunia.
Maniek przytaszczył z biblioteki ksiązkę "1000 potraw z ziemniaków" i wyszukuje co ciekawsze pozycje. Placki z miętą chciałby. Owszem, jak natrze ziemniaków, czemu nie.

poniedziałek, 3 października 2016

Wiedziałam: od rana pada deszcz.
Czytam i oceniam konkursowe wiersze. Każdy chce być najpiękniejszy, to jest na dłuższą metę nie do zniesienia.
Dopiłam herbatę, ale nie mogę wstać, bo kot śpi na moich kolanach. Jest bardzo ciepły, promieniuje ciepłem,
jest taki mały i śpi.

Będąc w bibliotece wzięłam dla Bebunia dwa kolejne tomy Magicznego Drzewa, bo Czerwone Krzesło bardzo mu się podobało. Przyniosłam torbę książek do domu i zajęłam się czymś innym.
Po południu, chłopcy już w domu, gotuję jakąś zupę, gdy do kuchni wbiega Bebunio i rzuca mi się na szyję (zapomniał, że waży prawie tyle co ja):
- Mamo, kocham cię, kocham!
W rękach trzyma swoje dwie ulubione książki, które przyniosłam mu z biblioteki.

Albo w Lidlu po basenie, robimyn zakupy, Bebunio przy lodówach z nabiałem próbuje mnie przekonać do zakupu jakiegoś sera, ale ja się nie zgadzam:
- Mam ci kupić kawalątek sera za siedem złotych? W życiu! Zresztą wiesz co, zapisałam sie do takiej szkoły, w której nauczę się, jak się robi takie sery, i niedługo będziemy mieć ich w domu pełno.
Bebunio w odpowiedzi rzuca mi sie na szyję - prawie złamał mi plecy - i drze się na pół Lidla: "Kocham cię, mamo!!!".
Widocznie bardzo lubi ser.

niedziela, 2 października 2016

No, to sobie perfumy kupiłam, nie ma co. Spryskałam się dwa razy - próbkami - i było bardzo, bardzo ładnie. Przecudownie, jeszcze pamiętam. A teraz nie czuję ich. Ani trochę. Tak się ze mną zintegrowały, skubane. Używam, po omacku, niezmiernie rozważnie, gdyz pamiętam, że mocne.
Ale zapachu nie czuję.
Jaką jeszcze głupotę zrobiłam: wysłałam opowiadanie na konkurs literacki. Konkurs jest bardzo otwarty, można pisać o wszystkim, więc machnęłam taką dłuższą notkę na bloga i poszło. I teraz nie wiem...
Ale w końcu trzeba było, co nie?
Zebrałam się i wreszcie obkładam podręczniki młodszego syna, te szkolne, w szary papier. Nareszcie mam na to czas. W piekarniku wielka blacha z zapiekanką ziemniaczaną, piecze się niespiesznie.
Pogoda się załamuje, słońce znikło, jak starte ścierką chmur. Barwy przygasły.
Wiecie, ile bułeczek drożdżowych wychodzi z kilograma mąki? Jak się zrobi takie małe, tylko-tylko na śliwkę w środku, to ponad pięćdziesiąt. I moje maleńkie syny z niewielką pomocą wuja już prawie się z nimi uporały. Piekłam wczoraj wieczorem. A oprócz tego, oczywiście, kolacja, i ogromna jajecznica na śniadanie, i obiad.
Niedługo nie będę robić nic więcej, tylko gotować dla tych studniobrzusznych chłopaków.

sobota, 1 października 2016

Zbieram maliny, te przy domu, z kotem na plecach. Kot jest mały, samotny i raźniej mu, kiedy jest przy człowieku, a najraźniej, kiedy na człowieku. Ciepło mi w lewy bark i mruczenie mam prosto do ucha.
Nagle słyszę z balkonu wołanie Bebunia:
- Maaamoooo!!!
- Co tam?
- Mam sprawę do ciebie!
- To chodź tu!
- Nie mogę, jestem zajęty!
- A co robisz?
- Stoję tu i wrzeszczę!

Chodziło o to, żeby mu włączyć zahasłowany komputer, bo już skończył odrabiać lekcje.
Powiedziałam, że przyjdę, jak mi pomoże z malinami. Przyszedł, ale więcej zjadł, niż nazbierał.
Taki to ten Bebunio.

czwartek, 15 września 2016

Rekomenduję maliny jako doskonały środek na wzmocnienie paznokci. Trzeba się wybrać na plantację pod pretekstem zbierania zarobkowego i jeść pyszne maliny, ile wlezie. Wchodzi dużo i nikt nie ma nic przeciwko. Po dwóch dniach takiej kuracji zarobiłam wprawdzie niewiele, ale zyskałam wspaniałe, mocne paznokcie, których się nie imają nożyczki.
A jeszcze pomidory. Kupiłam od sąsiadki, która ma glebę znacznie wyższej klasy, skrzynkę pomidorów. Już czwarty dzień je jemy, wczoraj zrobiłam dwadzieścia pięć słoików przecieru, a pomidorów niewiele w skrzyni ubyło.
Ponadto nadspodziewanie dobry winogron, którego jest tak mnóstwo, że pozwalam sobie na luksus wypluwania skórek. Zielonkawo-różowawy miąższ ma smak szczęścia i beztroski.
Za to kronselki wszystkie robaczywe.
Że rok szkolny, że syny, wiadomo (jeżdżą na razie rowerami, hura, ile to jednak człowiek zyskuje czasu, kiedy nie musi ich wozić).
Nitencja skończyła lat dziesięć i z tej okazji miała wspaniałą imprezę w pracowni ceramicznej. Chłopaki nie mogli przepuścić takiej okazji, więc upakowawszy w samochód dziateczki i prezenty, pojechaliśmy do dużego miasta. Stresowałam się okrutnie, bo żeby dojechać do pracowni, musiałam przedrzeć się przez samo centrum w godzinach szczytu. Taka byłam przejęta zmianą pasów i wyplątywaniem się z bocznych uliczek, w które tak łatwo się zaplątać, jeśli się za wcześnie lub za późno zmieni pas, że nie zauważyłam, jak jeden wskaźnik na desce rozdzielczej miga na czerwono. Dopiero, kiedy zaparkowałam samochód, zdziwił mnie dym spod maski.
No, ale od czego ma się dożywotni serwis w pakiecie z samochodem? Już następnego dnia, czyli w sobotę, i już po południu, czyli na obiad, zjawił się wszechnaprawiający wuj i usterkę naprawił.
Ot, taka przygoda.
Ale zanim zrobiłam obiad wzięłam Nitę i chłopców na spacer. Spacerowaliśmy przez most i brzegiem rzeki, i utknęliśmy na placu zabaw. Pogoda była prześliczna: łagodne ciepło, bursztynowy blask słońca, powietrze jak miód. Na placu zabaw ojcowie albo matki z dziećmi, czasami pary. Wszyscy ładnie ubrani, dzieci pyzate. Dziewczynka w tutu wspinająca się po pajęczynie, chłopczyk w samych slipkach, bo mu gorąco, Zuzia na bosaka. Wszystko takie ładne, zasobne, jakże inne od mojego dzieciństwa (na jedynej, popsutej zjeżdżalni w miasteczku porwałam jedyne rajstopki, katastrofa z karą cielesną w tle). 
Takie po prostu szczęście.
Może jakaś burza już wisi w powietrzu, może już się szykują do wyjścia na świat demony, może to już przedostatnie chwile spokoju. 
Ale może nie. Może bosa Zuzia dożyje spokojnej starości, radości z wnucząt. Może taki jest plan.
Nie wiadomo.

piątek, 9 września 2016

Krzysztof Napiorkowski - Powiedzcie To Dalej





Przeurocza piosenka o śmierci...
Cofnijmy się w czasie do maja tego roku. Szyję na maszynie pościel w pszczółki na zlecenie koleżanki, pościel ma mieć standardowe wymiary i ma powstać z lekkiej narzutki na łóżko, w pszczółki, i prześcieradła. Najbardziej skomplikowane jest ustalenie standardów. Któregoś materiału było mniej, a któregoś więcej, miałam wypośrodkować, strasznie to było trudne, gdyż wymagało precyzyjnych obliczeń. 
A tu Maniek, że ma pracę domową z polskiego. Że ma napisać, ale nie wie, o czym.
- Napisz, jak budowaliście szałas w sadku.
- O, nie, nie będę o tym pisał, wszystko nam się rozwaliło, to głupie.
- Więc może o tym, jak pojechaliśmy do Nity na Pierwszą Komunię, a na przyjęciu wszystkie dzieciaki bawiły się na dworze, więc dorośli się cieszyli, że mają święty spokój, dopóki się nie wydało, że bawiliście się w wojnę balonikami napełnianymi wodą?
- Mamo!!!
Jeżeli prześcieradło ma 140 cm, w tym zapas na szwy, to jak mam obciąć narzutkę, z zapasem na szwy, żeby wyszła standardowa szerokość 160 cm?
- Synu, nie marudź.
- Ale ja nie wiem, o czym mam napisać.
- To napisz o niczym.
Napisał.
Pani Hania polonistka powiedziała, że w życiu czegoś takiego nie czytała i że to się nadaje na konkurs literacki. Więc wysłaliśmy.
Wczoraj przyszło piękne zawiadomienie do mego syna, że jego praca została wyróżniona w ogólnopolskim konkursie literackim dla dzieci i młodzieży.
Maniuś:
- Czy to znaczy, że mogę w przyszłości zostać pisarzem?
- Możesz. Masz talent.
- Hm. Właściwie, to chciałbym być mechanikiem.
- Nic nie szkodzi. Możesz być mechanikiem, a pisać w wolnym czasie, jako hobby.
- A nie jesteś zła, że to tylko wyróżnienie?
- Oj, głuptasie ty! Jestem z ciebie bardzo, bardzo dumna!

Więc teraz wszyscy piszą opowiadania na konkurs, cała szkoła, i Bebunio wraca podekscytowany:
- Mamo, żebyś wiedziała, jaki nam się udało napisać z Szymonem piękny wiersz! Ma siedem zwrotek, a każda po sześć wersów! Naprawdę świetnie nam się udał!

Przecieram uszy ze zdumienia. Takiej frajdy nie mieli nawet z bycia przez chwilę liderem w agar.io, slither.io i wszystkich innych  .io.

środa, 7 września 2016

Wychodzę podlać kwiaty na tarasie. Jest jeszcze wcześnie - trochę po ósmej - ale słońce już ostro świeci, zapowiadając upalny dzień. Powietrze pachnie czymś niesamowicie słodkim, sytym, obfitością, dojrzałym latem.
A więc to już, tak szybko? Znowu jest wrzesień?
Wydawało mi się, że mam czas, że jeszcze-jeszcze, że przecież zdążę, spokojnie.
Prawda: wydawało mi się.
Wydawało mi się, że przecież zdążę jeszcze pożyć, potem, kiedy już wykonam to i owo, odfajkuję z listy rzeczy do zrobienia, ogarnę to i tamto.
Tak, jak z moim urodzinowym wyjazdem nad morze: marzy mi się morze o zmierzchu, stopy grzęznące w mokrym piasku, wiatr. Kiedy zamknę oczy, słyszę szum fal. 
...i to mi musi na razie wystarczyć, pierwszy wolny weekend mam w październiku. Odechce mi się wówczas włóczyć po nocy z przemoczonymi nogami, reumatyzm, korzonki, te sprawy.

Ponieważ dzieci dostają 500+, pani na basenie udziela 50% rabatu na drugie i kolejne dziecko, wzbudzając u mnie szok i niedowierzanie, a poza tym zdarza mi się od czasu do czasu pracować za pieniądze, postanowiłam kupić sobie perfumy.
Kiedyś wuj wysłał mnie do miasteczka po kran, czyli baterię. Rzecz, zdawałoby się, prosta: wchodzę do jedynego w miasteczku sklepu hydraulicznego i mówię: "Dzień dobry, poproszę kran". A pan sprzedawca, wskazując na ekspozycję tychże, umieszczoną na ścianie o wymiarach 2x8 metrów, pyta z uśmiechem: "A który?".
No, właśnie.

sobota, 3 września 2016

Piąty dzień bez kawy, gdyż tak sobie życzy moje biedne, sterane biciem serduszko. Ratuję się zieloną herbatą i kropelką białego wina. Ciśnienie leci na łeb, na szyję, gniecie do ziemi - a tu tyle rzeczy, które powinnam zrobić, najlepiej natychmiast.
Więc opowiem o narodowym czytaniu, które być może mało by mnie obeszło, gdyby nie to, że już wrzesień, szkoła, a w szkole polonistka łapiąca mnie za rękaw: "Pani mamo Bebunia, proszę przyjść w sobotę na narodowe czytanie, przeczyta pani fragment".
No, skoro fragment już mi został przydzielony, to chyba nie mam wyboru. Żadnego.
W domu synowie:
- Maniuś, idziesz w sobotę na czytanie "Quo vadis"?
- Nie idę, bo to przecież nieobowiązkowe. 
- Aha, a potem pani Hania powie: "nie byłeś - minus dziesięć punktów ze sprawowania". Ja idę.
Oho, myślę sobie, czegoś jednak go w tej szkole nauczyli.
Poszliśmy więc. Przeczytałam, obejrzałam, klaskałam. Bebunio dostał szóstkę z polskiego i plus dziesięć punktów ze sprawowania. Maniek pluje sobie w brodę, bo się jednak z nami nie zabrał.
Witaj, szkoło. Żegnaj, rozsądku.
Jestem edukacyjną anarchistką.
Albo nawet anachronistką.
Ech...

czwartek, 11 sierpnia 2016

Jaja mądrzejsze od kury:

-O, Bebuniu mój słodki - rano pieszczoszkuję się z Bebuniem. - Nie wiem, doprawdy, jak mogłam żyć, kiedy ciebie nie było na świecie.
- Myślę, że szczęśliwie - odgryza się Maniek. - Być może było to trzydzieści najszczęśliwszych lat twojego życia, mamo.


Potem zabrałam Babcię (i siostrę Babci, i przyjaciółkę siostry Babci) do lasu na wronie uszy. Chłopcy zostali w domu, mieli zjeść śniadanie i pozmywać. W lesie mój telefon nie ma zasięgu, więc kiedy tylko zbliżyliśmy się, my i nasze grzyby, do cywilizacji, dzwonię. Pora zrobiła się już obiadowa dość. Odbiera Bebunio.
- Wszystko u was w porządku?
- Tak, można powiedzieć, że w porządku - poza tym, że matka pojechała do lasu na grzyby i do tej pory jej nie ma.

I ja się, niemądra, z tego cieszę :)

środa, 10 sierpnia 2016

Czytam recenzję książki "Czochrałem antarktycznego słonia".
Podchodzi Bebunio, zagląda mi przez ramię.
Wichruje mi grzywkę.
- Czochrałem anorektycznego Mamuta - kwituje.
Idzie sobie.

niedziela, 7 sierpnia 2016

Fajnie jest mieć gości. Przesiadujemy wieczorami na nowym tarasie, jeszcze nie obalustradowanym, ale ze skrzynkami petunii, która wieczorem ładnie pachnie, na kocach - bo mebli jeszcze brak - i z malinowym winem Nifkoskie Nouveau, rocznik bieżący. Gwiazdy spadają nieśmiało, jest tak ładnie. Tak ładnie jest.
I śmiesznie, zwłaszcza kiedy o szóstej piętnaście budzimy wuja do pracy - muchy miał co prawda nastawione na szóstą, ale widocznie muchy zaspały.
- Przez te urlopy to się nigdy nie wyśpię - wzdycha,  zaspany.
- A co, masz urlop?
- Nie... JA NIE.
Ale co tam. Młody jest, da radę.
Inny wuj z okazji urodzin dostał od Niteczki laurkę:
Pies z kolei  (zabrzmiało, jakby to był pies, który jeździł koleją, ale nie) postanowił zaginąć przy okazji ogniska. Pies miastowy i czarny jak gwiaździsta noc. Osobiście byłabym zdania, że jak poszedł, to i wróci,ale jedenastoletni wlaściciel psa martwił się o niego ogromnie. Doglądajac dogasającego ognia śledziłam poczynania ekipy poszukiwawczej wyposażonej w latarki. Ekipa zwiedziła cztery strony świata, przecinając noc świetlnymi mieczami - niestety bez rezultatu. Przygnębiony wuj zjawił się przy ogniu, zeby mi pomóc gasić i wyłączyć samochodowe radio. Podszedł do samochodu i nagle zaczął się śmiać, ale to smiać niemalże do rozpuku.
W samochodzie spał zaginiony pies. Pies meloman.
Dlaczego nie reagował na wołanie ekipy poszukiwawczej? Gdyż zachwycił się natenczas piosenką "światła tworzą korytarze"...

sobota, 30 lipca 2016

Breaking news: upiekłam 42 drożdżówki z wiśniami. Przez całe życie wydawało mi się, że nie umiem! A to nieprawda! Umiem!
Przegląd techniczny mojego osobistego samochodu był okazją do policzenia, ile kilometrów przejeżdżam statystycznie miesięcznie. Wyszło mi ponad tysiąc siedemset. Miesięcznie. Dużo jakoś.
Ale trudno dyskutować z liczbami.
Mam dziś "wolne": jedni wakacyjni goście wyjechali, następni przyjadą w poniedziałek - jeśli dziś posprzątam cały dom, będę mogła jutro odpocząć. Pojechać rowerem do powiatowego miasteczka na lody, mój challenge na to lato, albo byczyć się z książką po zrobieniu obiadu na marne pięć osób.
Upiekę również bułeczki z wiśniami - dziś. Wiśnie zbierałam z Bebuniem w sadzie, ogromnym wiśniowym sadzie, pełnym małych drzewek obwieszonych czarnym, słodkim, przepysznym owocem z maleńką pesteczką. Nie wiem, czy to specjalna odmiana wiśni, czy gleba, czy mikroklimat, czy serce właścicieli, ale wiśnie w tym jednym sadzie są niesamowite.
Zbieraliśmy te wiśnie między deszczem a deszczem, ja do koszyka, Bebunio do brzuszka, chyba zebrałam więcej, ale głowy nie dam...
Nie muszę pisać o ŚDM,  o papieżu, o polityce.
Jestem bardzo szczęśliwa, że moje dzieci przeżyły tyle lat, ile przeżyły, nie wiedząc co to głód i poniewierka.
Tak wiele matek nie mogłoby się pod tym podpisać.

wtorek, 26 lipca 2016

Gorąco, zbiera się na burzę.
Po pracowitych dwóch tygodniach nagle zabrakło mi zajęcia. Na gotowanie obiadu jeszcze za wcześnie. Pranie sprzątnięte, czytać nie mam co.
Nie jestem blogiem turystycznym ani kulinarnym, ale byłam w niedzielę z dziatwą, ciotką i wujem na Jarmarku w Holi - jest to wydarzenie kulturalne, jakich mało w szeroko pojętej okolicy - a smak tatarskiego jadła chodzi za mną do tej pory i skłania do szukania w necie przepisu na listkowiec. Jakież to było pyszne!
W uszach mam jeszcze śpiew zza Buga. W oczach kolory...
Przyjeżdżajcie na Jarmarki do Holi. Warto.
Hola jest tutaj :)

poniedziałek, 11 lipca 2016

Chodziłam po Beskidach, w górę i w dół, trzymając dzieci za ręce. Po jednej stronie Niteczka, po drugiej Bebunio.
Było pięknie, co trudno oddać na zdjęciach - bo nie umiem pokazać dumy z tego, że zdobyliśmy dwie całkiem spore góry i nikt przy tym nie narzekał ani nie marudził...
Mam bardzo dzielne dzieci. I grzeczne w miarę, jak się dowiedziałam od ludzi.
Okazało się, że w górach jest zatrzęsienie niesamowicie dorodnych jagód, jednakże mimo wielu wysiłków nie udało nam się ich wszystkich zjeść.
Czasami jeździliśmy na wycieczki.
Koniaków, karczma na Ochodzitej. Czekamy na poleśniki i prażuchę siedząc na rozległym tarasie. Taras rozległy, godzina lunchowa, ludzi mnóstwo, wokół gwar, rozmowy, kelnerzy w tę i w tamtę. Patrzę na widoczną hen, daleko, koronkę Tatr.
- Piękny widok - mówię do Bebunia.
- No - przytakuje, choć goni wzrokiem kelnera niosącego tacę pełną talerzy z frytkami. - Tyyyle ziemniaczków - kończy rozmarzony.

