czwartek, 11 maja 2017

Wracam z miasteczka. Jest około południa, pada drobny deszcz. Cieszę się myślą o kubasie herbaty.
Kiedy skręcam w moją wioskę widzę idącą dziewczynę w kurtce z kapturem. Pewnie to któraś z młodych Książniczek - do domu Książków jest ze dwa kilometry, podrzucę ją, co będzie mokła. I tak jadę tą drogą pięć kilometrów.
Ale kiedy dziewczyna wsiadła, okazała się z całą pewnością nie być Książniczką. 
Była Azjatką. Raczej młodą, nieco zziębniętą, dobrze ubraną.
- Dokąd podwieźć? - spytałam.
- Straight - machnęła ręką. I że thank you, because is so cold... - wzdrygneła się.
- Yeah - mruknęłam. - And it's still raining and raining...
- Mówisz po angielsku? - rozjaśniła się.
No, trochę mówię. Więc opowiesz mi, co tu robisz?
Myślałam, że jakaś studentka, może jakieś praktyki, może praca w kebabie, może wymiana w liceum i zapomniała numeru telefonu do swojej "rodziny".
Opowiedziała, że tu właśnie - zresztą nieopodal domu Książków - przebywa własnie jej teść. Człowiek ten z nieznanych jej przyczyn wypędził ją z mieszkania w Warszawie i nie pozwala widywać się z póltorarocznym synkiem. Przyjechała tu, żeby z nim porozmawiać. Stała pod domem cztery godziny, ale on tylko krzyczał, że jeśli sobie nie pójdzie, wezwie policję. Zatrzymała się w motelu przy stacji benzynowej. Rozmawiała z prawnikiem, prawnik nakazał jej uzyskać adres zameldowania  - teścia czy męża - pod który będą przysyłane dokumenty. Ma wielką nadzieję, że uda jej się odzyskać syna, jest taki malutki! Poza tym naprawdę nie wie, dlaczego tak się stało, dlaczego ojciec jej męża każe jej wracać do Chin i zabrania kontaktu z dzieckiem. Sam jest przeciez ojcem, powienien wiedzieć, jak to jest - martwić się o dziecko.
Czy mogłabym powoli przejechać obok tego domu? Ona tylko spisze numer i już, pójdzie sobie, wróci do Warszawy. Nie chce tu wysiadać, bo boi się tego człowieka. Czy mogłabym odrobinkę się cofnąć?
Oczywiście odwożę ją na przystanek, zapisuję na kartce adres teścia - tak, jak powinien po polsku wyglądać. Zapewniam, że wszystko się ułoży.
Pyta, czy może mnie przytulić.
Może.
Zostaje na przystanku, mówi, że wie, że stąd do miasta, a z miasta do Warszawy, poradzi sobie.
- Take care of yourself! - macham ręką.
Dzielna, co nie?
Czuję się nieco wytrącona z równowagi. Jak wrzucona w czyjś film. 
Zaczynam się bać sąsiada Książków. Zaraz dostanę sms, że nie powinnam się wtrącać w nie swoje sprawy.
To jest w ogóle bardzo tajemnicza postać. Zięć pani Józi, pani Józia chodziła z moją babcią na zmianki i miała jedną jedyną córkę, Bogumiłę. Bogumiła wyszła za mąż. Mąż zbudował jej tu dziwaczny, ultranowoczesny dom, a potem wyjechali do Warszawy. Zmarła moja babcia, zmarła pani Józia, nie ma kogo spytać, czym się zajmuje Bogumiła. Jej mąż jest podobno pracownikiem BOR-u, przyjeżdżają tu czasami z synami na weekendy - wtedy na podjeździe dziwnego domu stoją drogie, błyszczące samochody, a synowie przywożą swoje quady i straszą nimi krowy na okolicznych drogach. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz