Znowu jestem w raju.
Najpierw byłam w piekle: raniutko, przemarzniętym samochodem jechałam do miasteczka w nadziei, że kiedyś w końcu samochód się rozkręci i zacznie grzać. Nie doczekałam się, dojechałam do miasteczka, przejechałam przez miasteczko, zaparkowałam, a palce od zamarzniętej kierownicy bolały mnie tak, jak bolą przemarznięte palce. Przez jakieś dwadzieścia minut było mi piekielnie zimno w palce.
Więc teraz cieszę się rajem; raj wygląda tak, że pracuję przy komputerze, włączywszy sobie w słuchawki koncert Możdżera.
I jest mi, owszem, ciepło.
I cudnie.
Przedmiotem pracy są wypowiedzi ludzi, zanotowane sześćdziesiąt lat temu. Przepisuję je z formy papierowej na elektroniczną, ponoć są do tego jakieś programy, ale ku mej radości niektórzy korzystają z przepisywaczy ręcznych.
Czytam (i piszę): "Naszej Mani umarło wtedy dziecko".
Żal mi Mani, żal mi dziecka. Ciekawe, czy Mania miała jasne warkocze, jakie włoski miało dziecko, czy płakało bardzo, czy umarło po cichutku, we śnie; czy tatuś dziecka wspierał Manię, czy nie, jak zachowali się rodzice w obliczu nieszczęścia ich Mani.
Plumkanie Możdżera mówi: umieranie i rodzenie się to jedno. Przeszłość i przyszłość to jedno.
Och, jak pięknie gra.
Niedługo wyjeżdżamy z chłopakami na ferie zimowe, niech no tylko wyzdrowieją trochę. Nie mogę się doczekać jakoś, stopy mnie świerzbią i prawa ręka od zmiany biegów, poooojechaaałoby się, ech!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz