No, i patrzcie: jednak nie umarłam.
Kwietniowo przeplatana pogoda nie wpływa dobrze na samopoczucie, a może to zupełnie co innego, nie wiem. Starość na ten przykład.
Wczoraj pojechałam do miasta, ażeby Bebuniowi pobrano krew, następnie wróciliśmy na śniadanko i pojechałam z powrotem do miasta, do pracki. A kiedy wróciłam, nie mogłam robic nic, tylko siedziałam i słuchałam, jak mi się biedne serduszko telepie po wnętrzu.
Myślałam: wszystko zawalę, nie upiekę żadnego ciasta, nie będzie żadnych świąt.
Tak, jakby w świętach chodziło o to jedzenie i mycie okien.
No, chyba jednak nie.
Więc dziś wychodząc z założenia, że bardzo ładnie posprzątane było dwa tygodnie temu, oddelegowałam chłopców do odkurzania - po ich odkurzaniu nie widać zasadniczo różnicy, jest jak było, ale odkurzacz się wyszumiał - i wspólnymi siłami upiekliśmy babkę i muffinki.
Ośmielę się nawet wysnuć stwierdzenie, że to kołatanie serdeczne jakby mi trochę przechodzi.
I ciągle mi zimno, choć Babcia dzielnie pali w piecu!
Ale co tam. Fajnie jest, nie trzeba nic robić, tylko patrzeć przez to myte onegdaj okno, pejzaż z widokiem na świątecznie wysprzątane pola wciąż się zmienia, oświetlenie dynamiczne, chmury przepyszne. Świeża zieleń, wiatr i woda na szyby.
Może umieranie jest jak zaspypianie - naprawdę: jestem taka zmęczona!
Umierania, śmierci nie trzeba się bać, tak sobie myślę. Zwłaszcza, jeśli przyjąć, że ktoś już kiedyś zrobił to za mnie.
Tak sobie myślę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz