poniedziałek, 2 października 2017

Szastu-prastu i zrobił się październik.
Nie wiem, czy jest lepiej, jeszcze się nie zorientowałam. Ale na pewno jest zimniej.
Stało się w tak zwanym międzyczasie mnóstwo rzeczy. Na przykład syny mi urosły do tego stopnia, że żadnego z nich nie mogę już wziąć na ręce. Ale za to mogę każdego umówić do dentysty, albo do fryzjera, albo do ortopedy, albo zawieźć na basen, do biblioteki, na zbiórkę drużyny...
Bebunio spędził miesiąc w sanatorium, w tak pięknym miejscu, że nic, tylko osiąść, delektować się najodowanym powietrzem i podziwiać widoki. Taki kawał stąd, że ojeju.
Kiedy go zawiozłam, byłam taka zmęczona, że musiałam porządnie się wyspać i dopiero wracać.
Następnym razem pojechaliśmy z wujem i obróciliśmy jednego dnia, bo zmienialiśmy się za kierownicą.
A kiedy trzeba  było Bebunia zabrać, pojechałam, pokręciliśmy się po okolicy, i wróciłam - 770 km jednego dnia. Ja. Po górach, dolinach i miastach.
Zgubił tylko jedne portki - jak na czterotygodniowy turnus jest to bardzo dobry wynik. Zresztą, były to spodnie najnowsze, do których jeszcze nie zdążył się przyzwyczaić.

3 komentarze: