niedziela, 18 marca 2018

Piątek. Spazmatyczny atak zimy. Wieje, pada, zawiewa, jest ciemno. Śnieg zalega nawet na drodze krajowej, na bocznych błyskawicznie tworzą się zaspy. Wracam z chłopakami z miasteczka, odwozimy jednego kolegę - harcerza, jazda jest niesamowita.
Wjeżdżamy na naszą, boczną drogę. Nawet nie jest bardzo zasypana.Widzę, że kilkaset metrów z przodu miga żółte światło. Oho - pług śnieżny? Dziwne, skoro nawet na krajówce jeżdżą te pługi na okrągło i nie nadążają z odśnieżaniem, a tu - 
Jakiś samochód próbuje go wyprzedzić, robi ze trzy podejścia, w końcu mu się udaje. My też podjeżdżamy bliżej, patrzę - 
a to nie pług, tylko kombajn do koszenia zboża. W środku wybuchu zimy. Jedzie powoli, miga żółtym światłem, zajmuje trzy czwarte szerokości drogi, tył na letnich oponach (jakżeby inaczej!) zarzuca mu to w lewo, to w prawo, trudno wyprzedzić.
Matkobosko.
Nawet z tego wszystkiego nie spojrzałam, czy kabinę miał zabudowaną, czy otwartą... Brr...

sobota, 3 marca 2018

Miesiąc się skończył, więc ostatnio oznacza to dla mnie, że muszę pozbierać firmowe dokumenty - swoje i wujowskie - porozliczać, dopilnować, żeby wszystko się zgadzało, inny zestaw do księgowości, inny do rozliczenia z funduszami unijnymi. Jest z tym trochę zachodu, a tu jeszcze chorujący Dziadzisław, a tu jeszcze wsiowy Dzień Kobiet, na którym mam między innymi zaprezentować własną twórczość tkacką - bardzo mało mam tej twórczości,szczerze mówiąc - i jeszcze bachorki, chore albo zdrowe, z problemami w szkole, i całe mnóstwo tych innych rzeczy.  Jestem jak królik z Krainy Czarów, ciągle jestem spóźniona, ciągle w biegu. 
Wczoraj miałam po przywiezieniu chłopców ze szkoły zrobić obiad, lecieć w jedno miejsce, a potem do teatru, gdyż  do miasteczka przyjeżdża teatr, bilet dostałam od koleżanki w ramach wdzięczności, będzie łyso, jak nie pójdę. Dobra.
Zjedliśmy obiad, dowiaduję się, że nie muszę na razie nigdzie lecieć, tylko do tego teatru.
Jak cudownie! Dostałam godzinę wolnego. Mogę spokojnie usiąść nad papierami, dokończyć je wreszcie, wysłać, wywieźć, zakończyć miesiąc luty. Wymaga to biegania między komputerami, bo jeden ma internet, a drugi drukarkę. Wymaga to sprawdzania dziesięć razy, bo mi się coś nie zgadza. Wymaga to zerkania na zegar, żebym się nie spóźniła. Oho - dochodzi wpół do. Muszę lecieć, Miałam się jeszcze uczesać, ale nie warto - pod czapką wszystko mi się i tak rozpłaszczy. Szkoda, że ta godzina była taka krótka, nie zdążyłam wszystkiego zrobić, ale trochę popchnęłam, dobre i to. Wybiegam z domu mówiąc: "rany, spóźnię się, spóźnię". 
Jadę, biegnę przez park. Będę na styk, trochę głupio. Dziwnie pusto w okolicy, pewnie wszyscy już przyszli. Podbiegam do drzwi, łapię klamkę - zamknięte.
Wyjmuję bilet z torebki. Wszystko się zgadza: drugiego marca, piątek. Godzina osiemnasta.
Jest siedemnasta.
Raaaanyyyy....
To znak, żebym nie dała się zwariować. To znak, że trzeba zwolnić trochę, bo samą prędkością się nie poradzi. To znowu godzina darowana od losu, mogę zadzwonić tam, gdzie nie mam czasu zadzwonić, mogę kupić wino na wieczór, mogę pójść na spacer, wieki całe nie byłam na spacerze.
Jest fajnie: śnieg skrzypi, kraczą wrony.
Jest zimno.
Na widowni wcale nie było cieplej, nie rozgrzałam się bynajmniej, wracałam do domu bardzo szybko - ostrzegawcze mrugnięcie z naprzeciwka uratowało mnie przed mandatem - i przeszła mi ochota na wino w temperaturze pokojowej (leżakujące dwie godziny w bagażniku samochodu). Nie mogę się teraz rozchorować, po dziesiątym - owszem, teraz nie.
Wszystko będzie dobrze. Powoli, spokojnie, poradzę sobie ze wszystkim, z czym trzeba.