To było wtedy, gdy zabrałam ze sobą do warzywniaka dzieci.
Czułam się wówczas źle, ale składałam to na karb przeziębienia, o jakie nietrudno w niezwykle przewiewnym warzywniaku. Kiedy ubrałam się za ciepło, byłam cała spocona, a potem przewiana, a kiedy ubrałam się za lekko, byłam przewiana od razu. W każdym razie w poniedziałek zaczął mi dokuczać ból pod mostkiem i błogosławiłam moich chłopców, że są i pomagają mi nosić skrzynki.
Ból nie chciał przejść, więc w środę po zamknięciu warzywniaka pojechałam do pobliskiego miasteczka na "nocną i świąteczną pomoc lekarską". Miła dziewczyneczka, która powiedziała, że jest lekarzem, zbadała mnie i orzekła, że serce mam w porządku i wszystko inne też, a na przeziębienie powinnam brać rutinoscorbin i paracetamol.
Ha, ha, ha.
Więc to pewnie żołądek, któremu nie podoba się to, że biorę nimesil.
Tak czy tak, nie jest dobrze, więc zamawiam wolny piątek, pakuję dzieci w samochód i wracamy do domu, a zarazem do lekarza. W czwartek już nie mam siły stać za ladą, przez cały dzień zastępują mnie chłopcy.
Lekarz dość sceptycznie podchodzi do mojej diagnozy, ale po badaniach - zrobił mi nawet usg - wypisał receptę na lek na żołądek. Dostałam też skierowanie na badanie krwi, gdyż coś mu się nie podobało.
- Nie mam czasu zrobić tych badań - mówię, chowając do torebki skierowanie.
- To znajdź i zrób - odpowiada lekarz, łatwo mu tak mówić, codziennie jest w przychodni.
A ja cieszę się, że mam leki, zjem kilka pastylek i będę zdrowa.
No, ale leki nie działały. W sobotę jeszcze robiłam korektę, kładąc się co chwila. Nic a nic nie było ze mną lepiej. W niedzielę rano zwymiotowałam krwią i moja przerażona mama wezwała karetkę. Panowie ratownicy, bardzo mili, zabrali mnie do szpitala w miasteczku powiatowym, gdzie zrobiono mi tomograf, podano szklankę wody i wysłano do innego szpitala, większego. Było mi doskonale wszystko jedno.
Do większego szpitala dotarłam wieczorem - nie wiem, co się stało z resztą dnia. Położono mnie na łóżku, przypięto elektrody, opleciono kabelkami, dano pić. Pamiętam, że bardzo chciało mi się pić.
W pewnym momencie na moim łóżku przysiadł taki miły chłopiec, powiedział, że jest lekarzem, że się mną zajmie, i poprosił, żebym mu opowiedziała, skąd się tu wzięłam.
Więc mówię o warzywniaku, o bólu brzucha, o lekach, które nie pomogły. Mówienie przychodzi mi z trudem, ale on słucha uważnie, dopytuje. Chyba go lubię, nawet wtedy, gdy robi mi echo serca, i potem, kiedy z osierdzia "eksportuje" - normalnie, strzykawką z igłą - półtora litra krwistego płynu. Podobno serce topiło się w tym płynie i nie dawało rady bić.
Pewnie tak. Ten miły chłopiec był na tyle miły, że uratował mi życie.
Dobrze, że piszesz, pisanie pomaga poukładać sobie i oswoić. Czasem tyle to i tak dużo. Pisanie to pozwolenie sobie na czucie tego co się czuje i chyba najwyższy na to czas. Potem czasem można puścić dalej to co zostało wystarczająco oswojone... a może samo odpuści. Niechby, należy Ci się, jak nikomu. Niech Ci siły starczy do spełniania kategorycznych nakazów pięknych doktorów a mianowicie- leż, odpoczywaj, nabieraj sił, ile się da. Przesyłam myśli puchate i gładkie, niechby chociaż uczyniły wygodniejszą szpitalną poduszkę.
OdpowiedzUsuńDzięki...
Usuń