piątek, 22 grudnia 2017

- Mamo, ty masz chody u Mikołaja - nie załatwiłabyś mi nowych okularów do pływania? - Bebunio macha do mnie swoimi okularami z zerwaną gumką. Używał ich przez ostatni rok.
- O, z tym to się Mikołaj na pewno nie wyrobi do Świąt. A tymczasowo mogę ci załatwić gumę krawiecką, jak do majtek.
- Zastanowię się - mówi Bebunio i zmyka, na wszelki wypadek, gdybym chciała mu tą gumę w okulary wciągać już, teraz, od ręki.
Więc idę sprzątać dalej. Idzie mi słabo, i jeszcze nie upiekłam żadnego ciasta, i nie namoczyłam śledzi. Nie mamy karpia ani choinki. Może ubierzemy w łańcuchy mój okazały warsztat tkacki, na którym jeszcze nic nie utkałam. A może zawiesimy światełka na świerku przed domem, i wystarczy? I czemu nie mam siły na te całe święta? Pewnie jestem już stara. Kiedy moja mama była w moim wieku, jak sobie radziła? Czy też bywała zmęczona?
Kiedy moja mama była w moim wieku, miałam czternaście lat, moja starsza siostra osiemnaście. I to my brałyśmy na siebie wszystkie porządki i wypieki. Mamie zostawały zwykłe, codzienne obrządki - i karp.
A ja mam nie dość, że dwóch synów wyrostków, to jeszcze żaden z nich nie zrobi ani sernika, ani śledzi - co najwyżej schody umyją albo poodkurzają. 
Dobre i to...
Tymczasem idę zaparzyć kawę, gdyż w przeciwnym wypadku zasnę 

wtorek, 5 grudnia 2017

Właściwie, to mogę skopiować poprzednią notkę, w miejsce "listopad" wstawiając "grudzień", i już. Z tą różnicą, że patrzę na pobielone śniegiem dachy. Na ziemi śniegu nie ma, tylko błotko. Babcia w mieście - ale nie, że przez cały czas, tylko znowu.
Nakarmiłam koty, psy, kury i gęsi. Wuj zajął się krowami. Mam chwilę wolnego, zanim zacznę robić obiad. Powinnam zaparzyć sobie kawę.
Czas śmiga, jak mgnienie oka -  miesiąc minął.
Przytulam moich coraz większych synów. Mawiam do nich pieszczotliwie "kociątka", ale jakie z nich kociątka? Przeogromne takie? Więc mówię: "kociołku".
- Co chcesz, matołku? - odgryza się Maniek.
Gdybym była Mańkową panią od polskiego, załamałabym ręce albo od razu zadzwoniłabym do mnie, matki, której syn nie przejawia szacunku właściwego, należnego itp. Ale ja jako ja wiem, że matołek to takie nietypowe zdrobnienie od "matki". Jak "kociołek" właśnie.
No, i tak.
Chyba nie jestem za dobrą matką.
Nawet sery traktuję po macoszemu: nastawiam, potem zapominam, zamiast pół godziny stoją cały dzień, ale co tam, zawsze jakieś wychodzą i bynajmniej się nie marnują.
Więc moje "kociołki" może też na zmarnowanie nie pójdą...

piątek, 10 listopada 2017

Wyprawiłam Babcię do okulisty do dużego miasta. Zapakowałam do busa, pojechała. Powiedziała, że spotka się ze swoją koleżanką z podstawówki i prawdopodobnie zostanie u niej na noc. No, i bardzo dobrze. Niech sobie dziewczyny posiedzą, pogadają. Dobrze.
Tymczasem zostałam panią na włościach.
To dziwne uczucie: jest tyle rzeczy do zrobienia, że aż nie wiem, od czego zacząć.
Siedzę więc i patrzę na zamglony jesienny świat.
Zanim rzucę się w ten wir domowej krzątaniny, zapamiętam mgłę na polach, krople dżdżu na żółtych listkach małej brzózki, zieloniutką, mokrą trawę. 
Jest listopad, przemawiam do siebie. Listopad.

poniedziałek, 6 listopada 2017

Wuj Adam, zachęcony i zmotywowany, zupełnie znienacka zrobił schody. To znaczy takie, które już były, krzywe i brzydkie, wyprostował i obłożył płytkami. Rzecz niebagatelna, schody są wewnętrzne - na piętro, a ich czyszczenie doprowadzało mnie wielokroć do rozpaczy (dopóki sprytnie nie scedowałam tego obowiązku na Mańka). Więc mamy schody.
Tymczasem Bebunio obchodzi jedenaste urodziny. Babcia życzy mu wszystkiego najlepszego: zdrowia, i szczęścia, i dobrych stopni...
- Dobre stopnie już mamy - odpowiada Bebunio. - Wuj zrobił!

piątek, 27 października 2017

Zatrzymała mnie wczoraj policja. Drogówka. Gdyż w terenie zabudowanym grzałam 90km/h. Teren jest rzadko zabudowany, a het, het, daleko za tablicą D-43 oznaczającą koniec terenu zabudowanego, znajduje się mój dom.
Spieszyłam się, oczywiście. Od rana byłam w pracy dorywczej. Praca dorywcza polega głównie na prasowaniu domowego prania, sprzątaniu i  - nie zawsze - sprawowaniu doraźnej opieki nad dziewczynką lat dziesięć. Wczoraj akurat odebrałam ją ze szkoły i nawet zdążyłam usmażyć naleśniki, nie zdążyłam wyprasować pościeli. Uwielbiam prasować, dlatego tam chodzę, w domu nie zawsze mnie stać na taki luksus, a tam w dodatku za to mi płacą, niby tylko 10 zł za godzinę, ale kiedy to samo robię w domu, nikt mi nie płaci. Wczoraj zarobiłam 50 zł. Już, już miałam wychodzić, kiedy zadzwoniła pani od innej pracy, od tej sympatycznie-prestiżowo innej, mianowicie koordynuję comiesięczne spotkania w ramach cyklu "kino kobiet". Takie spotkania to nie tylko sam seans filmowy, ale imprezy towarzyszące: konkursy z nagrodami, drobny poczęstunek. Pani dzwoniąca jest moją zwierzchniczką, poprzedniego dnia nie mogłam się do niej dodzwonić, a parę rzeczy musimy ustalić. Wkładam buty, kurtkę, wsiadam do samochodu, cały czas rozmawiając, ale i tak jestem spóźniona, chłopcy już na pewno stoją pod szkołą, a jeszcze muszę o 15:00 być na lekcji gitarrry z Bebuniem i jego gitarrrą - kiedy Bebunio gra, ja w pokoju obok, w miasteczkowym domu kultury, muszę umówić z panią Anią udostępnienie sali na warsztaty scrapbookingowe. Więc muszę być o 15:00. W miasteczku. Z którego właśnie wyjeżdżam spóźniona. Na wylotówce stoi dziwna dziewczyna z mojej wsi, wyciąga ku nadjeżdżającym samochodom rękę z podniesionym kciukiem. Chce, żeby ją podwieźć. Jeju, zatrzymywać się tutaj, żeby wsiadła, potem tam, żeby wysiadła, przekładać moje wrzucone naprędce bagaże, tyle z tym zachodu. Nie mam czasu, mijam ją prędko. Potem, kiedy na krajówce wpadam między dwie ciężarówki wlokące się 70 km/h, a z pomiędzy których nijak nie mogę się wydostać, bo z naprzeciwka ciągle coś, frustruję się niesamowicie i myślę, że to dlatego, że jej nie wzięłam, tej dziwnej dziewczyny, która nie ma 3 zł na bilet na busa. Więc kiedy skręcam w moją boczną drogę, dodaję gazu, choć i tak wiem, że już nie zdążę wskoczyć nawet na chwilę do domu, muszę jechać pod szkołę, zabrać czekających już na mnie chłopców, Mańka wyrzucić na przystanku - niech sobie idzie pieszo te półtora kilometra - a z Bebuniem prędko na tą lekcję.
A tu za zakrętem ten policjant, nawet machnął ręką na moje nie zapięte pasy, nie sprawdzał alkomatem, tylko marudził, że prędkość. Że tak nie można. Że bezpieczeństwo, takie tam.
- Proszę, niech pan wypisuje  mandat, tylko prędko - mówię.
Siedzę w tym radiowozie. Burczy mi w brzuchu.
- Przepraszam, nie zdążyłam zjeść śniadania - jest godzina 14:45, chłopcy na pewno niecierpliwią się pod szkołą i spóźnimy się na lekcję.
Mówi coś o punktach karnych i że 200 złotych pieniędzy.
200 złotych. Miesiąc mojego prasowania. To ja po to tak jeżdżę, spieszę się, sprawdzam co chwila godzinę, biegam, nie mam czasu na śniadanie - żeby zapłacić mandat?!?
To po to to wszystko?
Podaje mi świstki i moje dokumenty, wrzucam wszystko luzem do torebki, odjeżdżam z piskiem opon, nie mogą mi wystawić drugiego mandatu za to samo, cały miesiąc pracowałam na darmo? Jak to jest?
Tak, udało się wszystko: spóźniliśmy się na gitarę tylko troszeczkę, salę załatwiłam, mogę zameldować szefowej, ale jak zwykle ma zajęty telefon, wracamy do domu, babcia mówi, że ugotowała kapuśniak, właściwie to się cieszę, jem szybko,wchodzę do pokoju - straszny tu bałagan - ale zamiast sprzątać muszę się na chwilę położyć.
Nie mam już siły.
Nie, no, mam.
- Jak będziecie na basenie to zrobisz zakupy?
Jasne, zrobię. Chłopcy mają lekcję pływania, a ja śmigam po marketach.
-Mamo, chodź, pomóż mi w polskim.
Pozmywać, ogarnąć, dopilnować lekcji. Zbieramy się na basen. Kiedy w Lidlu chcę sprawdzić, która godzina, orientuję się, że nie wzięłam telefonu. To prawie niemożliwe.
Miesiąc prasowania na darmo. Wszyscy mi mówią, że jeżdżę za szybko. Wiecznie się spieszę i wiecznie nie mam czasu. Co by musiało się stać, żebym zaczęła mieć czas? Co warte to moje prasowanie, dwadzieścia godzin przy desce? Ile kosztuje takie coś, żeby mieć czas?
Kiedy wracamy, kiedy podjeżdżam już pod dom, wujo wybiega ku mnie z telefonem.
- Dzwoni i dzwoni, podobno coś pilnego.
No, pilnego. Muszę natychmiast przejrzeć teksty przed oddaniem do druku, wydawnictwo gminnego ośrodka kultury, moja redakcja, praca społeczna. 
Owszem: czytam, znajduję cztery literówki.
Jak to się stało, że wpadłam na te wyższe obroty? Po co mi to? Jak stąd wyjść?  A może to ja mam rację, może tak trzeba? Wszyscy przecież tak mają: spieszą się, są zmęczeni. Może to jest norma, standard? Pracować na mandaty?
Prędko kładę się spać i śpię bardzo długo. Rano musimy się spieszyć.

czwartek, 19 października 2017

wstrząsy wtórne

Życie jest, trwa. Widać to po tym, że wszystko się zmienia, zmienia się mnóstwo, zmienia się miliardy miliardów w inne miliardy miliardów.
Na przykład Bebunio nauczył się wprawiać koniuszek języka w wibracje, czego efektem jest piękne, trochę chropawe "r". I teraz tak, jak przedtem unikał, tak wymawia z lubością wszelkie "śrrrody", "czwarrrtki", "chrrryzantemy", "barrrszcze", "gitarrry" itp. Jestem szczęśliwa.
Ciekawe, co na to pani logopeda - ucieszy się czy zmarrrtwi?
Po drugie doznaję przedziwnego uczucia odbierania efektu fali. Spływają na mnie konsekwencje czegoś, co zrobiłam już dawno, kilka lat temu. I zapomniałam. A to jest, nic nie ginie, tylko się zmienia, zmienia.
Wyciągnęłam onegdaj pomocną dłoń do osoby będącej w czarnej dupie. Osoba pięknie wywindowała się teraz w górę, nareszcie, cieszę się z tego, niech chudzinka ma. Osoba natomiast co robi? Chwyta mnie za rękę i ciągnie ze sobą. I jest to bardzo przyjemne na dodatek. Dziwne, nowe, ale i przyjemne.
Byłam też w pewnym domu. Byłam tam gościem, więc nie odwdzięczam się czarną niewdzięcznością za gościnę obgadując gospodarza, tylko dzielę się wrażeniem.
Dom był murowany, niestary, wewnątrz czysty, wysprzątany. Wewnątrz wnętrze urządzone zapewne w latach osiemdziesiątych. W stanie z epoki. Nylonowe zasłonki, dywaniki na podłodze, narzuta na łóżku. I to nie to, że mnie się nie podoba i marudzę. To to, że w tym wnętrzu przez cały czas nieprzerwanie żyją ludzie i ci ludzie nie widzą potrzeby zmieniania czegokolwiek. 
To wnętrze uderzyło mnie swoją martwotą. 
Czułam się nieco jak przeniesiona w czasie, zwłaszcza, że gospodarze wiekowi, mówią tak, jak się kiedyś mówiło, i żyją tym, czym się kiedyś żyło. To nawet piękne.
Gdyby nie było takie - bez duszy właśnie.
Tam nie było ładnie. Było czysto, schludnie. Ubogo.
Tam nie było nic, co mogłoby świadczyć o tym, że ktokolwiek chciałby, żeby tam było ładnie.
No, dobrze. Może jednak się czepiam.
Pójdę do kuchni, mam tam fajną miejscówkę przy zlewie ;)

środa, 18 października 2017

...to jest właśnie ten moment, kiedy sprawdzam stan konta i widzę, że kiedy w końcu zapłacę za basen, nie zostanie mi prawie nic. Nie lubię takich momentów bardzo.
Panowie trenerowie, którzy wspólnie prowadzą szkółkę pływacką, nie mogą się zdecydować, czy dać mi zniżkę na drugiego syna, czy nie.  Czyli najprawdopodobniej woleliby mi tej zniżki nie dawać, ale nie wiedzą, jak mi o tym powiedzieć.
W każdym razie, dopóki nie dostałam jasnego komunikatu, nie zrobiłam przelewu.
Ale gdzie są moje pieniądze? Pohulałam w tym miesiącu, pohulałam... Sprawdzam historię operacji na koncie: tankowanie samochodu do pełna przed wyjazdem do sanatorium, tankowanie w miasteczku sanatoryjnym, żeby wrócić do domu, zimowe buty dla Mańka, struny do gitary Bebunia, paliwo, Lidl, Biedronka, telefon, śmieci, zaległy podatek.
Stanowczo za dużo tankuję.
I co ja tak kupuję w tym Lidlu? Nie widzę w domu jakiegoś nadmiaru zakupów.
Sukienkę u Małgosi, nową, ze sklepową metką i ceną 199 PLN kupiłam za 30 PLN za pieniądze zarobione na czarno.
Jeju! Przypomniało mi się właśnie, że nie dostałam jeszcze wypłaty za zbieranie malin. Wiem: kupię sobie za nią buty zimowe, takie ładne, nowe. Te, co mam, są jeszcze całkiem dobre, ale noszę je już pięć zim i trochę mi się znudziły. No, zdarły też, co tu kryć. 
A teraz idę szyć. Przeprosiłam się z maszyną i dziś terkoczę od rana.
I patrzę za okno.
Ładny mam widok za oknem...

czwartek, 12 października 2017

Na chwilę zaświeciło dziś słońce i cały świat zalśnił setkami jesiennych barw. Jechaliśmy akurat przez las - gdzie klony, dęby i osiki, lipy przy drodze, i krzewy rozmaite, trawa, bażanty...I przez wioski, nad rzeczką i poza rzeczką, i ponad stawem błyskającym. Niebo nieśmiało niebieskie, ale krzepkie.
- Piękne byłyby zdjęcia teraz - mój towarzysz jest fotografikiem, wracamy razem ze szkolenia wieńczącego starania o założenie własnej firmy na podstawie unijnych dotacji.
Opowiada o tym, że na weselach fotografuje emocje.
Mówię mu o tych zdjęciach, które mam w głowie: Bebunia, jak pierwszy raz nad morzem, na plaży w Piaskach, wbiega do wody (zimno jest jak cholera, ale jest słońce i wiatr, bardzo ładne zdjęcie), i jak próbuje tej morskiej wody, którą nabrał w złożone dłonie, i informuje mnie o wyniku: "Mamo, naprawdę słona!!!". Mańka, który mnie, skonaną ze zmęczenia za kierownicą, głaszcze po ramieniu: "dobra mama, dobra... Dasz radę, zawsze dajesz", i paru innych.
Kiedy byłam małą dziewczynką byłam bardzo dorosła i poważna. Uważałam wówczas, że emocje są niepoważne, zbyt ulotne, nietrwałe, nieistotne więc. 
Kiedy miałam dziesięć lat byłam okropną nudziarą.
Jedziemy dalej. Teraz robimy sobie zdjęcie z psem: pies biegł naprzeciwko nas, kudłaty, z roześmianą mordką i łańcuchem zwisającym z obroży.
Wyglądał jak pies zerwany z łańcucha, cieszący się wolnością.
Boski!
- Po krajowej dwójce nie biegają takie psy - cieszy się fotografik. Pojutrze wraca do tego swojego oswojonego dużego miasta, do korków, parkomatów i sygnalizacji świetlnej.
Zanim dotarłam do domu słońce przykryły chmury, zniknął czar, barwy przygasły. 

poniedziałek, 9 października 2017

Z rzeczy przełomowych: upiekłam wczoraj dynię
oraz zabrałam Babcię do domu kultury na wydarzenie kulturalne.
Dynię - całą, ale z tych mniejszych - pokroiłam na "paluchy". Była to dynia hokkaido, wyhodowana w naszym ogródku z pestek. Taką dynię kroi się ze skórką. Do miski z pokrojoną dynią lujnęłam nieco oliwy, pokruszyłam trochę oregano i czosnku, i soli, pomieszałam, wyrzuciłam towarzystwo na blachę  - i do piekarnika. Piekarnik był nagrzany na maksa, dynia siedziała w nim z piętnaście minut, ale temu gatunkowi dyni to najzupełniej wystarczy. Towarzyszyła ryżowi i duszonemu schabowi, a jak smakowała!!!
Siedziałyśmy z Babcią i oglądałyśmy sztukę kulturalną, a ja przez cały czas myślałam o kawałeczku dyni, choć jednym...
Na szczęście zostało trochę, więc późnym popołudniem siedzieliśmy sobie z wujem i Bebuniem, każde z nas czytało swoją książkę (ja Cherezińską, wujo Nesbo, Bebunio Szklarskiego) i wyżeraliśmy dynię na zimno ze wspólnej miski.
Między jednym rozdziałem a drugim zrobiłam sobie takie zdjęcie, kadr z życia: że tak sobie siedzimy, w kuchniosalonie pomniejszonym o warsztat tkacki, na którym można postawić sobie kubek z herbatą, jeśli akurat nikt na nim nie tka, mamy coś pysznego do czytania i jedzenia, i jest nam dobrze, wszystkim, nawet moim kuchennym ptaszkom.
To zdjęcie jest tylko w mojej głowie.
Co do dyni, to okazało się, że mamy na nią jeszcze jednego amatora: czarnego kota. Czarny kot nie lubi kociej karmy, za to uwielbia ziemniaki. Gotowane. Kiedyś plątał się po kuchni, kiedy robiłam obiad - była to chyba jakaś niedziela i miały być schabowe z sałatą, więc polewam sałatę sosem vinegret, stawiam ją na stole i odwracam się do patelni z kotletami, aż tu nagle - 
kot wskakuje na stół i żre sałatę. Tak łapczywie, że pewnie zeżarłby ją całą, ale w czas go przepędziłam i biedaczysko czmychnął pod łóżko, skąd wychynął dopiero wówczas, kiedy Bebunio niósł swój talerz do pokoju i spadł mu z talerza listek sałaty. Wtedy kot spod łóżka lotem błyskawicy porwał ten listek i wskoczył z powrotem do swojej kryjówki.
Kot wegetarianin.
Lubi pieczoną dynię i buraki z barszczu.
Na szczęście nie wyżarł nam sałaty z ogródka, bo bez sosu mu jakoś nie podchodzi.

sobota, 7 października 2017

Żurawie urządziły sobie zbiórkę na moim polu, tu, gdzie wczoraj pasły się krowy, zaraz za malinami, za pasem olszyn. Pięknie wyglądały lecąc w porządnych kluczach, a teraz plotkują jak baby na jarmarku. Nie słyszę w ich głosach takiego smutku, jak to czasami bywa, może to są wesołe żurawie? Czasem tęsknota w ich głosie rozdziera duszę.
Kiedy zobaczyłam, a raczej usłyszałam, jak lecą, przez chwilę zastanawiałam się, czy biec po telefon, żeby zrobić zdjęcie, czy biec za olszyny. Pobiegłam na pole, nieubrana, w polarze na piżamie, napasłam oczy setkami ptaków chodzących po polu w radosnym podnieceniu.
Zatem zdjęcia nie będzie.
Wybaczcie.

środa, 4 października 2017

Często ostatnio bywam na pogrzebach i zastanawiałam się już, czy to taki rok, czy to taki mój wiek. Mam już nawet stosowny pogrzebowy strój: czarne spodnie, czarne szpileczki, płaszcz.
Miesiąc temu umarła na ten przykład pani Mania Podlaska, oczywiście nazwisko miała całkiem inne, ale moje dzieci ją tak nazwały, bo mieszka pod samym lasem. Kiedy jej rozliczne potomstwo (sześć sztuk!) po długich bataliach przed sądem doszło do twórczego wniosku, że skoro nie mogą się dogadać w kwestii podziału otrzymanego od rodziców majątku, rozsądnie będzie sprzedać całość i sprawiedliwie podzielić się gotówką - i kiedy nowy właściciel zaczął orać pole, które pani Mania tylekroć w ciągu swego długiego życia zraszała własnym potem i łzami, w sercu pani Mani coś pękło.
Umarła miesiąc potem i mam nadzieję, że nie była świadoma kolejnych waśni między dziećmi, tym razem o to, które z nich miałoby się zająć chorą i niesprawną matką.
Więc pani Mania taktownie umarła.

W sobotę zaś byłam na pogrzebie pana Rysia. Wróciłam rozżalona.
Pan Rysio z nagła zaniemógł i umarł. Był emerytowanym nauczycielem w tutejszej szkole podstawowej, za moich czasów uczył w-f-u i muzyki, i wiedzy o społeczeństwie, ale świetnie sobie radził z zastępstwami na lekcjach polskiego, historii czy geografii. Był taki konkretny, precyzyjny, i miał fenomenalną dykcję. Był dobrym nauczycielem, nawet, jeśli miał słabość do napojów wyskokowych i nawet, jeśli na fizyce obliczaliśmy, z jakim przyspieszeniem musi jechać pan Rysio na swej kolarzówce do sklepu, jeśli odległość do sklepu wynosi 2 km, na wypicie piwa potrzeba 5 min., a długa przerwa trwa minut 20.
Był porządnym nauczycielem, naprawdę.
Więc zdziwiło mnie bardzo, że nikt o tym podczas ceremonii nawet nie wspomniał, że tak mało było uczniów pana Rysia (na palcach policzyłabym), a przecież rzecz się działa w sobotę, wolną sobotę, kiedy na ogół powinno mieć się czas. Zwłaszcza na ostatnią lekcję u pana Rysia.
- Ach, bo wiesz - mówi mi kilka dni potem koleżanka - to był w sumie taki sobie zwykły pijaczek. Ostatnio całymi dniami przesiadywał pod sklepem z piwem w garści.
Cóż.
 Kumpli spod sklepu też nie widziałam na pogrzebie.

wtorek, 3 października 2017

MAX_44, dziękuję. Tak mi się zrobiło miło i przyjemnie i wobec tego jedyne, co mogę, to pisać - co nie?
Choćby o tym, że bardzo lubię jeździć po świecie, nie musi być bardzo daleki ten świat, ważne, żeby droga miała dużo zakrętów. A czasem fajne są też takie proste, długie kawałki drogi, pofalowane w górę i w dół. I że najlepsze są drogi powiatowe, bo w większości mają położoną nową, równą nawierzchnię, za to wiodą przez przepiękne zakręty i egzotyczne miejscowości. Na przykład taki Majdan Kozic Górnych. Albo Królik Polski. Mieszkać w Króliku Polskim to nie to samo, co w Przeworsku albo takiej Wólce Ogryzkowej (pozdrawiam mieszkańców Wólki). W ogóle: mieszkać gdzie indziej, to już nie to samo.
Choć z ulgą wracać do domu też jest fajnie.
Synowie moi udowodnili, że w kwestii wychowania mam jeszcze wiele do zrobienia. Okazało się, że podczas miesięcznej rozłąki wcale za sobą nie tęsknili, wcale. Maniek próbował mnie przekonać, żeby wywieźć Bebunia gdzieś daleko, na jeszcze dłuższy turnus, skoro jemu jest tam dobrze, a i Mańkowi spodobał się żywot jedynaka.
No, ale wbrew Mańkowi postanowiłam młodsze dziecko odzyskać.
Młodsze dziecko przejęte rolą bohatera, który przetrwał. Kiedy w parku zdrojowym przy stoisku z miodami wybierałam kordiał dla Babci, Bebunio manifestacyjnie oddalił się. No, bo jak mogę poświęcać tyle uwagi czemuś innemu? 
Maniek:
- Mówiłem ci. Zostawmy go tu.
Obrażony Bebunio:
- Mamo, czy ty nie widzisz, jak on mnie traktuje? I ciągle mówi do mnie "mały". A ja urosłem!
Obsztorcowałam bachory, ogarnęły się.
Jedziemy do domu.
Najpierw przez miasto, zakorkowane nieco, w korku Bebunio marudzi, że jest mu niedobrze, ja radę mu daję doskonałą,  żeby nie robił z siebie rekonwalescenta, tylko wziął się w garść.
No, wziął się.
W luźno zabudowanej wsi, gdzie wąsko i górzyście, i poboczy prawie nie ma, zwrócił zjedzony godzinę temu obiad. Zjechałam we wjazd na czyjąś dróżkę do podwórka, staram się posprzątać samochód za pomocą paczki chusteczek higienicznych, Bebunio blady jak księżyc snuje się wokoło odziany tymczasowo w mój sweter, musztardowy, do kolan. 
Pierwszy raz byłam w takiej sytuacji, ale poradziłam sobie bardzo dzielnie: umyliśmy się wodą zdrojową kupioną przy sanatorium, brudne rzeczy spakowałam w reklamówkę i szczelnie zawinęłam, Bebuniowi wręczyłam garść foliowych torebek na wszelki wypadek.
Tylko ten pan, który chciał wjechać na swoją posesję, patrzył na mnie jak na idiotkę. W ogóle go nie widziałam, zajęta czyszczeniem wnętrza samochodu, dopiero Bebunio dotknął mnie w ramię i wskazał na terenowy samochód czekający przy wjeździe. Zanim zdążyłam się zorientować w sytuacji, kierowca posłał mi intensywne spojrzenie - nawymyślał mi w myślach od głupich bab - i przejechał obok mnie, nawet nie wpadając w rów. I nie pytając co się stało, dlaczego stoję tu, gdzie nie powinnam, i dlaczego mój syn ma na sobie damski sweter.
Myślę, że często i mnie zdarza się oceniać kogoś szybko i niesprawiedliwie.
Myślę, że nawet bardzo często.
I że to nie jest fajne.
Syny natomiast prędko odnaleźli się w dwuchłopięcym domu, i jeśli akurat nie siedzą razem, to zaraz słyszę:
- Gdzie Maniek?
albo:
- Gdzie Buniek? Muszę mu coś pokazać - 
i to jest norma, którą lubię.

poniedziałek, 2 października 2017

Szastu-prastu i zrobił się październik.
Nie wiem, czy jest lepiej, jeszcze się nie zorientowałam. Ale na pewno jest zimniej.
Stało się w tak zwanym międzyczasie mnóstwo rzeczy. Na przykład syny mi urosły do tego stopnia, że żadnego z nich nie mogę już wziąć na ręce. Ale za to mogę każdego umówić do dentysty, albo do fryzjera, albo do ortopedy, albo zawieźć na basen, do biblioteki, na zbiórkę drużyny...
Bebunio spędził miesiąc w sanatorium, w tak pięknym miejscu, że nic, tylko osiąść, delektować się najodowanym powietrzem i podziwiać widoki. Taki kawał stąd, że ojeju.
Kiedy go zawiozłam, byłam taka zmęczona, że musiałam porządnie się wyspać i dopiero wracać.
Następnym razem pojechaliśmy z wujem i obróciliśmy jednego dnia, bo zmienialiśmy się za kierownicą.
A kiedy trzeba  było Bebunia zabrać, pojechałam, pokręciliśmy się po okolicy, i wróciłam - 770 km jednego dnia. Ja. Po górach, dolinach i miastach.
Zgubił tylko jedne portki - jak na czterotygodniowy turnus jest to bardzo dobry wynik. Zresztą, były to spodnie najnowsze, do których jeszcze nie zdążył się przyzwyczaić.

czwartek, 20 lipca 2017

Lody arbuzowe robi się tak: kupuje się ósemkę arbuza. W domu, celem szybkiego schłodzenia, wkłada się ją do zamrażarki. Zapomina się o tym.
Następnego dnia rąbie się rzeczony zamarznięty na kość owoc na kawałki, kawałki umieszcza w miskach, prószy solą, skrobie łyżką. Pychotka. A ile spokoju, póki bachory zajęte skrobaniem...
Bebunio nie przedostał się przez sito eliminacji do szkoły muzycznej. Odetchnęłam z ulgą. Zapiszę go do ogniska muzycznego albo wykupię lekcje grania raz w tygodniu, i chyba na razie wystarczy. Jest za stary albo za młody na rozpoczynanie czteroletniej nauki - za trzy lata skończy podstawówkę i zamierzam go wysłać do średniej szkoły z internatem. Mańka też. Dlaczego? Bo z naszego miłego zadupia jest do miasteczka tylko jeden autobus, i tylko  jednym można wrócić. To znaczy tak było ostatnio, co nie znaczy, że tak będzie i będzie. A do miasteczka mamy 14 km, trochę za daleko na rower.
Jeju, piszę głupoty. To lato jest jakieś dziwne, nie umiem się nim cieszyć. Ciężka pogoda, ciężko mi. Czekam na jesień.

czwartek, 8 czerwca 2017

Umarnę z tego bezrobocia.
Grafik dzienny mam napięty i zorganizowany co do godziny. Na dwa tygodnie do przodu.
Dziś na ten przykład wstałam przed czwartą, żeby nazbierać dla Was truskaweczek. Być może to własnie zbierane przeze mnie truskawki sprzedaje ta dziewczyna na skwerku w miasteczku, koło bazarku.
Jeszcze nie doszłam pod prysznic, bo musiałam załatwić pilną sprawę mailem. Zaraz jadę do miasta prasować, a potem - na szczęście Babcia zajmie się obiadem - zabieram Bebunia na zajęcia przygotowawcze w szkole muzycznej. Kiedy wrócimy będzie kolacja, posprzątam po kolacji i idę spać - wszak wstaję za kwadrans czwarta.
Jest bosko na truskawkowym polu o tej porze. Mgły, zapachy, świergoty...

Za parę dni zmieszczę się we wszystkie sukienki, z których to niby miałam wyrosnąć.

No, tak. Ja znowu o sukienkach, a tu ludzie umierają. Na przykład Andrzej Zakrzewski.
Ech...

środa, 24 maja 2017

Kiedy w końcu przestało być zimno nagle zrobiło się mnóstwo pracy w ogrodach i na plantacjach, wszędzie naraz.
I Pierwsza Komunia bratanka, bardzo przyjemna. Naprawdę, ani słowa o prezentach :)
I znowu coś się dzieje, czuję, jak porusza się Ziemia, jak się obraca, jak zmienia tor. Nie obawiajcie się jednak, to tylko moja Ziemia. Nie będzie z tego powodu kataklizmów.
Skończyłam pewien wątek w moim życiu - bywają takie niewygodne układy, z których trudno się wyplątać, ale tkwi się, bo trudno wyjść, a może jednak niech tak zostanie; a dobra, niech będzie. Mówię tu o pracy zawodowej, nie o szczęściu osobistym ;) I proszę: kiedy wreszcie zdobyłam się na bycie stanowczą, posypały się do mnie konkurencyjne oferty pracy. Jakby ktoś worek rozwiązał. Przeróżne: od zbierania truskawek - a truskawek w tym roku, jak wszyscy wiemy, mało - po korektę lokalnego tygodnika.
Ponadto w zeszłym tygodniu kupiłam sobie na Dzień Matki płytę Wodeckiego z Mitchem&Mitchem, i Wodecki, chudzinka, zaraz potem umarł. No, ale mam tą płytę, dziś przywiózł mi ją listonosz, i przez całą drogę z Babcią do miasteczka usiłowałam ją uruchomić w samochodowym odtwarzaczu, a ona nic, tylko "error" i "error", o mało w rów nie wjechałam, bo uparcie wkładałam i wyjmowałam tą płytę, bo może krzywo, a może za lekko, a może trzeba docisnąć w tym albo w tym momencie - 
Po południu, kiedy zaczęło lać i pojechałam po Mańka pod szkołę okazało się, że w pudełku były dwie płyty, jedna do oglądania, druga do słuchania, i ja z uporem maniaka wkładałam do odtwarzacza DVD.
Jeju, jak pięknie mi Mitche grają w samochodzie, a Wodecki śpiewa. Popłakałam się ze wzruszenia.
I jeszcze coś.
Wpadły mi w rekę opowiadania Antoniego Libery, jedno o pianistach ze szkoły muzycznej.
Syn mój Bebunio zobaczył w miasteczku plakaty o naborze do szkoły muzycznej.
- Chciałbym się uczyć grać, mamo.
Szkoła muzyczna mieści się w prawdziwym pałacu, wchodzi się po drewnianych schodach, mija się szereg sal, z każdej sali dobiegają inne dźwięki: tu pianino, tu flet, tu trąbka. Sekretariat jest na samym końcu, przez okna w wykuszu podziwiamy trochę zapuszczone żywopłoty na dziedzińcu. Bardzo mi się tu podoba. Bebuniowi też. Zostawiłam kwestionariusz, będą godzinne warsztaty, a jakiś czas później przesłuchania. Zobaczymy.

czwartek, 11 maja 2017

Wracam z miasteczka. Jest około południa, pada drobny deszcz. Cieszę się myślą o kubasie herbaty.
Kiedy skręcam w moją wioskę widzę idącą dziewczynę w kurtce z kapturem. Pewnie to któraś z młodych Książniczek - do domu Książków jest ze dwa kilometry, podrzucę ją, co będzie mokła. I tak jadę tą drogą pięć kilometrów.
Ale kiedy dziewczyna wsiadła, okazała się z całą pewnością nie być Książniczką. 
Była Azjatką. Raczej młodą, nieco zziębniętą, dobrze ubraną.
- Dokąd podwieźć? - spytałam.
- Straight - machnęła ręką. I że thank you, because is so cold... - wzdrygneła się.
- Yeah - mruknęłam. - And it's still raining and raining...
- Mówisz po angielsku? - rozjaśniła się.
No, trochę mówię. Więc opowiesz mi, co tu robisz?
Myślałam, że jakaś studentka, może jakieś praktyki, może praca w kebabie, może wymiana w liceum i zapomniała numeru telefonu do swojej "rodziny".
Opowiedziała, że tu właśnie - zresztą nieopodal domu Książków - przebywa własnie jej teść. Człowiek ten z nieznanych jej przyczyn wypędził ją z mieszkania w Warszawie i nie pozwala widywać się z póltorarocznym synkiem. Przyjechała tu, żeby z nim porozmawiać. Stała pod domem cztery godziny, ale on tylko krzyczał, że jeśli sobie nie pójdzie, wezwie policję. Zatrzymała się w motelu przy stacji benzynowej. Rozmawiała z prawnikiem, prawnik nakazał jej uzyskać adres zameldowania  - teścia czy męża - pod który będą przysyłane dokumenty. Ma wielką nadzieję, że uda jej się odzyskać syna, jest taki malutki! Poza tym naprawdę nie wie, dlaczego tak się stało, dlaczego ojciec jej męża każe jej wracać do Chin i zabrania kontaktu z dzieckiem. Sam jest przeciez ojcem, powienien wiedzieć, jak to jest - martwić się o dziecko.
Czy mogłabym powoli przejechać obok tego domu? Ona tylko spisze numer i już, pójdzie sobie, wróci do Warszawy. Nie chce tu wysiadać, bo boi się tego człowieka. Czy mogłabym odrobinkę się cofnąć?
Oczywiście odwożę ją na przystanek, zapisuję na kartce adres teścia - tak, jak powinien po polsku wyglądać. Zapewniam, że wszystko się ułoży.
Pyta, czy może mnie przytulić.
Może.
Zostaje na przystanku, mówi, że wie, że stąd do miasta, a z miasta do Warszawy, poradzi sobie.
- Take care of yourself! - macham ręką.
Dzielna, co nie?
Czuję się nieco wytrącona z równowagi. Jak wrzucona w czyjś film. 
Zaczynam się bać sąsiada Książków. Zaraz dostanę sms, że nie powinnam się wtrącać w nie swoje sprawy.
To jest w ogóle bardzo tajemnicza postać. Zięć pani Józi, pani Józia chodziła z moją babcią na zmianki i miała jedną jedyną córkę, Bogumiłę. Bogumiła wyszła za mąż. Mąż zbudował jej tu dziwaczny, ultranowoczesny dom, a potem wyjechali do Warszawy. Zmarła moja babcia, zmarła pani Józia, nie ma kogo spytać, czym się zajmuje Bogumiła. Jej mąż jest podobno pracownikiem BOR-u, przyjeżdżają tu czasami z synami na weekendy - wtedy na podjeździe dziwnego domu stoją drogie, błyszczące samochody, a synowie przywożą swoje quady i straszą nimi krowy na okolicznych drogach. 

sobota, 6 maja 2017

Kupiliśmy Mańkowi portki w zupełnie innym mieście, w saloniku sieci Reporter Young. Świadomie podaję nazwę marki, gdyż jestem zadowolona z zakupu oraz mam nadzieję popieram rodzimy kapitał. Nie jestem niestety pewna, czy spodnie zostały uszyte w Polsce, ale żywię nadzieję, że owszem. Nie znalazłam informacji, że w Tajlandii.
Swoją drogą, piękna rzecz: wejść z synem do sklepu, znaleźć pasujące na niego spodnie, a nawet więcej niż jedne, dać mu do przymiarki i do wyboru, zapłacić nie martwiąc się, jak tu przeżyć do następnych pieniędzy. Opływamy w takie oto luksusy.
Jestem z tego powodu szczęśliwa.
Tymczasem nastał pierwszy tej wiosny prawdziwie ciepły i do tego roboczy dzień (pamiętam taki miesiąc temu, ale to była niedziela), więc pralka chodzi non stop, pranie schnie błyskawicznie, wszystko świeżo pachnie.
Właśnie niosę do domu naręcze pościeli. Pod drzwiami do domu natykam się na moje cudne dwa czarne koty - skoro kręcą się tutaj to znak, że pewnie by coś przekąsiły. Koty mieszkają teraz w stodole i są na wpół udomowione. Przychodzą do domu, ale nieprzesadnie często.
Więc zanoszę pościel i przynoszę torbę z kocią karmą. Sypię.
Muszę teraz pilnować, żeby obiadu kotom nie wyżarły kury albo Niemój, pies, który się przybłąkał (a babcia do niego: chodź, nie mój piesku, dam ci jeść - i został i pies, i psia ksywa).
Koty nie lubią jeść z kurami ani z psem.
Co innego taki Niemój, jemu wszystko jedno. Łazi całymi dniami po polach z psem sąsiadów, wraca do domu kiedy chce, ubabrany w błocie jak nieboskie stworzenie, więc nie ma co wybrzydzać.
Pilnując przysiadłam na huśtawce. Niby się bujam, ale czuję, że wraz z pierwszym dniem ciepła nadszedł pierwszy dzień z komarami. I to bynajmniej nie z dwoma!

piątek, 5 maja 2017

Kiedy w porannej krzątaninie mijałam się dziś w drzwiach z moim starszym synem, zauważyłam coś dziwnego. Miał oczy na dziwnie wyższym poziomie, żeby spojrzeć mu w oczy musiałam podnieść wzrok. Natychmiast kazałam mu się zatrzymać, stanęliśmy na środku pokoju plecami do siebie. Zdrajca Bebunio oświadczył, że Maniek  jest ode mnie wyższy o jakieś dwa-trzy centymetry.
No, na to się nie umawialiśmy.
Obraziłam się.
Śmiesznie wygląda, owszem, kiedy trener pływania, wzrostu Bebunia, strofując Mańka zadziera głowę do góry. Ale dlaczego ja? Dlaczego, żeby móc spojrzeć na Mańka z góry, będę zmuszona wchodzić na krzesło? 
Prawdę mówiąc, on i tak patrzy na mnie z góry. Jest taki mądry, że matkobosko i wszyscyświęci razem wzięci. Na szczęście ma jeszcze nieco litości dla swej starej matki.
Ale jak on taki mądry, to niech sobie sam kupi eleganckie portki rozmiar 26 na 34, co nie? Obeszliśmy już wszystkie sklepy w miasteczku, a teraz przejrzałam internety. Nie jest łatwo kupić chłopcu portki. Znacznie mniej zachodu jest z sukienkami dla matki.
Poza tym wszyscy w miarę zdrowi.

Po długim weekendzie
"siedzę na dachu, tutaj nie dojdzie,
w piwnicy zostały moje kartofle.
Dwóch ludzi na tratwie uwija się żywo,
tonącym po paczce sprzedają piwo"...
Jeśli akurat nie pada, to znaczy, że zaraz zacznie. Wciąż jest mokro, i zimno, i mokro.


wtorek, 25 kwietnia 2017

Wsiowe koło gospodyń wespół z zespołem śpiewaczym, co w większości członkiń znaczy to samo, organizowały imprezę - spotkanie na wspólne śpiewanie. Zaprosiły inne zespoły śpiewacze, z okolicy dalszej i bliższej, ugotowały barszcz, nalepiły pierogów.
Jestem członkiem sympatykiem wsiowego kgw. Naprawdę je lubię: zwyczajne kobiety, które razem tworzą zupełnie inną rzeczywistość. Pomagałam gotować sadzawkę barszczu, lepiłam razem z nimi te pierogi, naklejałam litery na krzywą tablicę tytułową i tak dalej.
Już tradycyjnie mam na takich imprezach funkcję zapowiadacza, pilnuję porządku występów, przedstawiam, dziękuję. Więc wyprasowałam elegancką sukienkę z kontrafałdą, wynalazłam na strychu dawno nie noszone szpilki, kupiłam nawet lakier do włosów.
Z tym lakierem i niebieską kredką do oczu i wiosennym płaszczykiem, choć pogoda była kalejdoskopowo-mieszana, udałam się. Wszystko mi się udało: zobaczyłam w lustrze prawie obcą osobę.
Ale chyba tak ma być, o to chodzi, prawda? Panie zamawiały sobie terminy u manikiurzystki, dwie fryzjerki przyjechały do domu ludowego w dniu imprezy, bladym świtem, żeby wszystkie występujące śpiewaczki tak samo ładnie uczesać, i wszystkie tak samo czują na stopach ciasne czółenka - bo od święta wszystko ma być odświętnie, czyli inaczej.
Jednym z elementów świętowania był uroczysty przemarsz z budynku, gdzie odegrała się część oficjalna, do budynku, gdzie miała być część nieoficjalna. Akurat nie padał grad ani śnieg, za to wiał bardzo mokry wiatr, przenikający przez wiosenność płaszczyka i kaszmirowość szala; niby głupie paredziesiąt metrów, ale zmarzłam okrutnie.
Na schodach przed wejściem orszak przykorkował się trochę. Zaraz będzie ciepło, pocieszałam się.
- Zmarzła pani - obok mnie, niesiony przez tłum, znalazł się klarnecista z zespołu z sąsiedniego powiatu. - Na mnie to zimno nie robi wrażenia, na co dzień robię w chłodni, tam jest plus dwa stopnie!
Fala tłumu porwała klarnecistę, ledwo zdążyłam uprzejmie sie uśmiechnąć w odpowiedzi. Rzuciło mnie prawie w wejście, ale odsunęłam się, żeby przepuścić marszałka województwa. W końcu to marszałek, do tego gość, a ja, jakby nie było, gospodyni.
- Ależ nie, prosze bardzo, pani niech wejdzie, ogrzeje się trochę. Na pewno się pani wymarzła.
Jeju, jaki miły. Dla tych moich loczków, płaszczyka czy szpilek? Widziałam, ze zdążył omieść wzrokiem.
Więc kiedy jeszcze poseł, którego znam prywatnie, a nie lubię i prywatnie, i zawodowo, wydarł się do mnie "cześć nifka", zrobiło mi się jeszcze gorzej.
Zdjąwszy płaszczyk i ponalewawszy gorący barszczyk zaszyłam się na zmywaku, gdzie w swojej  najlepszej sukience zmywałam, zmywałam i zmywałam - dopóki szefowa nie wyciagnęła mnie na górę na tort.
Zjadłam tort, nazbierałam jeszcze parę wyrazów sympatii. Uciekłam.
W domu wyniosłam szpilki na strych. Nie nadaję się na celebrytkę.

piątek, 21 kwietnia 2017

Jest tak zimno, że codziennie rano słyszę:
- Mamo, jest minus jeden (albo minus dwa, albo plus trzy, nieważne). Chyba nie wyślesz nas do szkoły na rowerach w taki mróz?
A potem, już przy wychodzeniu z domu, moja kwestia:
- Bebunio, weź kurtkę!
Bebunio bierze kurtkę pod pachę, wiezie ją w samochodzie do samej szkoły, po czym biegnie do szatni - żeby nie zmarznąć - i kurtka nie jest mu już potrzebna. Po południu będzie przecież ciepło. 
Zwłaszcza w samochodzie.
Czy za moich czasów też było tak zimno? Jeździłam rowerem przez cały rok. I fajnie, ze miałam rower.
Owszem, było zimno. Z całą pewnością, pamietam, jak grabiały mi ręce.

Tymczasem jest rok 2017, wiozę moje dziateczki samochodem, prawie Ameryka, zatrzymujemy się na drodze przy rowie kilka razy, bo między nie rozwiniętymi gałązkami brzózek widzę jakiegoś ciekawego ptaszka, jednego już zidentyfikowaliśmy jako paszkota, w zeszłym roku mieszała tu na pewno dzierzba, ale ten, taki smukły i zielony? Jak schowa się w liściach, nie będę mogła dokładnie mu sie przyjrzeć.
- Dziwna z ciebie matka - przerywa mi Maniek. - Miałaś nas wieźć do szkoły, a nie oglądać sobie ptaki.
- Cicho, dziwny synu - próbuję odbudować autorytet. - Przecież nawet, jak się spóźnimy, to was usprawiedliwię. Wiesz przynajmniej, co to za ptak?
- O, matko. Atlas wie.
Ale w atlasie za dużo podbnych, muszę się ptaszkowi przyjrzeć jeszcze raz.

wtorek, 18 kwietnia 2017

...miałam jeszcze napisać o Wielkanocnej Niedzieli, rodzinnej i pełnej wrażeń, po której wieczorem układamy się spać - potem wszyscy czytamy do poduszki, gasimy światło. Śpimy.
Ale nie, bo słyszę dochodzący od łożka Bebunia tłumiony szloch. Mój duży synek płacze.
- Co się stało, synku?
- Bo... Bo Nemeczek umarł i w ogóle...
Bebunio czytał do poduszki "Chłopców z Placu Broni".
Mój chłopcze kochany! Nemeczek umarł, ale żyje za każdym razem, kiedy ktoś zaczyna czytać tę książkę - prawda?
Nikt nie został wykąpany w sadzawce w Lany Poniedziałek, było za zimno. Ale, że pogoda taka śliczna przez okno - wybraliśmy się.
Nie wiedziałam, czy bardziej chcę do lasu, czy do miasta, ale niektórzy woleli miasto. Miasto Tamiriana.
Do miasta jedzie się samochodem półtorej godziny. Odświętne słońce, wysprzątane pola, świeża trawa na poboczach, czyściutki asfalt. Ładnie.
W mieście odświętnie bezpłatny parking, dużo miejsca.
To jest stare miasto, ale i miasto nowoczesne. Prowincjonalne i królewskie. Wielokulturowe, otwarte, i naznaczone nienawiścią zagłady.
Zobaczyłam niebo w średniowiecznych freskach, bo kiedy doświadcza się niewyrażalnego, a trzeba to namalować, maluje się własnie takie niebo, pomyślałam. Proste w formie i jakby niezdarne - umowne. Kto wie, ten wie, nieświadomym próżno byłoby tłumaczyć.
Potem szliśmy przez szpaler chrystusików frasobliwych z wiejskich kapliczek, chrystusiki pozbierane z pól, ustawione w muzeum. Prymitywna sztuka, tak się na to mówi. No, nie wiem. Zwracaliśmy z dziećmi uwagę na detale: ufryzowane włosy, zmarszczki na twarzy, odzienie - czasem płaszcz, czasem tylko opaska na biodrach.
Spacer przez zaułki Starego Miasta, tak autentyczne, że nic dziwnego, że grają w filmach przedwojenną Warszawę. Nawet pan puszczający ogromne bańki mydlane ma melonik i lakierowane półbuty, a w bramie grał na gitarze prawie prawdziwy Sting.
Obiad w stylizowanej restauracji. Nowej, ale z lat dwudziestych minionego wieku. Strzeliło nam do głowy, żeby tam pójść, bo było otwarte, a my głodni.
- Bardzo smaczne - oświadczył Maniek szefowej, kiedy przyszła spytać, czy smakowały mu pierogi ze szpinakiem. - Ale  moja mama robi lepsze.
Miasto. Próżno-leniwe, obojętne, żyjące własnym, liczonym w wiekach, życiem; czym dla niego jakiś malutki człowieczek, nowa restauracja, kwitnące wiśnie i mirabelki. Tyle, co mydlane bańki od pana w meloniku.
Kamienie i kamienice, uliczki w górę i w dół, schody, mosty, bramy. Przykryte niebem nieszczelnie.
Wracamy do domu, słońce już nie świeci mi w oczy, jest spokojnie i odświętnie.

piątek, 14 kwietnia 2017

No, i patrzcie: jednak nie umarłam.
Kwietniowo przeplatana pogoda nie wpływa dobrze na samopoczucie, a może to zupełnie co innego, nie wiem. Starość na ten przykład.
Wczoraj pojechałam do miasta, ażeby Bebuniowi pobrano krew, następnie wróciliśmy na śniadanko i pojechałam z powrotem do miasta, do pracki. A kiedy wróciłam, nie mogłam robic nic, tylko siedziałam i słuchałam, jak mi się biedne serduszko telepie po wnętrzu.
Myślałam: wszystko zawalę, nie upiekę żadnego ciasta, nie będzie żadnych świąt.
Tak, jakby w świętach chodziło o to jedzenie i mycie okien.
No, chyba jednak nie.
Więc dziś wychodząc z założenia, że bardzo ładnie posprzątane było dwa tygodnie temu, oddelegowałam chłopców do odkurzania - po ich odkurzaniu nie widać zasadniczo różnicy, jest jak było, ale odkurzacz się wyszumiał - i wspólnymi siłami upiekliśmy babkę i muffinki.
Ośmielę się nawet wysnuć stwierdzenie, że to kołatanie serdeczne jakby mi trochę przechodzi.
I ciągle mi zimno, choć Babcia dzielnie pali w piecu!
Ale co tam. Fajnie jest, nie trzeba nic robić, tylko patrzeć przez to myte onegdaj okno, pejzaż z widokiem na świątecznie wysprzątane pola wciąż się zmienia, oświetlenie dynamiczne, chmury przepyszne. Świeża zieleń, wiatr i woda na szyby.
Może umieranie jest jak zaspypianie - naprawdę: jestem taka zmęczona!
Umierania, śmierci nie trzeba się bać, tak sobie myślę. Zwłaszcza, jeśli przyjąć, że ktoś już kiedyś zrobił to za mnie.
Tak sobie myślę.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Nieźle się urządziłam w tym moim świecie pełnym mężczyzn.
W piątek wieczorem zostałam zawezwana do synów.
- Chodź tu, mamo, siadaj w  środku, przykryjemy cię kocykiem, i oglądaj z nami nasz ulubiony film. "Charlie i fabryka czekolady". Jasne, widzieliśmy to sto razy, ale "Szybkich i wściekłych" też, a to jest lepsze.
Następnego wieczoru, po dniu pełnym sprzątania, pucowania, układania, rozwieszania i tak dalej, zostawiam synów z treserami smoków i korzystam z zaproszenia na drinka w pokoju obok. Tu, przy najszybszym we wsi komputerze, wuje z kolegami oglądają samochody na sprzedaż. Najlepiej niedrogie, z malutką usterką, którą w miarę łatwo jest naprawić, a która posłuży do zbicia ceny.
- A pamiętasz takie białe audi - wspomina jeden wuj. - Licznik mu musiałem przestawiać do przodu, bo nikt nie wierzył, że ma taki mały przebieg, wszyscy myśleli, ze na chama cofnięty. To były czasy!
- Było i przeszło. Nie to, co teraz.
- Ale to nie tak dawno temu! Ze... dwadzieścia lat dopiero!
No, tak. Prawie przedwczoraj.
Kolega, który chce kupić samochód, jest bardzo wybredny. A to kolor nie taki, a to marka, a to za mały...
- Może ten - popatrz, cenę ma przystępną, silnik w porządku... Tylko, że kombi.
- A, to dobry akurat będzie. Będę mógł prosiaki w bagażniku wozić.
- Jak to, prosiaki?
- Normalnie! Kiedyś wiozłem sześć sztuk aż ze Starobrzegów, bo bliżej nie było, to musiałem na cepeenie w Makówce stanąć i patrzeć, czy mi się nie podusiły. W kombiaku by jechały elegancko.
- Tomasz, Tomasz! To ty chcesz samochód czy prosiakowóz? O, ten ładny, pokaż bliżej...
- Na nic - mówi Tomasz. - Tapicerka za jasna, nie nada się do prosiaków.
Wszyscy ryczymy ze śmiechu, Tomasz nie wie, o co nam chodzi.
- No co? Chyba lepsza świnia w bagażniku, niz sarna na masce - 
To prawda, sarny uszkodziły niejeden samochód w okolicy, Tomaszowi też, pewnie wie, co mówi.
Ale to takie śmieszne!

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Rankiem jest jeszcze chłodno, ale Bebunio upiera się, że nie założy kurtki.
Bebunio.
Gdzie się podział mój mięciutki, słodki? Teraz jest wysoki, smukły, o drobnej twarzyczce ginącej w przydługich, gęstych włosach.
Ale na spacer ze mną nie chciał iść. Ogarnęłam się, zawinęłam kaszę w piernaty, zamarynowałam mięsko na gulasz, namówiłam wuja, poszliśmy. Zrobiliśmy po lesie i mokrych łąkach na przełaj, i torfowiskach (buty do prania) z piętnaście kilometrów. Nie było nas trzy i pół godziny.
Jak pachnie las pełen zawilców! I kaczeńce na łące!
Ludzie!
Obiad wszystkim smakował niezmiernie, bo był znacznie opóźniony. Oto i niezawodna przyprawa. Nikt nie marudzi, nie grymasi, wszyscy się cieszą, że w ogóle coś dostali ;)
Jestem szczęśliwa, bolą mnie nogi, idę w truskawki.

piątek, 31 marca 2017

Spotkało mnie ogromne szczęscie w postaci dwojga czarnych kociąt. Absolutnie czarnych, smukłych, właściwie kocich podlotków, pięknych.
Niby chciałam jednego, ale ich dotychczasowy właściciel powiedział:
- Dam ci albo dwoje, albo wcale. Nie będę ich rozdzielał.
A potem je chwytał. Koty czuły, ze coś wisi w powietrzu, zwiewały po całej stodole albo skradały się nieufnie na pieszczotliwe wołanie gospodarza. W końcu jednak, głuptaski, dały się złapać na kiełbasę i zapakować - jakżeby inaczej - do worka.
Następnie przytaszczyłam worek do kotłowni, wypuściłam śliczne czarnuszki, już moje.
Jedzą.
Piją.
Kryją się po kątach.
Zaglądam do nich piętnaście razy dziennie, a nuż już się przyzwyczaiły i pozwolą się wreszcie pogłaskać?
Ślicznotki moje!

czwartek, 30 marca 2017

...jakby ktoś przekręcił włącznik: szast-prast -- i już jest wiosna. Bociany, wielotonowe świergoty drobnego ptactwa, dziesiątki odcieni zieleni.
Zmiana czasu i zmiana pory roku. Natychmiast.
Ta wiosna jest zupełnie inna, inna od innych.
Bo na ten przykład Dziadzisław na osiemdziesiąte urodziny kupił sobie skuter. Jest nadzieja, że wreszcie nie będzie gubił po wsi rowerów. Taki skuter trochę trudniej zgubić.
Jest ryzyko, że wnukowie Dziadzisława nie powstrzymają chęci samodzielnej przejażdżki. Niechże Dziadzisław pilnuje kluczyków - które zresztą zgubił już pierwszego dnia, i szukał, szukał, pół wsi zwołał do szukania, a potem znalazł je beztrosko w kieszeni własnej kurtki.
Babcia jest zdania, że skuter służy do łamania nóg, zwłaszcza tych nie pierwszej młodości. Poza tym jest obrażona; jej nigdy by do głowy nie przyszło, żeby kupić sobie skuter, zresztą nie ma oszczędności, wszystko na bieżąco wydaje "na dom".
W takiej oto atmosferze przyszło mi zastanawiać się, co muszę zrobić, żeby do Wielkanocy pomalować kuchniosalon i przedpokój, i jak przekonać wuja, żeby rzucił wszystko i mi w tym pomógł.
Cóż. Trzeba zacząć od kupna emulsji, a następnie uprzątnięcia książek. Potem będzie z górki.
Tak sądzę.

piątek, 24 marca 2017

Rano.
Kogut pieje jakby go ktoś zarzynał.
Niewygodnie kurom w zamknięciu, wiadomo.
Gęsiom też.
Para dzikich kaczek codziennie przylatuje na naszą sadzawkę.
Ciekawe, czy chore na grypę. Nie kaszlą.
Kiedy szłam z chłopcami rano do samochodu, żeby ich do szkoły zawieźć, słyszałam trzeszczenie. To trawa po deszczowej nocy rośnie, aż trzeszczy.
Więc jednak będzie ta wiosna.
Czekam, aż Babcia się ubierze, jedziemy do lekarza. Mówi, że prawie w ogóle nie spała tej nocy, tak ją bolało serce.
No, dobra. To już.

piątek, 17 marca 2017

Babcia moich dzieci: osoba, która kupuje w supermarketach przecenione roślinki doniczkowe - takie najbardziej marne, za złotówkę - i zabiera je do domu, żeby je "odchuchać".
Co zresztą czyni skutecznie.
Wszystkie parapety w domu są zastawione fiołeczkami, gerberami, paprotkami, a nawet storczyk raz się trafił - wszystko sobie rośnie, buja, i czeka na przeprowadzkę na taras. Jak już będę miała taras.
Do zrobienia tarasu (jak również położenia podłogi, ocieplenia domu i rekonstrukcji komina) potrzebny jest wuj, który czasowo przebywa w pracy, za którą mu płacą. Tak to każdy by chciał, że zacytuję klasyka.
Ale dzwonił dziś do mnie z pytaniem, ile chcę śledzi i dlaczego tylko dwadzieścia kilo, więc jest nadzieja, że w asyście śledzi zjawi się i on sam.
A właśnie udało mi się doczyścić kuchnię z łusek poprzedniej partii.
W lodówce mam dwadzieścia słoików marynowanych śledzi, nie licząc tych zjedzonych na ciepło.
Ale co tam. Wszak uwielbiamy marynowane śledzie.
Konkludując, przedwiośnie AD 2017 ma twarz śledzia.

sobota, 11 marca 2017

W dni takie jak ten jestem zdania, że kobiecie po czterdziestce przysługuje jak najwcześniejsza emerytura i wszelkie inne apanaże, jak na ten przykład kieliszek porzeczkowego wina do obiadu.
Jejusiu! Pewnie to ta wiosna, skoro trochę ruchu na trochę świeższym powietrzu tak mi dało w kość.
Ponieważ w naszej parafii nie funkcjonuje instytucja kościelnego, sprzątanie kościoła dzieje się za koleją w czynie społecznym i własnie przypadło na nas. My i sąsiedzi.
Bebunio wczoraj wybył do taty.
- To niesprawiedliwe - rozpaczał. - Tylko raz do roku jest sprzatanie kościoła i ja akurat wtedy muszę jechać do taty!
Tylko podczas sprzątania ma prawo wejść na chór i na dzwonnicę, pod pozorem sprzątania, oczywiście.
Sąsiad pokręcił się chwilę, miotełką na teleskopie poomiatał z kurzu i pajęczyn żyrandole, zajrzał to tu, to tam.
- Żona, zbieramy się - zakomenderował. - Nie ma co się zbytnio przykładać. Rok temu w sekretnym miejscu napisałem na kurzu znaczek, i on do tej pory jest!
No, ale dzielna sąsiadka kazała mężowi znaczek zmyć.

...więc jeszcze tylko usmażę naleśniki, zrobię ciasto i wynajdę wujowi świeżą pościel.
Jejusiu...

czwartek, 9 marca 2017

Moje ciasto jest najlepsze, bój o chlewnię to przegrana sprawa, nie powinnam się mieszać w sprawy, które mnie nie dotyczą, powinnam siedzieć w domu i pilnować dzieci - to ostatnie zabrzmiało złowieszczo.
- Jaka ty jesteś niemądra. Tu nie chodzi o ludzi, tylko o pieniądze, grube pieniądze.
No, tak. Cóż ja mogę wiedzieć o pieniądzach.
Więc na spotkanie kół gospodyń wiejskich o tradycjach wielkanocnych mam upiec bułeczki i przygotować wielkanocny wierszyk.
To - owszem, to - tak, proszę bardzo, to są zajęcia odpowiednie, miłe i bezpieczne.

A, co tam.
Ważne, że dziś nigdzie nie idę, mam dzień niewychodzenia z domu (nie licząc transportu chłopaków i wieczornego wyjazdu na basen), może nareszcie skończę moją pracę naukowo-zarobkową, o skończeniu szycia sukienki nawet nie marzę.
Jeszcze za zimno na tę sukienkę.
Choć bociany już widziałam, dwa. Śliczne, czyściutkie, łaziły po oziminie, czarno-biało-czerwone po soczyście zielonym.

wtorek, 7 marca 2017

Toczymy bitwę o chlewnię.
Właśnie nadszedł moment kulminacyjny i jestem ogromnie zmęczona, mam ochotę schować się w kątku i spać. A tu jutro poważne zebranie z władzami, mam napisać pismo w imieniu rodziców.
Ogromna chlewnia ma powstać 200 m od szkoły. Wszystko jest w porządku, decyzja odpowiednich organów jest zgodna z obowiązującym prawem, ale co z tego? Nie chcemy chlewni za szkolnym boiskiem.
My, rodzice naszych dzieci.
Najbardziej w sprawę, oprócz dwóch małżeństw, których pola sąsiadują z działką, na której ma powstać chlewnia, zaangażowana jestem ja i moi sąsiedzi. Gdy tymczasem nasze dzieci do owej szkoły pochodzą jeszcze dwa-trzy lata, a potem, to możemy w tamte rejony nie zaglądać w ogóle. Nie mamy tam żadnego interesu.
Ale walczymy.
Chce mi się kawy i spać.
Jutro Dzień Kobiet, "zrobisz ciasto do szkoły, mamo, prawda? Powiedziałem, że ty robisz najlepsze".

czwartek, 2 marca 2017

Gdy się ma w domu dwóch wyrostków czasami ma się wrażenie, że mieszka się na polu bitwy. Nieustającej. Z przerwami na sen, jak zwykle za krótki, zwłaszcza dla Mańka.
- Gdzie się pchasz, debilu - Maniek odpycha młodszego brata, bo na zakładanie butów jest stanowczo za mało miejsca dla nich dwóch, w całym wielkim domu.
- Nie mów tak do mojego dziecka, debilu - biorę w obronę Bebunia.
- Sama tak mówisz, ty debilna matko - odbija piłeczkę Maniek, już rozchichotany.
- Nie zwracaj się w ten sposób do matki, debilu - podejmuje grę Bebunio i już, udało się, chichramy się wszyscy.

wtorek, 28 lutego 2017

Jak rosną moi chłopcy
Opowieść pierwsza:
Maniek przynosi ze szkoły zawiadomienie o planowanej wycieczce na Dzień Dziecka. Jest to jednodniowy wyjazd do parku rozrywki, dwieście kilometrów stąd, za 120 zł. Mam pokwitować odbiór informacji i zgłosić chęć udziału dziecka.
- A chcesz jechać? - pytam.
- Oj, mamo. Do parku rozrywki? Za te pieniądze, to możemy sobie gdzieś pojechać zwiedzać Polskę.

Opowieść druga
- Wiesz, mamo, bo na gazetce szkolnej na korytarzu był napis: "MĄDRYM BYĆ TO WIELKA SZTUKA, ALE DOBRYM - JESZCZE WIĘKSZA", i myśmy z chłopakami go trochę przerobili - to znaczy pomysł był Bebunia, a wykonanie wspólne. Teraz jest taki napis: "MĄDRYM BYĆ TO WIELKA SZTUKA, ALE DOBRE JA SZCZE WIĘKSZYM".
Padłam.
Czekam na wezwanie do szkoły.

piątek, 24 lutego 2017

...a dziś jest mi smutno, bo w nocy nasze domowe psy uśmierciły naszego domowego kota.
Rudasek był taki mądry, czasami sypiał w stodole i przychodził rano pachnący sianem, na śniadanie. Podchodził do drzwi i miauczał, żeby go wpuścić.
Tak cudnie wskakiwał mi na kolana, a kiedy mu się znudziło na kolanach, przemieszczał się na kark.
Tyle czasu już u nas był! Co odwaliło psom? wiosna? Jakiś dziki, marcowy zew, żądza krwi?  To już nie miały na co polować, tylko na domowego kota?
I co ja mam z tymi psami teraz zrobić, jak do nich przemówić?
Chce ktoś psa? (ale to akurat nieprawda, nikomu nie oddam domowego psa, żadnego).
Żal mi Rudaska.
Został jeszcze Pasztet i Tygrys, ale to już nie to samo.
Amięski też już pół roku nie widać i pewnie też jest to sprawka psów (Amięska, kiedy jej się nasypało karmy, podchodziła i pytała z wyrzutem: "A mięsko?").
Dzień piękny, owszem. Pada deszcz.

czwartek, 23 lutego 2017

(uwaga - notka zawiera lokowanie produktu)

Przeglądam fejsbuka. Przez ramię zagląda mi Bebunio.
Oglądamy zdjęcia owieczek ze znajomego gospodarstwa agroturystycznego.
- Śliczne, prawda? Musimy tam latem pojechać i obejrzeć je na żywo.
- Koniecznie - zgadza się Bebunio.  - Gdzie to jest? Puszczykówka - czyta. - Jaka ładna nazwa: nie zawiera litery "r"!

Już prawie rok jeździmy do logopedy ćwiczyć wymowę tej głoski.

wtorek, 21 lutego 2017

No, i rozpuściło się. Widać wreszcie trawę, dziwnie brunatnożółtą. Do asfaltu prowadzi rzeka żużlowego błota.
 Powzięłam wczoraj nieśmiały zamiar, ażeby umyć samochód, ale nim zdołałam zamiar wprowadzić w czyn, czyli nim dojechałam do domu, chlust brudnej wody na boczne szyby, kiedy omsknęło mi się koło na zamarzniętej koleinie, uświadomił mi bezsensowność przedsięwzięcia. 
W nocy deszczyk wyrównał umaszczenie ochronne na karoserii - i niech będzie.
U synów odkrywam ogromne pokłady niewiedzy i brak fundamentów. Jak udało się jednemu z lepszych uczniów - Mańkowi - przemsknąć dwa lata nauki języka rosyjskiego bez umiejętności płynnego czytania prostego tekstu z podręcznika?
Tłumaczy mi się, że literki mu się mylą.
Moja wina też, bo ograniczałam się w szeroko pojętym ostatnim czasie do sprawdzania odrabialności prac domowych i marudzenia po wywiadówkach, że mógłby się bardziej wziąć. Bo mógłby.
Zgroza, po prostu zgroza, na jakim poziomie jest edukacja. A przed nami jeszcze dobra zmiana w postaci reformy; nie mogę się doczekać.
Innymi słowy - po szkole mamy w domu nauczanie domowe.
Czasami myślę, że wolałabym jednak chodzić do pracy ;)

poniedziałek, 20 lutego 2017

...i ciągle, ciągle coś się dzieje. To się chyba nazywa: życie. Rozmaite wątki rozplatają się w absolutnie niekontrolowanych kierunkach a ja, w środku albo i nie w środku, czasami gdzieś zupełnie na poboczu, patrzę, jak mnie te wątki opływają i robię, co trzeba. Albo co mi się wydaje, że trzeba.
Na ten przykład w sobotę w szkole jest zabawa karnawałowa z wodzirejem, czyli zabawiaczem dzieci. Wodzireja kilkakrotnie widziałam w akcji, jest mistrzem. 
Mam być asystentką wodzireja, krótko mówiąc. Przez cały czas spychałam to ze świadomości, ale dłużej chyba się nie da i oto stoję w obliczu konieczności przygotowania dla siebie stosownego stroju i przyjęcia na siebie tej doniosłej roli.
Nie, no, spoko, dam radę. Jasne.
Potem wiosenny remont w domu: gdy tylko skończy się sezon grzewczy trzeba naprawić komin i zrobić malowanie wszystkiego - umiem malować, już co najmniej raz to robiłam - i przy okazji położyć normalne podłogi tu i ówdzie (i ocieplić dom, i zmienić dach, i zaadaptować strych). Tej reszty nie bardzo umiem.
Wielkanoc.
Sanatorium Bebunia.
Letni wyjazd nad morze, chociaż na chwilę. Obiecałam dzieciom morze, jeśli poprawią oceny, bardzo byłam niemądra. Bo teraz to ja sprawdzam, czy wszystkie lekcje odrobione i czy do sprawdzianów przygotowani, i jeszcze będę musiała wlec ich za to nad morze.
Maniek coś przebąkuje o giełdzie minerałów.
Nie mam butów na wiosnę i Maniek solidarnie też, bo wyrósł.
Dziś zebranie stowarzyszenia, którego jestem pobocznym i niechętnym członkiem, i bardzo chciałabym się z tego wypisać, ale sprawa jest trudna, bo chcą mnie zrobić prezesem. Na siłę! Skoro ja nie mam zamiaru, nie mam czasu, nie mam nic. Serca nie mam do tego.
Sukienka w połowie uszyta i trzy zaczęte chodniczki.
Jakoś tak.

niedziela, 12 lutego 2017

Właśnie upiekliśmy z Bebuniem ciasteczka.

Ciasteczka robi się z twarogu, masła/margaryny i mąki – mniej więcej w równych proporcjach, dodaje się jeszcze szczyptę soli i proszek do pieczenia, wszystko trzeba wyciachać nożem, zagnieść, schłodzić, wałkować, wycinać szklaneczką i nadziewać dżemem, takim, którego akurat się ma najwięcej. Piec w wysokiej temperaturze – nawet 240 stopni, po upieczeniu posypać cukrem pudrem. Niestety podczas pieczenia dżem wypełza na blachę i się przypala.
- Super ciasteczka upiekliśmy! Dzięki, mamo, że nauczyłaś mnie je piec. Fajnie tak coś zrobić razem, wtedy są najlepsze efekty! - syn mój Bebunio jest bardzo uspołeczniony, na pewno nie ma tego po mnie. - Zrobiliśmy to razem, to nasze wspólne dzieło!
- I wuja – dodaję lojalnie. - Wuj otwierał słoiki z dżemem.
- I moje – dodaje Maniek. - Pomagałem ci ciachać to wszystko nożem, jak ci się ręka zmęczyła.
Jeju. Nasze wspólne dzieło: ciasteczka.
Myję blachę, kuchenne blaty, podłogę, Bebunia i myślę, że jednak wolałabym te ciasteczka robić sama – ale wtedy nie byłoby, hm, efektu.
Niestety.
Kiedy wczoraj przywoziłam chłopców z harcerskiej zbiórki, nieoczekiwanie wpadłam w poślizg. Była to mała wsiowa uliczka, uroczo zaśnieżona i oblodzona, wszystkie są takie oprócz krajowej dziewiętnastki, więc jeżdżę po tym cały czas, żadna to dla mnie nowość, aż tu nagle ziuuu – i nie wiadomo, hamować, nie hamować, odbiłam w lewo, bo przy prawej stał samochód, i znalazłam się w polu, w ubitym, zlodowaciałym śniegu, na którym mój samochód po prostu się zawiesił.
Ojej.
Na szczęście z pobliskiej zagrody natychmiast przybyło ku nam dwóch panów z łopatą, odkopali, wypchnęli, i nie muszę w polu czekać na odwilż.
Wyciąganie samochodu z zaspy to nie jest rzecz, którą można wykonać samodzielnie. Choćbym nie wiem, jak bardzo chciała.
Po kilku godzinach w zupełnie innym miejscu natknęłam się na samochód, który zawisł na poboczu, bo mijał się z ciężarówką. Zatrzymałam się z czystej wdzięczności za pomoc, której niedawno doświadczyłam; czułam się w obowiązku odpłacić przynajmniej zainteresowaniem. Zainteresowanie zaowocowało przynajmniej tym, że zaraz zatrzymał się ktoś kolejny i następny, i czterech chłopa bez trudu przestawiło zawiśnięty samochód na właściwe tory.
Bo czasami nawet dwie osoby nie wystarczą.
Jesteśmy sobie potrzebni. My ludzie, sobie nawzajem.

Miłej niedzieli!

PS Maniek zabiera się za czytanie lektury szkolnej "Ten obcy". Wziął do ręki, przejrzał, przeczytał wstęp.
- A  miałem nadzieję, że to będzie coś o kosmitach - wzdycha.
:)

wtorek, 7 lutego 2017

Przepiękna pogoda. Mroźno, wietrznie, padająco, usypująco zaspy - nierychliwie, ale wytrwale. Zima jak się patrzy.
Na kolanach mości mi się kot i mruczy, że chyba we wsi słychać. 
Nie było mnie wczoraj w domu bardzo długo, bo jak zawiozłam dzieci rano do szkoły, tak i z dziećmi wróciłam, ale tylko na chwilę, bo zaraz musiałam zawieźć Bebunia do logopedy. Rano, kiedy szłam do samochodu, odśnieżyłam dróżkę od domu do drogi, ale niespecjalnie dokładnie, bo spod śniegu wyzierał czysty lód, a z dwojga złego lepiej chodzić po śniegu niż po lodzie.
Kiedy wróciliśmy od logopedy i z drobnych zakupów, trzeba było robić obiad i odrabiać lekcje, i zaraz zrobiło się ciemno. 
Więc kiedy wieczorem szłam doić krowę, śnieg wpadał mi do chodaków. Nie odgarnęłam ścieżki i zapomniałam pogonić chłopców, zrobiliby to z przyjemnością.
Ale cóż.
Wydoiłam krowę, nalałam ciepłego mleka pieskom, pospuszczałam je z łańcucha.

Chłopcy na fali zeszłorocznego sukcesu Mańka chcą wziąć udział w konkursie literackim dla dzieci i młodzieży. Bunio zaczął od wymyślenia pseudonimu: "Zwykły człowiek".
Maniek napisze fantastykę, bo "takie rzeczy łatwiej jest pisać".
No, zobaczymy.

piątek, 3 lutego 2017

Wstaję rano, a tu zupełnie nowy śnieg. I mgła, mgła, mgła, mleczna białość. Dźwięki ze świata niewiarygodne, wszystko słychać niby daleko, a blisko.
Wszystkie gałązki, szpilki na sosnach, płoty - ocukrzone obficie śniegiem; jak w tym wszystkim uroczo wyglądają sikoreczki pałaszujące śniadanie.
Kot - ale to już w domu - natychmiast, kiedy tylko usiądę, wskakuje mi na kolana, nie bacząc, czy akurat piję herbatę, czy nie. Wczoraj, kiedy obierałam ziemniaki i na kolanach było mu niewygodnie, wskoczył mi na plecy. I siedział, i pomrukiwał.
Zmiksowałam twaróg z miodem, olejem lnianym i cynamonem. Jeju, jakie to pyszne!
Kiedy tak patrzę za okno, w tą miękką białość niezmierzoną, zapominam o planach na dziś - coś miałam robić, oczywiście, ale nie pamiętam, co.
Zobaczy się.

sobota, 28 stycznia 2017

Zapomniałam o szacie proroka.
Synkowie moi postanowili zachorować na ospę na tydzień przed feriami i przed jasełkami, które i tak się nie odbyły, gdyż rozchorował się Józef, Herod i Maryja, i jeszcze z połowa obsady.
Aż tu nagle, razem z zeszytami Weroniki, z których Bebunio ma przepisać opuszczone lekcje, dotarło do nas zaproszenie na przesunięte jasełka. Więc jednak będą, a w poniedziałek bezwzględnie należy okazać się strojem. Zwłaszcza, jeśli jest się prorokiem.
Trudno, poświęcę jedno prześcieradło z tej okazji. A skąd wziąć brodę, hę?
Bo czy widział kto kiedy proroka bez brody?

czwartek, 26 stycznia 2017

Patrzę przez okno: zima.
Śnieg skrzy się w słońcu, oszronione drzewa, w gałęziach drzew sikorki. Ślicznie, biało, zimowo. 
Wróciliśmy z  ferii zimowych, z miasta, gdzie korzystalismy z miejskich atrakcji, a nawet udało nam się dotknąć gór. I zagranicy ;)
Nie jestem pewna, jak to jest, kiedy nie trzeba o takich atrakcjach marzyć od lat. Nigdy się nie dowiem, jak to jest, kiedy się takie rzeczy ma ot, tak po prostu: wyjazd na ferie zimowe, przekraczanie granic.
I, owszem, spełniam moje marzenia niniejszym, a dzieci są ku temu tylko pretekstem.
Lubię jeździć samochodem, lubię prowadzić. Lubię zjechać na rondzie w nie ten zjazd i zawracając, wypłoszyć z krzaków bażanta.
Lubię wracać do domu.
Podczas mojej nieobecności rodziców strauszków odwiedził pewien pan, który oświadczył, że gdybym miała ochotę wyjść za mąż, to on się poleca.
Niewiarygodne powodzenie mam na tej wsi. Mogę - naprawdę! - przebierać w ofertach matrymonialnych. Ja, stara kobieta ze zmarszczkami wokół oczu, z dwojgiem wyrostków na utrzymaniu, z talentem do niczego.

Wracałam wczoraj z pracy. Mam taką malutką pracę w miasteczku, zarabiam na swoje książki, kosmetyki i inne fanaberie. Nic więcej, bo to malutka praca.
Idę przez miasteczko do księgarenki ulubionej. Pada mokry śnieg, powietrze jak mokra płachta. Mijam małomiasteczkowych przechodniów, ubranych ładnie lub brzydko, mówiących z akcentem wioskowym albo miejskim, różnych. Jestem ubrana brzydko, nie mówię nic, ale wychodząc z księgarni uśmeicham się, bo mam książkę. Była w promocji, za 9,90 zł, strasznie gruba, chyba z siedemset stron. Tyle czytania za tak mało! 
Idę i myślę, ze spośród przechodniów wyróżnia mnie mój usmiech.
"I z czego tak się cieszysz?" - spada na mnie kontramyśl. - "Ubierasz się w to, co masz, a nie w to, w co byś chciała, masz stare spodnie i znoszone buty, i czapkę, którą sama sobie zrobiłaś na drutach i która wskazuje, że wiele ci jeszcze brak w tej dziedzinie, i cieszysz się z ksiązki, którą kupiłaś nie dlatego, że chciałaś, tylko dlatego, że była w promocji".
Uśmiech jednak trzymam na twarzy dzielnie, aż do samochodu.
Wsiadam, ruszam, włączam płytę. Lana Del Ray. Nie kupiłam jej sobie, to prezent.

środa, 11 stycznia 2017

Znowu jestem w raju.
Najpierw byłam w piekle: raniutko, przemarzniętym samochodem jechałam do miasteczka w nadziei, że kiedyś w końcu samochód się rozkręci i zacznie grzać. Nie doczekałam się, dojechałam do miasteczka, przejechałam przez miasteczko, zaparkowałam, a palce od zamarzniętej kierownicy bolały mnie tak, jak bolą przemarznięte palce. Przez jakieś dwadzieścia minut było mi piekielnie zimno w palce.
Więc teraz cieszę się rajem; raj wygląda tak, że pracuję przy komputerze, włączywszy sobie w słuchawki koncert Możdżera.
I jest mi, owszem, ciepło.
I cudnie. 
Przedmiotem pracy są wypowiedzi ludzi, zanotowane sześćdziesiąt lat temu. Przepisuję je z formy papierowej na elektroniczną, ponoć są do tego jakieś programy, ale ku mej radości niektórzy korzystają z przepisywaczy ręcznych.
Czytam (i piszę): "Naszej Mani umarło wtedy dziecko".
Żal mi Mani, żal mi dziecka. Ciekawe, czy Mania miała jasne warkocze, jakie włoski miało dziecko, czy płakało bardzo, czy umarło po cichutku, we śnie; czy tatuś dziecka wspierał Manię, czy nie, jak zachowali się rodzice w obliczu nieszczęścia ich Mani.
Plumkanie Możdżera mówi: umieranie i rodzenie się to jedno. Przeszłość i przyszłość to jedno. 
Och, jak pięknie gra.
Niedługo wyjeżdżamy z chłopakami na ferie zimowe, niech no tylko wyzdrowieją trochę. Nie mogę się doczekać jakoś, stopy mnie świerzbią i prawa ręka od zmiany biegów, poooojechaaałoby się, ech!

sobota, 7 stycznia 2017

Chłopcy zgodnie, samowolnie, ewentualnie i niechcący weszli w posiadanie wirusa ospy wietrznej. Maniek rozpacza, bo zdążył usłyszeć w szkole (gdzie panuje mikroepidemia tej uroczej choroby), że zdrowienie trwa dwa tygodnie. A do ferii zimowych zaledwie tydzień. I co będzie?
Uspokajam go, że jego choroba ma łagodny przebieg, że w poniedziałek pojedziemy do naszej ulubionej pani doktor i ona nam wszystko powie. Może przynajmniej na kawałek ferii uda nam się wyjechać?
Bebunio nie mówi nic, bo dziś głównie śpi. Chyba mocniej go wzięło. A może właśnie szybciej wyzdrowieje, bo efektywniej?
Tymczasem krzątam się pogodnie po domu okutana w ulubiony za duży sweter w róże i fiołki. Mróz wciąż trzyma, ale oglądam go głównie przez okno. Z bezpiecznej odległości.
Na słoninkę za kuchennym oknem przylatują tabuny sikorek, widziałam też gila sztuk jeden. I jeszcze te z żółtymi brzuszkami, podobne do wróbli, kursujące całym stadkiem między dachem stodoły a pszenicą wysypaną kurom.
Jest fajnie.
Pachnie drożdżowym ciastem.

czwartek, 5 stycznia 2017

...a ja to lubię taką zimę.
Nie chodzi mi o cofkę na Pomorzu ani rekordy zimna w nocy. Chodzi mi o pobielony świat, o padający śnieg, o wiatr, który niesie ten śnieg i wznieca kurzawę we wsi, kiedy jedziemy z dziećmi do szkoły, a z kurzawy nagle wyłania się Jureczek, piastujący stanowisko wiejskiego menela, podążający do sklepu. Pewnie zmarzł. Pewnie chce mu się pić.
Więc trzeba bardzo uważać na kurzawy, bo nie wiadomo, co mają w środku.
Lubię, że nie muszę nigdzie wychodzić, a jeśli już, to samochodem.
Lubię przejezdne drogi.
Mówią, ze to niedługo zaraz się rozpłynie i znowu będzie szaro, buro i niajko. Więc póki co, delektuję się widokiem, świstem wiatru, herbatą z goździkami.

wtorek, 3 stycznia 2017

Jak to zazwyczaj bywa, poukładało się zupełnie inaczej niż możnaby sądzić z pozorów. Albowiem pozory mylące są.
Miałam fajne, rodzinne święta, pełne ciepła, ludzi, prezentów i smakołyków.
Dzieci fantastycznie zajęły się własnym towarzystwem (i psem, chomikiem i królikiem), zostawiając nam, dorosłym, święty spokój. Który sprytnie natychmiast wykorzystaliśmy, siadłszy społem za zastawionym przekąskami stołem, każdy ze swoją książką w ręku.
Ktoś mógłby pomyśleć, że coś z nami nie tak: sześcioro ludzi siedzi i czyta, czasem ktoś coś powie, ktoś mu coś odpowie, ktoś otworzy wino.
Tak może wyglądać mój raj, naprawdę.
Za to w sylwestra wyrównaliśmy poziom kultury w dół, bo tak się należy. Zabrałam rodzinę na imprezę oragnizowaną przez miejscowe koło gospodyń wiejskich. Moja miastowa bratowa zrobiła wielkie oczy na widok owych gospodyń: cztery babciowate, owszem, ale wywijające nóżkami razem z młódkami do samego końca. Te średnie lub całkiem młode wylaszczone, wymanikiurowane, w szpileczkach.
- To mają być wiejskie gospodynie?
W dodatku własnoręcznie przygotowujące pięć dań gorących i mnóstwo innych smakołyków, z serniczkami włącznie.
Tylko muzyka wedle ostatnich trendów - disco polo w najczystszej postaci.
Nowy Rok zapowiada się zupełnie inaczej.