Wracaliśmy na niziny bardzo nieprostymi drogami, zaglądając to tu, to tam. Kremówki - wiadomo, gdzie. Korki - też wiadomo. I w górkę, i w dół, i tak dalej.
Aż nagle, nadwiślańskim szlakiem, wjechaliśmy w miasto. Owszem: piękne i stare.
Moje stare, głupie serce powiedziało, że kocham to miasto bardziej niż wszystkie góry.
Dzieci z początku trochę skonsternowane, potem pogodnie zaakceptowały, że ciągam je sobie znanymi ścieżkami, żeby choć dotknąć wielkich drzwi albo jakiegoś kamienia, i posłusznie zadzierały głowy do góry, żeby podziwiać dziwne fryzury kamiennych głów.
Był już wieczór, zatłoczone ogródki piwne i miękki mrok gęstniał w zaułkach. Musieliśmy jechać dalej.
Pojechaliśmy, owszem.
Jestem niby w domu. Usmażyłam racuszki z cukinii, wybieram się na jagody do pierogów, wyprałam wszystkie podróżne ciuszki.
To jeszcze nie koniec wakacyjnych podrózy. Na pewno nie.

piątek, 1 lipca 2016

-Wuju, idziesz oglądać mecz?
- Nie, wiesz co - od początku Euro nie oglądałem żadnego meczu naszych i może dlatego im tak dobrze idzie? Nie chcę zapeszać.
- To chodź popatrzeć na Portugalczyków!

Minęło jakieś dwie godziny, wuj zagląda do pokoju, w którym przed telewizorem ja, syny i Nita.
- Już?
I w tym momencie karny rzut Błaszczykowskiego został obroniony przez portugalskiego bramkarza.
Matkobosko. Ja nie wiem, kogo mam w domu.

środa, 29 czerwca 2016

Centrum Warszawy, placyk przed wejściem do metra. Mnóstwo ludzi idących w różnych kierunkach, a w tym panie sprzedające kwiatki albo truskawki i czereśnie, rozdawacze ulotek, gwar, tłok.
Trochę się boję, że mi się syny zgubią. Niby wyrostki, ale jednak.
W tym wszystkim muzyka, ktoś gra na gitarze elektrycznej bardzo przyjemne wariacje na temat któregoś z aktualnych przebojów, coś znanego, a jednak podanego w tak nowy, interesujący i miły dla ucha sposób, że nawet nie chce mi się szukać w pamięci pierwowzoru.
- Ładnie gra, prawda, mamo?
- Ładnie, Bebuniu.
Wszystko pięknieje zanurzone w tej muzyce.
Bebunio odkleja się ode mnie, przedziera przez tłum, zbliża do muzyka. Wrzuca do kapelusza pieniążek i uśmiecha się - widzę odbicie tego uśmiechu w twarzy grającego na gitarze chłopca.
- Miałem tylko złotówkę i siedem groszy i tylko tyle mu wrzuciłem, ale to nic, prawda?
Prawda.
Uzbiera przecież na tą swoją podróż do Włoch czy gdzieś. Z pewnością.

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Wakacje.
Więc pojechaliśmy do miasta, het, het, po Nitę, niech nie siedzi sama w mieście.
Przy okazji zabrałam dzieciomłodzież na zwiedzanie. Doskonały pomysł, w tym upale. Dzieciomłodzież wszystko uprzejmie ogląda i zgadza się grzecznie z zachwytami i wartościami, ale w głębi ducha i tak myśli tylko o przerwie na jedzenie. Albo przynajmniej na lody.
I ja mam z nimi jechać na tydzień w Beskidy. Rozum mi chyba odebrało.
Tak naprawdę wymyśliłam piękną trasę przez Sandomierz i już się nie mogę doczekać. Jak powiem, że dają tam pyszny kapuśniak, to i bachorzęta nabiorą entuzjazmu. 
W mieszkaniu, które kiedyś wynajmowałam od kuzyna w wielkim mieście, mieszka teraz syn kuzyna z żoną i maleńką córeczką. Razem z nimi mieszka też szczęście, miłość. Nareszcie.
Po naszej tam bytności nie ma najmniejszego śladu, mieszkanie przeszło generalny remont, łącznie z przesuwaniem ściany, wymianą kafelków, podłóg... Nie ma śladu po policyjnych buciorach, nie ma zacieków po kubku z kawą, nie ma nic. Jest zupełnie nowe życie.
Jak dobrze.

piątek, 17 czerwca 2016

Do wuja przyjechał kolega, po jakieś części, obaj grzebią przy samochodzie. Wychodzę akurat po chłopaków, kolega grzecznie kiwa głową, ze dzień dobry czy coś. Zastanawiam się, czy się znamy - tak, z fejsbuka.
Chłopcy wracają ze szkółki kajakowej, nowa inicjatywa, na żwirowni. Instruktor pływania zainwestował w kajaki i miejsce na grilla w przydomowym ogródku. "Testuje" całość na adeptach szkółki pływackiej. Chłopcy zachwyceni, szczęśliwi. Pływali kajakiem, jedli kiełbasę, pili oranżadę z lokalnej fabryczki. Przez chwilę myślę, czy nie zorganizować wyjazdu ze szkoły - akurat klasa Mańka i Bebunia stanowiłaby pełny skład - ale nie, to niedobry pomysł. Większość rodziców powie, że za drogo.
Moi chłopcy pojadą raz jeszcze, za tydzień. A potem wakacje...

środa, 15 czerwca 2016

Chciałabym napisać o miłości.
Ale nie umiem.
O rachunkach za prąd i czekoladzie - podkradanej z mojej torebki i tajemniczą ręką podrzucanej z powrotem.
O przytulaniu prawie dwunastolatka.
O świadectwach z paskiem i bez paska. 
Nie wiem, jak.
Myślałam, że to jakaś wada genetyczna: brak łącza między tym, co do powiedzenia, a powiedzeniem. Ale może jednak nie.
Napisałam dwa zdania, a pomyślałam ze trzydzieści.
Bo na przykład wściekam się na mojego syna, kiedy mówi, że on po prostu tak ma, ze nie umie historii i dlatego trójka na koniec roku.
Udowodniłam mu, że może mieć czwórkę. I ma.
Więc nie ma co szukać wymówek.
Co sprawia, że mój młodszy braciszek, wuj moich dzieci, mówi do mnie:
-Jak będziesz w mieście, to w tym sklepie z częściami samochodowymi  przy rondzie kup trompkiepompkie lewarekhornoski (tak naprawdę wymienia jakąś egzotyczną nazwę, którą natychmiast zapominam, będę musiała iść do niego z kartką, niech mi napisze), to grosze kosztuje, a przynajmniej będziesz mogła jeździć normalnie. Dziś mam czas, to ci założę.
Co mu każe grzebać w moim samochodzie i jeszcze coś ulepszać? Po co mu to?
Machnęłam ręką na bezpaskowe świadectwo Mańka. Kto będzie pamiętał za pięć lat, czy miał w piątej klasie średnią ocen 4,4 czy 4,7? Co za różnica, komu to potrzebne?
Popadało. Wybujały w ogródku zasiane przez babcię japońskie zioła. Jedno, o postrzępionych liściach, ma miły ostry smak wasabi.Inne, fioletowe, jest jak rzeżucha.
Idę, bo kawa się skończyła i muszę jechać w to miasto.
Życie jest niby to samo, i każdy dzień do drugiego podobny, aż tu nagle zaskakuje mnie coś - bociani łebek w gnieździe albo odcień kwiatów oleandra - i stoję ogłuszona zachwytem.

czwartek, 9 czerwca 2016

Krąży burza nad nami, krąży.
Wszyscy poddenerwowani.
Zebrałam pranie, bo już-już miało padać - nie pada.
Umyłam samochód - trudne to było, jak nie wiem, bo słońce na przemian chowa się za chmurami, wtedy jest zimno, albo wyłazi, i wtedy natychmiast jest gorąco, spociłam się jak mysz, ale na blasze prawie nie widać maziajów - i nadal nie pada.
Ale żeby lato było, to nie powiem.
W szczypiorkach wieje, nad truskawkami rozkrakało się stado wron.
Wściekłe chmury w górze, wściekłe tumany kurzu w dole.
I nie pada.
Czekam na telefon i nie mogę się niczym zająć, czekanie wybija się na plan pierwszy. Prościej byłoby zadzwonić, prawda? Czemu więc nie dzwonię, tylko czekam, czekam.
Głodna się zrobiłam z tego czekania.
Tak to.

sobota, 28 maja 2016

Takie to niecodzienne: jeszcze maj, a już jest jakby lato. Dni długie, gorące. Sprzątamy siano - już wyschło! - budujemy z wujem taras, przy czym wspieram go mentalnie. Blendujemy płatki róż z cukrem i kwaskiem cytrynowym, na zimę, do pączków. Kurz na drodze, że o matko. 
Zaawansowanym rankiem, o szóstej, jadę po gaz. Bez gazu nie ma kawy, wiadomo. Samochód mokry od rosy, natychmiast przyklejają się do niego fantazyjne maziaje. Na stacji benzynowej, gdzie można zatankować butlę (chyba tak naprawdę to nie można?) ziewający pan w eleganckiej koszuli, czarnych jeansach i klapkach. Nie może znaleźć właściwego zaworka,  żeby mi nalać tego gazu, gdzieś chodzi, szuka. W znajdującym się przy stacji zajeździe była jakaś duża impreza, pan miał nocny dyżur, mówi, że noc miał ciężką. Po placu snuje się dwóch niedobitków bez koszul, w garniturowych spodniach.
Jadę na tą kawę świeżo ulepionym światem. 
Moje dzieci jeszcze śpią słodko w domu, spod kołdry Mańka wystaje jego różowa pięta. Mam ochotę pocałować tą piętę, ale nie chcę go budzić. Tyle jeszcze przed nim - balowanie po nocach i dyżurowanie w trudnych warunkach, i tworzenie świata, i zachwycanie się. Niech pośpi...

sobota, 21 maja 2016

Obiad. Ogórkowa.
Przy obiedzie wychwalam zalety nowej metody czyszczenia kabiny prysznicowej - mianowicie mycie jej własnoręcznie przyrządzonym octem jabłkowym. Nastawiłam jesienią wielki słój -  klarowny, z wierzchu, będzie do sałatek, a lekko mętny, ze spodu, wykorzystałam właśnie do czyszczenia i jestem zachwycona.
- Kabina aż lśni. I nawet nie za bardzo śmierdzi octem, zresztą to jest o niebo lepsze, niż ta pianka do czyszczenia, która wydziela okrutnie duszące opary.
- Mhm - wuj słucha cały zamieniony w słuch. - Daj trochę tego octu, ta zupa jest za mało kwaśna. No, co? Jak jest dobry dla kabiny, może być dobry i dla mnie.
- Też chcesz być lśniący w środku???

Chciał. O swoje wnętrze dbać należy.

piątek, 20 maja 2016

Pierwsza Komunia Niteczki.
Poważna sprawa, zwłaszcza, że jeśli chcemy uczestniczyć w uroczystości, musimy się delegować do dużego miasta - z Babcią i Dziadzisławem, rzecz jasna. W przedostatniej chwili zjawia się drugi wuj, ten od samochodów, i ofiaruje się pozostać na gospodarstwie, więc cała trzypokoleniowa reszta, po dwie sztuki z każdego pokolenia, ładujemy się do busa, gdzie wchodzi sześć osób, i turli-turli, jedziemy.
- Wuju, ale dlaczego założyłeś te ładne spodnie? W wielkim świecie - wiemy z Babcią, bo oglądałyśmy Eurowizję - nosi się teraz jeansy dziurawe i pochlapane farbą.
- Takie to ja noszę na co dzień - wuj macha lekceważąco ręką.
Jasne. Nie zna się na modzie nic a nic. Przez niego od razu będzie widać, że przyjechaliśmy ze wsi.
- A ty - odcina się po chwili - czemu włożyłaś sukienkę? Teraz się chodzi w samych rajstopach!
- No, chyba ty - cytuję ulubioną ripostę Niteczki i wszyscy pękamy ze śmiechu ogarnięci wizją wuja w rajstopach.
Wszystko się udało, uroczystość uroczysta, przyjęcie przyjęte, uff.
Wracamy.
Babcia trochę się obawia, że wuj nie poradzi sobie z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Przyjeżdżamy.
Podwórko wykoszone, samochody umyte, w domu przygotowany w przeddzień obiad zjedzony, naczynia pozmywane, i nawet stara cygańska patelnia, która ma lat tyle co ja, wyszorowana do białości. Nigdy jej takiej nie widziałam.
Obmyślamy teraz, dokąd by znowu pojechać, żeby dać wujowi szansę wykazania się w pracach domowych...

wtorek, 17 maja 2016

Ze szczypiorków wywabił mnie dziś pan z elektrowni. Wymieniał nam licznik i wywrócił mój świat do góry nogami, gdyż tym samym zmienił godziny, w których mamy ulgową taryfę na prąd. Więc teraz pranie wstawia się po piętnastej (będzie schło nocami) i muszę polubić popołudniowe odkurzanie.
A propos. Czemu jeszcze siedzę przy biurku? Odkurzacz czeka.
Ale jak tu odkurzać, kiedy właśnie trzeba robić obiad?! Jeju, jakie to wszystko trudne...

środa, 11 maja 2016

...forsycje kwitły w tym roku wyjątkowo pięknie - kwiaty o bardzo długich płatkach długo trzymały się na gałązkach - za to konwalie, za przeproszeniem, do bani. Mizerota.
Babcia miała wyjechać na kilka dni do miasta, zająć się Niteczką. Zbierała się do wyjazdu z takim zapałem, że tknięta współczuciem zaoferowałam, że ją w tym wyręczę. Propozycja przyjęta została z entuzjazmem, zatem spakowałam właśnie czytane tomiszcza sztuk pięć i pojechałam.
Babcia powiedziała: "Może jakoś ogarnę twoje obowiązki", w związku z czym bardzo się bałam, iż praktyka wykaże znikomość tychże.
Jednakże okazało się,  że nie jest aż tak.
Syny jeździły rowerami do szkoły i Bebunio podarł tylko jedne spodnie.
Na akademię z okazji Konstytucji 3 Maja przyoblekli się odświętnie w najmniej pogniecione koszule, po konsultacjach telefonicznych z mną.
Bebunio tylko raz zamknięty był w bagażniku wujowego angielskiego samochodu (kupiony okazyjnie jako lokata kapitału, chyba trzeba mu naprawić zamek). Zanim Babcia sprowadziła pomoc, Bebunio siedział w samochodzie dobre pół godziny. Na szczęście był to hatchback, więc przelazł z bagażnika do wnętrza, ale otworzyć się od środka nie był w stanie.
Ogólny nieład, jaki zastałam po powrocie, nie pozostawił wątpliwości, iż jestem jednak w domu niezbędna. Uff...

sobota, 30 kwietnia 2016

Poprosiłam dziecko, żeby wzięło sekator i przyniosło mi kilka gałązek zielonego do bukietu.
Dziecko wykonało zadanie z całą dziecięcą żarliwością: naręcze gałęzi ledwo zmieściło się w drzwiach.
- I nawet sosnę uciąłeś?
- Tak, bo pomyślałem, ze ładnie się komponuje z czeremchą. I ten klon jeszcze do tego, sama popatrz.
No, widzę. Uwielbiam.

Drugie dziecko z powodu przeziębienia oraz że z powodu przeziębienia nie pojedzie z nami wieczorem do ciotki na plotki (a tak lubię być u tej cioci, ona ma zawsze takie pyszne jedzonko) ma pozwolenie na buszowanie w sieci. Tylko żeby nie grać za dużo.
Ogląda więc na przykład co śmieszniejsze fragmenty Jednego z dziesięciu  - i relacjonuje na żywo:
- Jak nazywa się prezydent Rosji? Władysław Putin!
Po chwili:
- Czy seradela to roślina czy ryba? Odpowiedź: tak!
Chichocze przy tym, jakby nie był przeziębiony, ani trochę.

Ja tymczasem myję podłogi resztkami żelów pod prysznic. Takie coś ślicznie pachnie i jest łagodne dla rąk :)

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

...no, więc jest ta domowa sobota, sprzątamy, pieczemy, pierzemy (ciasto pod tytułem Fale Dunaju żyło cztery i pół godziny), i takie tam.
Do Bebunia zadzwonił tata. Zamiatam schody.
Przybiega do mnie rzeczony Bebunio:
- Wiesz, mamo, tata powiedział, że teraz wyjeżdża za granicę na bardzo długo, ale jak wróci, to zabierze mnie na wycieczkę samolotem!
- O! Fajnie! A dokąd ta wycieczka samolotem?
- Nie wiem, może do Ameryki? Tam bym chciał najbardziej...
- O, ho ho! Może jednak gdzieś bliżej? Zobaczymy!
- No, zobaczymy! Ale fajosko!  - rozmarzył się. - Co mogę teraz zrobić?
- Teraz możesz na przykład umyć samochód.
- Naprawdę mogę umyć samochód? Jej! Tyle szczęścia!

sobota, 23 kwietnia 2016

Dziś pomieszkamy w domu.
Będziemy sprzątać, prać, piec ciasto i nigdzie nie pojedziemy.
Tak powiedziałam chłopakom i nawet się ucieszyli, zwłaszcza z przedostatniego punktu, szarlotkę obiecuję od tygodnia ale nie mam czasu.
Pięknie, że są na tym świecie soboty! Takie właśnie! Pranie już się pierze i na śniadanie mogą być omlety, i przeczytałam kawałeczek Ksiąg Jakubowych, czytam je ostrożnie, żeby wystarczyło na długo...
Tydzień temu byliśmy w mieście, u Niteczki, bo stęskniła się za nami, a my za nią też. Byliśmy na giełdzie minerałów i biżuterii.
Maniuś zatrzymał się przy stoisku z kolczykami-kulkami, dziesiątki kolorowych kulek ze szmaragdów, bursztynów, cytrynów, kryształów, agatów, turkusów, ametystów, szafirów, topazów, granatów, akwamarynów, korali...
-Które chciałabyś mieć, mamo?
-Te - pokazuję lapis lazuli. - Albo te, i te - onyksowe, granat, kryształ... 
- A wiesz, tam trochę dalej widziałem piękne naszyjniki, musisz to zobaczyć - zachęca mnie, wysyła. Idę w tłumie ludzi, nie widzę żadnych naszyjników, widzę za to, jak Maniuś szybko dokonuje transakcji i dogania mnie, trochę obrażony.
- To miała być niespodzianka, ale akurat musiałaś się odwrócić!
To jest niespodzianka. Kryształowe kulki zapinam sobie w uszach natychmiast. Maniuś, który tak oszczędnie gospodaruje swoimi finansami, który rezygnuje ze szkolnego wyjazdu do kina, bo powiedziałam, że skoro niedawno byli na wyciecze, to kino mogą opłacić ze swoich pieniędzy, z własnej nieprzymuszonej woli kupuje mi kolczyki!
- To jest piękna niespodzianka. Bardzo mi się podobają. Dziękuję! Skąd wiedziałeś, jak to zrobić?
-A, widziałem na filmach...


sobota, 9 kwietnia 2016

...czytam książkę. Jest dobrze napisana ( i przełożona). Dwóch dziennikarzy udaje się w niebezpieczny rejon Afryki, żeby zrobić reportaż - zostają zatrzymani i na podstawie absurdalnych dowodów oskarżeni o terroryzm. Ich historia kończy się dobrze, zostają uwolnieni, wracają do swoich bliskich. Mówią o tym, co się dzieje w rejonie ogarniętym konfliktem, o ludziach, którzy poświęcają wszystko w imię wolności. To dzieje się teraz, w tej chwili: ktoś doświadcza przemocy, zła, niesprawiedliwości. Ktoś, setki ktosiów takich jak ja.
Nie bardzo wiadomo, co zrobić z tą świadomością. No, bo co mogę zrobić, jak pomóc? Jak mogę spokojnie żyć, cieszyć się, że szczygły przyleciały na topolę, liczyć rudziki pod spichlerzem? 
Właśnie chyba mogę tylko żyć, najlepiej jak potrafię.

Umarła Monika. Mieszkała kilkanaście domów dalej, w porządnej i zamożnej rodzinie. Miała dwadzieścia parę lat, kończyła studia, była ładna i zdrowa. Zmarła wskutek powikłań po zapaleniu opon mózgowych po ukąszeniu kleszcza. Cała rzecz rozegrała się w ciągu miesiąca, góra dwóch.
Nawet nie można powiedzieć, ze była to kwestia zaniedbania czy braku środków na odpowiednie leczenie.
Jesteśmy tacy delikatni. Wszyscy.

piątek, 8 kwietnia 2016

...nie napisałam o imprezie z nieodległej przeszłości.
Impreza organizowana przez ludowy zespół śpiewaczy - wiecie: te wiejskie gospodynie domowe, które przebrane w fantazyjne stroje "ludowe" finansowane przez jakiś niepojęty program unijny - o strojach mówię źle, bo tyle mają wspólnego z kulturą ludową naszego regionu, ile ja z Honolulu - wykonują tradycyjne pieśni w szerokim repertuarze. Z różnym powodzeniem, ale wielkim zaangażowaniem, nagradzającym niedostatki, o ile takowe są.
Więc impreza, która polega na tym, że zespołów śpiewaczych przyjeżdża kilkanaście, wszyscy się reprezentują najpiękniej jak potrafią, zapowiadaczem jestem ja, sukienka jedwabista, buty nieznoszone.
Po części oficjalnej nastąpiła część biesiadna. Zmiana lokalu, zmiana atmosfery.
I przy tych flaczkach i karkówce stał się cud.
Instrumentaliści z kapel stanęli razem, bez umawiania się, bez układania: kto bardziej z przodu, kto mniej. Pan Henio pożyczył swój akordeon, sam grał na pożyczonej harmonijce, i klarnet, i bęben. Panie śpiewające - w spontanicznym chórku. Reszta tańczy.
Zaczęło się takie granie i śpiewanie, że klękajcie narody. Prawdziwe, z potrzeby serca, z tęsknoty duszy.
Coś pięknego.
Nie umiem nawet tego opisać.
Uwierzcie: jest duch w narodzie!
Jak to wszystko szybko się dzieje.
Już - zielona trawa, już ozimina jak las (tylko patrzeć świętej Zofiji, co kłosy powywija), już jadąc przez las za Brzezinami zostałam oszołomiona przez rozkwitłe zawilce!
Ptaki świergocą na potęgę.
Gąska zaczęła znosić jaja, co drugi dzień mamy piękne gęsie jajo o zielonkawej skorupce.
Pamiętam, jak kiedyś jedna pani opowiadała o swoim ciężkim życiu, o tym, że tak ją pochłaniały domowe kłopoty, że nawet nie zauważyła, jak kwitły bzy.
Banalne? Bzduraśne?
Jak dotychczas w moim życiu miałam  trzydzieści parę okazji, by oglądać kwitnące bzy. To wcale nie jest dużo.
Dziś, jadąc przez wieś ze szkoły, oglądałam forsycje w ogródkach - poranne, błyszczące od rosy. Cudo.
Zjadłam królewskie śniadanie. Uwielbiam rozpustne śniadania i herbatę w wielkim kubku (o zgrozo, czasem pijam do śniadania thé de Noël, czyli herbatę bożonarodzeniową).
Słucham Trójki i skowronków.
Notka nie zawierała lokowania produktu. Notka mówi, że jestem szczęśliwa.

czwartek, 31 marca 2016

No przecież czym ja się martwię. Jutro dostanę 500+ i już, sprawa załatwiona. 
Poza tym jeszcze mamy szczaw i mirabelki (idę z Bebuniem przez ogródek, mamroczę, że już wszystko z ziemi wyłazi, chwasty i pokrzywy najbardziej, a Bebunio: "Hura! Będzie szpinak!").
Albo kiedy pytam synów, czy chcą jakieś specjalne frykasy na święta.
Maniuś:
- No, wiesz, mamo, bardzo lubię kabanosy albo paluszki surimi, ale na przykład  chciałbym spróbować takiej francuskiej kiełbasy z białą pleśnią.
- A ty, Bebuniu?
- Oj tam, ja to najbardziej lubię kartofelki i ryż na mleku.
Lubi też moje trampki. Ale już nie jeść, a nosić.
Moje święta były fajne, o smaku pomarańczowego mazurka i faszerowanych jajek, słoneczne, ciepłe, z czterogodzinnym spacerem het-precz i z powrotem, i bez zmywania, gdyż wuj zainwestował w zmywarkę :)))
Nie miałam czasu na czytanie.
Albo kiedy wuj przywiózł znad morza 15 kg świeżych śledzików, które oczywiście czyściliśmy, potem przez cały dzień smażyłam, a potem zalałam marynatą z wody, octu i przypraw. Wydawało mi się, że to nie może być dobre, ale okazało się, że owszem, może.
I jak Bebunio przyszedł pomagać czyścić te biedne rybki - wziął deskę, nóż, i pracował jak stary, cały czas gadając:
- Chodź, śledziku, wyjmę ci śledzionę... Ciap, łebku, po łebku... I już, kolejny gotowy do smażenia... Teraz zabieram się za ciebie... Ciach, ciach... ładnie... I kolejny... Zobacz, mamo, jak on podobny do tego poprzedniego, może to jego tatuś?
Zwijaliśmy się z wujem ze śmiechu.
Choć muszę przyznać, że 15 kg to jednak dużo.

wtorek, 22 marca 2016

Jestem strasznie zmęczona tym myśleniem. Boli mnie głowa. Najchętniej nalałabym sobie kieliszek  domowego wina i jak najszybciej poszła spać. Albo czytać.
Gdyż mianowicie moja maszyna do szycia odmówiła współpracy. No, nie tak na amen, ale wyraźnie dała mi do zrozumienia, że jest maszyną domową i do masowej produkcji się nie nadaje. Pewnie ma rację. Pewnie to jest oczywiste.
W związku z tym zabrałam wszystkie moje "pracowe" klamoty i udałam się do siedziby firmy w celu rozliczenia. Gdzie oczywiście okazało się, że zarobiłam tyle, co kot napłakał i szkoda bardzo.
Ale może chciałabym - spytała pani szef - siedzieć osiem godzin dziennie, w cieple, niemęcząco, przy ichniej maszynie szyjącej i robić prawie to samo, ale nudniejsze.
Za stawkę godzinową 9 złotych netto.
Matkobosko, tyle piniędzy! Na fryzjera, nowe buty, nowe buty Mańka, szufladę skarpet, balsam do ciała, klapki na basen Bebunia, bo tamte się zgubiły, bilety do pałacu z ogrodem, który jest nie tak daleko, a w którym jeszcze nie byliśmy, kiełbasa, masełko, gaz do samochodu, czekolada, czekolada, czekolada... Zasłonki, prześcieradła? Komplet ręczników? Na Boga: telewizor???
Chłopców ze szkoły odbierałby niewiemkto.
Babcię i Dziadzisława do przychodni zawoziłby niewiemkto.
W wakacje dzieciakami moimi i niemoimi zajmowałby się niewiemkto.
I nigdzie nie moglibyśmy pojechać.
Miałabym inne życie: zawodowe.
Jak mnóstwo innych ludzi, którzy mówią, że żyję jak na emeryturze i że mi trochę tego zazdroszczą. Nie wiedzą, ile wynoszą moje "Świadczenia emerytalne".
Właśnie: hola, hola! Czy nie jest tak, że kiedy zacznę zarabiać, przestanę dostawać alimenty z funduszu alimentacyjnego? Obawiam się, że owszem.
Więc generalnie niewiele zyskam, ale będę na osiem godzin dziennie przykuta do maszyny.
To strasznie smutne i niesprawiedliwe. Czuję się, jakby mi zabrano prześcieradła, zasłonki, czekoladę, bilety do pałacu, skarpetki, buty i telewizor. Którego nie mam.
Aż mi się normalnie zrobiło żal.
A wina pić nie mogę, bo zaraz zbieramy się na basen...

poniedziałek, 21 marca 2016

...żeby nie było, że Maniek gdzieś zaginął albo coś:
- Maniuś - rozmawiałam dziś z panią od polskiego i powiedziała, że owszem, poprawiłeś się, częściej zabierasz głos na lekcjach - z tym, że niestety nie na temat...
- Ależ mamo! - Mańka zatkało. - Co ta pani opowiada, to nieprawda! To nieprawda! Ja nigdy nikomu nie zabrałem głosu!!!

Ponadto wiosna. Czajki, sikorki, bazie różnego kalibru, ozimina ożyła. 
Wielkanoc za chwilkę - 
a ja nie mam czasu, szyję. 
Zaproponowano mi pracę na miejscu i na etat. Odmówiłam.
Moja osobista maszyna do szycia się przegrzewa i w ogóle zarobiłam tyle, że nie wiem, czy wystarczy na prąd, który zużyłam.
Dowiedziałam się za to, że lubię szyć, nawet bardzo.
A to już coś.

sobota, 19 marca 2016

Zdenerwowała mnie wiadomość powtarzana z lubością w serwisach informacyjnych przez pół wczoraj i dzisiejszy ranek, że niewieście, która porzuciła swoje małe dzieci w kościołach w Sosnowcu i Katowicach grozi kara w postaci trzech lat więzienia.
Dokładniej mówiąc, zdenerwowało mnie to, że nikt nie żąda jakiejkolwiek odpowiedzialności za pozostawienie dzieci bez opieki od ojca. Wszyscy czepiają się matki.
Czy może te dzieci to półsieroty? W takim razie powinno być to wyraźnie powiedziane, że wyłączną i jedyną opiekę nad dziećmi miała matka, którą jakieś okoliczności  pchnęły do tego desperackiego i nierozważnego kroku. 
Nie, nie; im dłużej o tym myślę, tym bardziej się nakręcam. Odbija mi się czkawką kwestia dłużników alimentacyjnych i społeczna akceptowalność uchylania się od płacenia alimentów, i w ogóle... Nie, nie. 
Idę szyć.

W szkole chłopaków trwa remont męskiej toalety, zatem damska stała się toaletą koedukacyjną. Są tam trzy kabiny. Środkową zajął kolega Bebunia Antoś, prawobrzeżną inny kolega - Michaś. 
- O kurde, zamek w drzwiach nie działa - komentuje głośno Antoś.
- Ja pierdolę - wspiera go Michaś.
- Ja też, Michasiu - odpowiada ich wychowawczyni, pani Ania, z lewobrzeżnej kabiny.

wtorek, 15 marca 2016

Bebunio:
- Mamo, pomożesz mi w angielskim? Muszę opisać swój pokój.
- Pomogę. Ale na razie spróbuj napisać sam.
Po chwili:
- Mamo! A jak jest po angielsku "bałagan"?

niedziela, 13 marca 2016

"Dzień trzeci. Wciąż jeszcze lubię szyć".

Ale dziś niedziela - nie pracuję :)

Za oknem het, het, daleko zauważyłam coś białego i ruszającego się, znaczy żywe. Wpatruję się i nie wiem, czy to bocian, czy co. Może worek po nawozie...
W sukurs przychodzi Bebunio.
- Powiedz mi, dziecko, co tam jest, na łące przy drugim rowie?
- Naprawdę tego nie widzisz, mamo? Rozważ wizytę u okulisty. To sarni tyłek.
Hm.
Okulista.
Hm.

piątek, 11 marca 2016

pasmo sukcesów

...gdyż dzieje się tak:
- synowie zdali za pierwszym podejściem egzamin na kartę pływacką. Jestem z nich dumna. Chodzimy na basen ze względów gimnastyczno-korekcyjnych, a tu takie piękne efekty uboczne!
- znaleźliśmy się w gronie laureatów ogólnopolskiego konkursu turystycznego. Myślałam, że walczymy o odznakę i dyplom, a tu się okazało, że jeszcze i pobyt w górskim schronisku nam się dostał. Jestem wzruszona i nie mogę się już doczekać nowej wycieczki :)
- firma z pobliskiego miasteczka szukała osób chętnych do pracy chałupniczej, konkretnie do szycia. Maszynę mam, apetyt na pracę też - zgłosiłam się. Wykonanie próbnego produktu zajęło mi godzinę, podczas gdy profesjonalne szwaczki trzaskają parę setek dziennie. Cóż. Szefowa powiedziała, że nic nie szkodzi, że wprawię się z czasem, i zapakowała mi do samochodu pierwszą partię materiałów. Powiedziała też, że spośród dziesiątek chętnych po materiały zgłosiłam się tylko ja.
Może i na ścianie wschodniej nie ma już bezrobocia?
...a tymczasem zagotowała mi się woda na kawę - i wracam szyć :)

środa, 9 marca 2016

Dzień Kobiet

Na Dzień Kobiet dostałam biografię Kazika Staszewskiego. Od wuja.
- Zobacz, czy warto czytać, to może i ja się skuszę...
- Skąd to masz? Księgarnia w miasteczku sprowadza takie cuda???
- Co ty! Z internetów.
- Ale przecież nie było dziś ani listonosza, ani kuriera...
- Bo zamówiłem z odbiorem na poczcie, trzy złote taniej. Byłem przed chwilą.
- A czy przejażdżka od nas na pocztę przypadkiem nie kosztuje trzy złote?
- Jak jadę twoim samochodem, to nie.
Aha.

poniedziałek, 7 marca 2016

Przeglądam chłopakowe plecaki szkolne. Ile tu różności: plus za aktywność, minus za brak pracy domowej (zapomniałem zaznaczyć, mamo), wymięta kartkówka  - zawalona - i zaskakująco dobra ocena z odpowiedzi, wpisana przez panią Agnieszkę na końcu zeszytu. I takie tam. Przeglądam. Wzdycham.
Maniek głaszcze mnie po plecach.
- Dlaczego tak wzdychasz, mamo?
- Bo nie jest łatwo być mamutem - odpowiada za mnie Bebunio.
No, nie jest! Rozbroili mnie i nici z przemowy o obowiązkach i pilności. Ech...

o niczym

Miałam wczoraj iść na wiejski Dzień Kobiet, ale syny wyciągnęły mnie na spacer do lasu. W lesie pachnie wiosną, a za lasem na łąkach słychać krzyki czajek.
Syny są niemożliwe.
Tydzień temu Maniek zgubił aparat fotograficzny. Miał go w kieszeni kurtki, zupełnie bez sensu, i ostatnio widziałam aparat, kiedy przeszkadzał mu w brykaniu na przykościelnym parkingu, kiedy po mszy rozmawiałam z jedną Anią. Potem nie mogliśmy go znaleźć ani w domu, ani w samochodzie, ani nigdzie. No, więc po tygodniu aparat znalazł się na tymże parkingu, który w tygodniu służy jako parking szkolny. Na razie nie żyje, bo zmókł i zmarzł i w ogóle. Ale można z niego wydobyć kartę pamięci, a to już jest coś.
Tymczasem okazuje się, że aparat zawsze warto mieć przy sobie - można wówczas zarejestrować dowód na to, że nie każdy lubi poniedziałki, zwłaszcza rano:
Zdjęcie zdjęte telefonem, po odstawieniu synów do szkoły, zdążając na śniadanie.
Miłego dnia...

wtorek, 1 marca 2016

...a tymczasem wieczne przepoczwarzanie trwa. Przemieniła się na  przykład jedna z sukienek, przy mojej niewielkiej pomocy. Będzie na komunijne przyjęcie Niteczki (o ile jeszcze się w nią zmieszczę. Jeść na przyjęciu nie muszę, co nie?). Zmieniła się pogoda marcowa, bo od rana lało i smuciło, a teraz napadało śniegu po pachy i od razu jest radośniej. Zwłaszcza, że za pół godziny zbieramy się na basen. Fajnie się jeździ nocą po świeżym, mokrym śniegu.
Florentyna ma nową pralkę. Florentyna oprócz kozackiego imienia i słusznego wieku i jeszcze przyjaźni Babci, swojej rówieśniczki, posiada na stanie męża - mechanika i trzech synów. Synów dwóch stopniowo ożeniła i wysłała w świat od zarania dziejów opierając wszystkich ręcznie. Gdyż pralkom nie ufa.
- Nie dopiorą smarów i olejów - mówi Florentyna.
- Florka, bój się Boga, jest dwudziesty pierwszy wiek! - odpowiada jej Babcia.
Aż tu nagle Florentyna ma pralkę.
- Wolę się jej nie dotykać - opowiada. - Stary sam powkładał swoje koszule, ręczniki i bordowe slipy. Wszystko ma teraz w różowe zacieki, ale to przynajmniej nie moja wina!

niedziela, 28 lutego 2016

To, co mi się dzieje, to chyba kryzys wieku średniego.
Mam ochotę zmienić wszystko, a zwłaszcza to, co samo zmienia się zbyt opornie. Na przykład dzieci nie zmienię ze względów oczywistych a także dlatego, że sama na ich zmienianie reaguję z opóźnieniem. Wciąż mi się wydaje, że to dwa śliczne bobaski, tymczasem to nastoletni niemal młodzieńcy - owszem, śliczni w moich oczach.
Męża nie zmienię, bo nie mam.
Pracy nie zmienię  - patrz wyżej. Ale na przykład dla odmiany chciałabym mieć pracę. Wychodzić regularnie z domu. Coś robić, a nie tylko krzątać się po domu. Strasznie dużo czasu zabiera gotowanie. Wczoraj przez dwie godziny robiłam szarlotkę - panowie wtrząchnęli w dwie godziny prawie całą. Dużą blachę. Na ciepło.
Mam ochotę wymienić całą garderobę, co zresztą już się powoli robi - ponieważ udało mi się nareszcie przytyć tudzież część tekstyliów przerobić na dywaniki. 
Co za szczęście: wyrosłam ze spódnicy, którą noszę od czterech zim. Fajna jest i w ogóle, ale ile można.
I w ogóle nie rozumiem - może dlatego, że tak wiele czasu spędzam w domu - nie rozumiem użytkowników wnętrz urządzonych raz na zawsze, w których przez lata wszystko wygląda tak samo. Nie mogłabym tak. Muszę zawiesić co raz inne firanki, albo upiąć je inaczej, albo narzutę, dywan, przestawić komodę tu albo tam, zamienić zasłony, zrobić nowy bukiet.
Marzą mi się nowe buty na wiosnę - wiem, przewraca mi się w głowie, bo mam i trampki, i szpilki, a teraz chcę czegoś pomiędzy.
Samochód mam względnie nowy, bo mam go od czerwca. Ale wuj musi w nim zmienić coś, co się bardzo ładnie nazywa, a co odpowiada za przyspieszenie. Samochody na gaz tak mają, że na gazie do dechy pod górkę potrafią zwalniać, ale głupio się jeździ ze świadomością, że przez całą drogę będzie się zmuszoną jechać za jedną i tą samą ciężarówką dopóki nie skręci - chyba, że to ja skręcę wcześniej.
Ufam, że wszystko wydarzy się właśnie wtedy, kiedy powinno się wydarzyć. Niecierpliwie czekam. 
Tak samo jak z sukienek wyrosłam z tego życia, które do tej pory mam. Niby fajne jest i w ogóle, ale ile można.

czwartek, 25 lutego 2016

Błogosławiony ranek.
Godzina siódma, dzieciaki śpią, bo ferie; ulubiona kawa w ulubionym kubku. 
W ulubionym miejscu, z widokiem za oknem. Słońce i przymrozek,choć na osikach widać już nawet stąd zgrubiałe pąki, z których niedługo wypadną miękkie, czerwone frędzelki - takie kwiatki. 
Fajnie jest w domu.
Dwa metry stąd, na gałązce wiśni za oknem siedzi sikorka, która właśnie odwróciła się do mnie ogonem - 
Widzieliśmy miasto, jedno i drugie, daleko stąd.
W miastach tych idąc ulicą można przeczytać mnóstwo ogłoszeń o pracę. Można sprzedawać chleb, sprzedawać buty, opiekować się dzieckiem lub osobą starszą, dowozić pizzę, nie pamiętam, co jeszcze.
- Może byśmy tu zostali - mówię chłopcom.
Nie chcieli.
Można jeść lody buraczkowe albo veneziana, albo "marzenie szefowej". Szefowa ma słodkie marzenia.
Można oglądać interaktywne wystawy, zwiedzać muzea, deptać kamienie na starym rynku.
Babci bez nas jest smutno i pusto. 
Wracamy.
Jadę siedem godzin po wąskich, zatłoczonych krajówkach, pół drogi w deszczu, reszta o zmroku.
Dobrze jest.

środa, 17 lutego 2016

Dywanik w kolorach przedwiośnia. Chyba jednak powinnam wynieść go na dzienne światło.
Cóż.
Tak wygląda moja nowa pasja, wypaczająca mi spojrzenie na odzież. Wszystko teraz oceniam pod kątem przydatności jako dywanikowy surowiec.
Ten jest malutki, ma 60 cm średnicy. Robię większe, owszem, ale dbam o to, żeby zmieściły się w pralce.

Zdjęcie dodane - to teraz idę się pakować. Wyjeżdżamy z chłopakami na ferie zimowe.

czwartek, 11 lutego 2016

Postanowiłam wczoraj umyć samochód. Przywiózłszy bachorzęta ze szkoły zaordynowałam przebieranie się w ciuchy robocze, gdyż praca miała być zbiorowa.
Tymczasem okazało się, że stojącym przy studni samochodem zajął się już wuj. Widocznie lubi tą robotę -  ja nie.Wysłałam chłopaków do trzepania dywaników, a sama zabrałam się za sos grzybowy na obiad.
Wieczorem, kiedy jechaliśmy do dentysty, kropił deszcz i śmieliśmy się, że to z powodu umytego samochodu.
Dziś od rana śnieg albo deszcz ze śniegiem, albo mokry śnieg, na silnym wietrze od zachodu.
- Wuju, umyłeś ten samochód, to umyłeś, ale musiałeś go aż tak pucować?

wtorek, 9 lutego 2016

Chodniczek jest. Czeka na światło, żeby dobrze wyszedł na zdjęciu, i wkrótce pojawi się tutaj w całej swej okrągłej okazałości.
Przyjemnie jest robić chodniczki i nie jest to ciężka praca; najtrudniejsze jest przygotowanie materiału, czyli pocięcie w centymetrowej szerokości paski jakiejś dzianiny - najlepsza wiskoza - która do tej pory była, dajmy na to, sukienką. Mam na palcach odciski od nożyczek.

Sąsiadów z trzeciego końca wsi dotknęła zuchwała kradzież. Smutne, bo i pan, i pani na cały swój - owszem, na tle wsi pokaźny  - majątek pracowali własnymi rękami. Nie są z bogatych rodzin, nikt im niczego nie podarował. Mają duże gospodarstwo, mleczne krowy, tuczniki. Pan ma przedwczesną siwiznę, pani wysiada kręgosłup. Owszem: na wielkie wyjście pani ubiera się w iście hollywoodzkim stylu, a dwójce ich dzieci nie brakuje niczego z rzeczy, które można kupić. No, i okradziono ich.
- Wpuścili im do domu taki gaz, po którym spali do południa następnego dnia - opowiada Dziadzisław. -Ciągnik, ten wielki, wypchnęli z podwórka, a potem pojechali przez sosnowy las, wygonem, do szosy. Chcieli wziąć też drugi ciągnik, ale paliwo miał spuszczone, więc zamiast niego wzięli ładowacz do obornika. Za Brzezinami, koło Janówki, musieli gdzieś wykręcić, bo ślad się urywa.
- Jesteś zaskakująco dobrze poinformowany - zauważa Babcia. - To aż podejrzane.
Dziadzisław obraził się.
Nie wiem, czemu :)

czwartek, 4 lutego 2016

Uwielbiam przedwiośnie.
Umówmy się, że chodzi o czas, kiedy nie ma zimy, ale jeszcze za wcześnie na wiosnę. 
Uwielbiam kolor śpiącej oziminy, burość traw, nagie gałęzie drzew i poszerzony dzięki temu horyzont. Lubię błoto, zwłaszcza, jeśli nie muszę po nim chodzić; lubię różne jego odcienie, rodzaje, barwy. Urzeka mnie surowość przyrody - żadnych kwiatków, zawijasków, miękkości, żadnego ciepła. Nawet, kiedy błyszczy słońce, jest zimno, bo wieje ostry wiatr. Trzeba naciągać kaptur i jednocześnie chować dłonie w kieszeniach.
A niebo, nie wspomniałam o niebie - jeśli jakimś cudem wiatr rozgoni chmury, widać przepyszne błękity, niebieskości totalnie nie z tego świata, absolutnie absurdalne.
Uwielbiam.
Pójdę teraz i spróbuję utkać taki chodniczek.

niedziela, 31 stycznia 2016

Po wizycie u dentysty wpadliśmy na chwilę do Biedronki. Po nagrodę - wiadomo: dziecięce męstwo wymaga nagrody.
Mężny Maniuś wybrał sobie hiacynta za 2,45 zł.
Stoi hiacynt na parapecie, kwitnie bladoniebiesko.
I pachnie na cały dom.
Naprawdę!

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Owo chorowanie i wyzdrawianie nasunęło mi mnóstwo refleksji.
O tym, że istotą życia jest przemijanie. Jak szybkie, nawet nie zdaję sobie sprawy. Jak poważne i nieodwracalne, też. Zafascynowało mnie, jak szybko moje ciało poddaje się chorobie - potem działaniu lekarstw - jak szybko i jak bardzo bez udziału mojej świadomości.
Wciąż się zmieniam.
Lubię żelki lukrecjowe, ale dziś jakoś nie mam na nie ochoty.
Kiedyś dawno słodziłam kawę, potem piłam bez cukru z mlekiem, teraz wyłącznie czarną.
Czy mogę z egoistyczną goryczą wykrzyknąć: "Tak mało o mnie wiesz!" i czy to w ogóle ma sens? Przypomina mi się scena z jakiegoś filmu, w którym pan przygotowuje dla pani kawę, a pani się wzrusza, że po tylu latach on jeszcze pamięta, że z cukrem czy tam że bez.
Albo z innego filmu, w którym z kolei pan się wzrusza, że pani od tylu lat nieodmiennie go pyta, czy słodzi tą kawę, bo przecież mogło mu się odmienić.
Kto ma rację, kto jest bliższy Prawdy?
Słodzić tą kawę czy nie?
Czy to, że nagromadzę pewną ilość podobnych faktów, nagromadzę wiedzę o aktualnych nawykach kogoś będzie świadczyło, że tą osobę dobrze znam?
To takie powierzchowne.

Idę tkać dywanik do mojej pięknej nowej kuchni, zresztą tkać to za dużo powiedziane, robię szydełkiem wystruganym z brzozowej gałązki i mam już pół wściekle kolorowego chodniczka z resztek. Albo z niepotrzebnych sweterków i sukienki kupionej za złotówkę, a która, jak się okazało, pogrubia.
Jeszcze nie wiem, czy będę w stanie z nim mieszkać na co dzień. Zobaczy się.

sobota, 23 stycznia 2016

Ojej, ojej.
Ponieważ moje dziecko miało mieć poważny zabieg chirurgiczny - jak w narkozie, to poważny, co nie? Zwłaszcza, że chodzi o dziecko, które znieczulenia ogólnego w życiu nie miało, ani podawanej dożylnie pyralginy nie miało, ani żadnych takich - więc ignorując objawy choroby, a raczej zażerając je reklamowanymi w telewizorze środkami, czekałam, aż przejdzie albo aż będę miała czas pochorować.
Więc kiedy przywieźliśmy do domu dziecko, które już przestało rzygać po narkozie i któremu tylko należało przypominać o terminowym braniu antybiotyku, wtedy odpuściłam.
Jak zachorowałam, to na maksa. Dwa dni nie wstawałam z łóżka. Pierwszego dnia przyjęłam doustnie szklankę wody i lekarstwa, a przełykanie śliny było zajęciem tyle wyczerpującym, ile bolesnym. Dryfowałam w półśnie po bliżej nie sprecyzowanych dziedzinach ułudy. Fajnie było.
Drugiego dnia zaczęło do mnie docierać fukanie Babci - że za jej czasów to nie do pomyślenia, że świnki i krówki i takie tam, niemniej jednak trzeba Babci przyznać, że mimo iż popsułam jej Dzień Babci, jednak uczyniła mi jajecznicę. Ogromną. Z dwóch jaj. Jadłam pół dnia.
Dziś wstałam. Ogarnęłam się. Oceniłam działanie uboczne antybiotyku - nie polecam Ospenu, nie polecam - po czym ruszyłam na oględziny dalszych okolic.
Wszędzie obraz nędzy, rozpaczy i rozpasania. Zlewy pełne niemytych naczyń, podłoga zadepkana, w łazience trudno znaleźć kosz na pranie, zasypany stertą rzeczy do prania. 
I to wszystko w ciągu tych dwóch - trzech dni?
Matkobosko. Wracam pod kołdrę.
Babcia mówi, że wszystkiego nie jest w stanie zrobić, i pewnie ma rację.
Sprzątam więc powolutku, małymi kroczkami. Zagnałam chłopaków do odkurzania.
Powieki mi skrzypią jak mrugam. 
Świat za oknem absurdalnie biały.
Cudny.

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Wychowywanie dzieci to jest jednak trudna rzecz.
I właśnie sobie myślę, cholera, że robię to źle.
Jeju. Niczego już nie poprawię, nie spruję, nie zrobię od nowa. Na drutach albo na szydełku tak można, tutaj nie.
Szkoda.

Mogłabym teraz opowiedzieć zabawną historyjkę, jak to do syna dzwoni tatuś, rozmawiają, pytam potem Mańka, co tam (w nadziei, że na przykład dzwonił, bo chce odwołać następne spotkanie).
- Powiedziałem tacie, że zbieram na laptopa, że już mam pięćset złotych, bo na urodziny dostałem od babci i od Kuby, i razem z tym, co już miałem, mam teraz pięćset, a on mi poradził, które laptopy są tanie i dobre.
- A powiedział, że ci coś dołoży? Życzenia chociaż ci złożył?
- Nie.
Wzdycham.
- Mamo, co ty się tak przejmujesz? Ja już nic od niego nie chcę, wiem, jak jest.
Akurat.
A może właśnie Maniuś wie, co mówi, może to ja się niepotrzebnie upieram, żeby zmusić faceta do pokochania syna, po którego narodzinach pił przez tydzień - więc nie ma co się dziwić, że data mu umknęła, prawda? I może pił z rozpaczy, nie ze szczęścia? I już chyba nic więcej nie mogę z tym zrobić.

Czuję się zmęczona. Tak, w poniedziałek rano. Jak każdy.

sobota, 16 stycznia 2016

Ukochana sałatka Maniusia (można mówić "Maniuś" na jedenastoletniego chłopaka?) to taka z makaronu ryżowego i paluszków surimi.
- Mogę ci jakoś pomóc, mamo?
- Tak. Wyjmij z lodówki jogurt grecki i majonez, i włóż do tego kubka dwie łyżki jednego i drugiego - odpowiadam znad siekanego drobno czosnku.
Maniuś otwiera lodówkę.
- Śmietanę i co?
- Nie śmietanę, jogurt grecki i majonez.
Dalsze siekanie przerywa mi pytanie Maniusia:
- A łyżki mogą być nie od kompletu?
No, tak. Na stole mam słoik majonezu, kubek jogurtu i kubek, do którego Maniuś wkłada dwie stołowe łyżki, nie od kompletu.
Dorasta, czy co?

piątek, 15 stycznia 2016




Wlazło mi to to głowy i tak siedzi. Głowę mam nieswoją, zakatarzoną, zasmarkaną, więc niech mi przynajmniej na pociechę młoda dziewczyna męskim głosem zaśpiewa.
Jeju, też kiedyś byłam taka młoda, jarałam szlugi, nosiłam glany i śpiewałam męskim głosem. Co nie?
Ślisko jak jasny gwint, wczoraj bałam się jechać z chłopakami na basen, a sami też nie pojechali. Nawet nie mają do mnie żalu.
Syn mój starszy będzie lada chwila w wieku tej panienki na clipie, dziś kończy 11 lat, muszę upiec tort i przygotować przyjęcie dla kumpli jutro. Z tym katarem i połamanymi plecami w ogóle tego nie widzę.
Ale co tam. Zawalczę. Próbę podejmę. Żeby nie było!

czwartek, 7 stycznia 2016

...dla Niego obdarłam pewnego razu koguta z piór. Bo Pani Marysia, wegetarianka, Małżonka, nie mogłaby. I od Niego dostałam egzemplarz wspomnień z dedykacją "dla wnuczki mojego Przyjaciela Zdzisia".
A teraz sobie umarł. To znaczy nie teraz, jeszcze w zeszłym roku, roku śmierci. Informacje dochodzą  teraz, bo z daleka.
Panie Janie, rozumiem, że mieć 90 lat nie jest łatwo. Ale żal...

środa, 6 stycznia 2016

Pada śnieg.
Pierwszy tej zimy prawdziwy śnieg.
Od razu wszystko zwalnia.
Poza tym jest dziś święto, więc hura, nigdzie nie jadę, niczego nie muszę załatwiać, w ogóle wychodzić z domu nie muszę. Mało jest takich dni.
Pada śnieg, dachy już białe, i podwórko, i droga.
Żadnych śladów na drodze.
Niebo ma kolor nijaki, może nie ma nieba dziś, więc trzeba być ostrożnym -
Sikory przylatują na śniadanie, słoninka na starej wiśni przy kuchennym oknie, zawieszona na tyle sprytnie, że trzy koty przez trzy dni nie zdołały jej zdjąć i zjeść.
I jeszcze ta cisza. Kiedy pada śnieg, jest przecicho. Można nie wierzyć, że w ogóle istnieje jakiś świat poza.
Otulam się swetrem. Dopijam kawę. Dzień dobry.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Przepis na chrupiące śledzie:
1. Zrobić wigilijne śledzie
2. Wystawić na schody na strych
3. Przypomnieć sobie o nich teraz.
Zamarzły. Nie na kość, bo w cebulce, oleju i rodzynkach, ale owszem, chrupią. Pycha.
Generalnie spoko: mrozu osiemnaście stopni, samochód wczoraj jeździł. Dziś jedziemy do większego rangą miasta, kolejne podejście do leczenia w znieczuleniu ogólnym paszczy Maniusia.
Pogoda piękna.
Psy biegają po podwórku, całkiem żywe i zadowolone z życia.
Gęsi syczą, że zimno im w łapki, ojej. Kury marudzą.
Szron szroni.
Zima.

piątek, 1 stycznia 2016

Święta były zdecydowanie za krótkie i wcale nie prawda, że były w tym roku dłuższe. Jakoś tego nie zauważyłam.
Jak rzadko, spotkaliśmy się wszyscy - całe moje rodzeństwo z rodzinami, jaką kto posiada. Garnków wystarczyło, kołderek i kocyków też. I kieliszków do wina, i klocków do układania przez młodszą młodzież. I książek :)
Za to wczoraj byłam na prawdziwej imprezie sylwestrowej: koło gospodyń, organizator, zaprosiło mnie do pomocy. Więc razem z kołem gospodyń siekałam sałatki i lepiłam pierogi, razem roznosiłam flaczki i karkówkę, i razem tańcowałam. Razem biłam brawo po co ładniejszych piosenkach granych na żywo, razem piłam szampanskoje igristoje. Razem.
Wspólnota składa się z jednostek.
W szatni damskiej pomagam  młodemu człowiekowi odnaleźć kurtkę żony, z kołnierzem w panterkę. Okazuję mu dwie:
- Niech pan bierze, która ładniejsza - żartuję.
- Jaki "pan"? Przecież ja jestem Baśki Mazurkowej syn - obrusza się.
(dwa lata temu nie wiedziałam, która to Baśka Mazurkowa, teraz wiem)
Naprawdę cieszę się, że dożyłam aż tutaj.