środa, 7 września 2016

Wychodzę podlać kwiaty na tarasie. Jest jeszcze wcześnie - trochę po ósmej - ale słońce już ostro świeci, zapowiadając upalny dzień. Powietrze pachnie czymś niesamowicie słodkim, sytym, obfitością, dojrzałym latem.
A więc to już, tak szybko? Znowu jest wrzesień?
Wydawało mi się, że mam czas, że jeszcze-jeszcze, że przecież zdążę, spokojnie.
Prawda: wydawało mi się.
Wydawało mi się, że przecież zdążę jeszcze pożyć, potem, kiedy już wykonam to i owo, odfajkuję z listy rzeczy do zrobienia, ogarnę to i tamto.
Tak, jak z moim urodzinowym wyjazdem nad morze: marzy mi się morze o zmierzchu, stopy grzęznące w mokrym piasku, wiatr. Kiedy zamknę oczy, słyszę szum fal. 
...i to mi musi na razie wystarczyć, pierwszy wolny weekend mam w październiku. Odechce mi się wówczas włóczyć po nocy z przemoczonymi nogami, reumatyzm, korzonki, te sprawy.

Ponieważ dzieci dostają 500+, pani na basenie udziela 50% rabatu na drugie i kolejne dziecko, wzbudzając u mnie szok i niedowierzanie, a poza tym zdarza mi się od czasu do czasu pracować za pieniądze, postanowiłam kupić sobie perfumy.
Kiedyś wuj wysłał mnie do miasteczka po kran, czyli baterię. Rzecz, zdawałoby się, prosta: wchodzę do jedynego w miasteczku sklepu hydraulicznego i mówię: "Dzień dobry, poproszę kran". A pan sprzedawca, wskazując na ekspozycję tychże, umieszczoną na ścianie o wymiarach 2x8 metrów, pyta z uśmiechem: "A który?".
No, właśnie.

1 komentarz:

  1. Kran to kran. Naprawdę jest tak wielki wybór? :) A morze to i mi się marzy. I cieplutki piasek, w którym można grzebać bosymi stopami.

    OdpowiedzUsuń