Chodziłam po Beskidach, w górę i w dół, trzymając dzieci za ręce. Po jednej stronie Niteczka, po drugiej Bebunio.
Było pięknie, co trudno oddać na zdjęciach - bo nie umiem pokazać dumy z tego, że zdobyliśmy dwie całkiem spore góry i nikt przy tym nie narzekał ani nie marudził...
Mam bardzo dzielne dzieci. I grzeczne w miarę, jak się dowiedziałam od ludzi.
Okazało się, że w górach jest zatrzęsienie niesamowicie dorodnych jagód, jednakże mimo wielu wysiłków nie udało nam się ich wszystkich zjeść.
Czasami jeździliśmy na wycieczki.
Koniaków, karczma na Ochodzitej. Czekamy na poleśniki i prażuchę siedząc na rozległym tarasie. Taras rozległy, godzina lunchowa, ludzi mnóstwo, wokół gwar, rozmowy, kelnerzy w tę i w tamtę. Patrzę na widoczną hen, daleko, koronkę Tatr.
- Piękny widok - mówię do Bebunia.
- No - przytakuje, choć goni wzrokiem kelnera niosącego tacę pełną talerzy z frytkami. - Tyyyle ziemniaczków - kończy rozmarzony.
Wracaliśmy na niziny bardzo nieprostymi drogami, zaglądając to tu, to tam. Kremówki - wiadomo, gdzie. Korki - też wiadomo. I w górkę, i w dół, i tak dalej.
Aż nagle, nadwiślańskim szlakiem, wjechaliśmy w miasto. Owszem: piękne i stare.
Moje stare, głupie serce powiedziało, że kocham to miasto bardziej niż wszystkie góry.
Dzieci z początku trochę skonsternowane, potem pogodnie zaakceptowały, że ciągam je sobie znanymi ścieżkami, żeby choć dotknąć wielkich drzwi albo jakiegoś kamienia, i posłusznie zadzierały głowy do góry, żeby podziwiać dziwne fryzury kamiennych głów.
Był już wieczór, zatłoczone ogródki piwne i miękki mrok gęstniał w zaułkach. Musieliśmy jechać dalej.
Pojechaliśmy, owszem.
Jestem niby w domu. Usmażyłam racuszki z cukinii, wybieram się na jagody do pierogów, wyprałam wszystkie podróżne ciuszki.
To jeszcze nie koniec wakacyjnych podrózy. Na pewno nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz