Spotkało mnie ogromne szczęscie w postaci dwojga czarnych kociąt. Absolutnie czarnych, smukłych, właściwie kocich podlotków, pięknych.
Niby chciałam jednego, ale ich dotychczasowy właściciel powiedział:
- Dam ci albo dwoje, albo wcale. Nie będę ich rozdzielał.
A potem je chwytał. Koty czuły, ze coś wisi w powietrzu, zwiewały po całej stodole albo skradały się nieufnie na pieszczotliwe wołanie gospodarza. W końcu jednak, głuptaski, dały się złapać na kiełbasę i zapakować - jakżeby inaczej - do worka.
Następnie przytaszczyłam worek do kotłowni, wypuściłam śliczne czarnuszki, już moje.
Jedzą.
Piją.
Kryją się po kątach.
Zaglądam do nich piętnaście razy dziennie, a nuż już się przyzwyczaiły i pozwolą się wreszcie pogłaskać?
Ślicznotki moje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz