poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Co zrobić z uratowanym życiem? Można siedzieć i się cieszyć. W moim konkretnym przypadku można było leżeć i się cieszyć, więc cieszyłam się na leżąco.
Niedługo.
Następnego dnia przyszli do mnie we dwóch: mój ulubiony "chłopiec", którego na potrzeby tej historii mogę nazwać doktorem L., i drugi, taki przystojny, opalony, jakby dopiero co wrócił z egzotycznych wakacji (w ogóle ci kardiolodzy byli, zdaje się, przyjmowani do pracy według kryteriów urodowych, jeden w drugiego piękni jak z reklamy, i kiedy przy porannym obchodzie chór męski taki właśnie zapewnia mnie, że świetnie dziś wyglądam - bardzo dobrze dziś wyglądam - naprawdę, dobrze wyglądam - jestem skłonna w to uwierzyć, głupia ja, łasa na komplementy, i dopiero jadąc do rentgena widzę w windzie, w lustrze, okropnie bladą twarz, podkrążone oczy i tłuste włosy, słowem: upiora widzę. Ale widocznie wczoraj było jeszcze gorzej).
Więc przyszli do mnie we dwóch. Mój doktor L. nic nie mówi, patrzy tylko z napięciem, jakby chciał podtrzymać wzrokiem w razie czego. Mówi ten drugi, ładnie, okrągłymi zdaniami, z uśmiechem, jaki ma się przemawiając do dziecka albo wariata. Że z badań wynika, że mam pięknego, ślicznie rozwiniętego raka, który własnie zeżarł wszystkie moje plany i chcenia.
- Chce pani coś na uspokojenie?
Nie chcę. Muszę sobie co nieco przemyśleć, tu i tam zadzwonić. Zwolnić się z wymarzonej pracy. Takie tam.
Leżałam i patrzyłam w sufit. Sufit był fajny, w kratkę, w niektórych kratkach były lampy, w innych nie.

1 komentarz: