Poniedziałek, piętnastego stycznia.
Blue Monday podobno.
Szyję szatę śmierci. Mój syn, który od trzynastu lat i dwudziestu minut jest już na świecie, gra w jasełkach rolę Śmierci. Szata jest z pościeli kupionej u Małgosi - ja nic białego w domu już nie mam - i właśnie układam jej kontrafałdy. Sama wszystko wymyśliłam, nie rysowałam, mam w głowie. Będzie z kapturem i rękawami, i długa do kostek. Skoro na mnie jest za długa, to dla Mańka powinna być w sam raz.
Fajny poniedziałek, taki z energią. Udało mi się załatwić kilka ważnych spraw, kupić świeży chleb, teraz szyję tę szatę, która mnie stresowała już dwa tygodnie - koniecznością zmierzenia się z jej uszyciem.
Właśnie od niedawna wyostrzyła mi się i rozkwitła sposobność do szycia; patrzę na sukienkę pani w telewizorze i wiem, jak jest uszyta, oglądam ciuchy w sklepie i myślę: fajne, uszyję sobie, to proste; mam ochotę uszyć płaszcz i sto sukienek. I trzysta par portek dla Mańka, długich i chudych.
Idę, jeszcze raz poupinam tę kontrafałdę, teraz powinno być już dobrze.
To będzie piękna Śmierć ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz