...nie napisałam o imprezie z nieodległej przeszłości.
Impreza organizowana przez ludowy zespół śpiewaczy - wiecie: te wiejskie gospodynie domowe, które przebrane w fantazyjne stroje "ludowe" finansowane przez jakiś niepojęty program unijny - o strojach mówię źle, bo tyle mają wspólnego z kulturą ludową naszego regionu, ile ja z Honolulu - wykonują tradycyjne pieśni w szerokim repertuarze. Z różnym powodzeniem, ale wielkim zaangażowaniem, nagradzającym niedostatki, o ile takowe są.
Więc impreza, która polega na tym, że zespołów śpiewaczych przyjeżdża kilkanaście, wszyscy się reprezentują najpiękniej jak potrafią, zapowiadaczem jestem ja, sukienka jedwabista, buty nieznoszone.
Po części oficjalnej nastąpiła część biesiadna. Zmiana lokalu, zmiana atmosfery.
I przy tych flaczkach i karkówce stał się cud.
Instrumentaliści z kapel stanęli razem, bez umawiania się, bez układania: kto bardziej z przodu, kto mniej. Pan Henio pożyczył swój akordeon, sam grał na pożyczonej harmonijce, i klarnet, i bęben. Panie śpiewające - w spontanicznym chórku. Reszta tańczy.
Zaczęło się takie granie i śpiewanie, że klękajcie narody. Prawdziwe, z potrzeby serca, z tęsknoty duszy.
Coś pięknego.
Nie umiem nawet tego opisać.
Uwierzcie: jest duch w narodzie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz