piątek, 28 sierpnia 2015

Siedzę na parapecie okna w końcu korytarza, piję kawę w papierowym kubku z automatu na dole. Korytarz i moje okno jest na szóstym piętrze, mam więc przepyszny widok na dachy starego miasta. Tam, na lewo, widać zamek i blanki baszty. Na prawo - wieżę z kogutkiem przy katedrze. Wszędzie mnóstwo drzew, w tle pudełka bloków.
Jestem w szpitalu, czekam, aż mi oddadzą Bebunia, wzięto go na blok operacyjny już półtorej godziny temu. Naprawiamy drugą nóżkę.
Niby wszystko miało być tak samo; przecież trzy miesiące temu tu byliśmy, z prawą nogą, teoretycznie mamy przed sobą bezpieczną powtórkę. Praktycznie nic nie wygląda tak samo, nawet procedura przyjęcia na oddział przebiegła niepokojąco inaczej. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. 
Och, wiem, nie jestem ślepa: widzę, wiem, że w porównaniu z innymi pacjentami mój syn jest właściwie całkiem zdrowy. Nie grozi nam seria operacji, jak małemu Antosiowi z ósemki, i nie będziemy musieli zmieniać stylu życia, jak Kuba z naszej sali (jeszcze nikt mu nie powiedział, że operacja kolana oznacza wykluczenie z zawodowego uprawiania piłki nożnej. Kuba ma czternaście lat i biedną, zahukaną matkę, o którą bardzo się troszczy, ale największą jego miłością jest gra w nogę). 
Właściwie nie mam się o co martwić, jest dobrze, a i widok mam przepyszny.
Z windy - bo w moim końcu korytarza jest wejście do windy - wychodzi lekarz, idzie szybko, jest lekko przygarbiony. Mija mnie i dopiero po kilku krokach odwraca się i mówi: "wszystko dobrze", 
To on wykonał dziś sześć zabiegów, ostatni w kolejce był mój syn.
Zidentyfikował mnie jako Bebuniową mamę. Owszem, widujemy się w przychodni co kwartał od paru lat, ale przecież takich pacjentów ma setki.
Powiedział, że jest dobrze. Co za ulga.
Przy windzie zatrzymuje się kobieta z chłopcem na wózku. Wózek na oddziale ortopedii to standard, jednak chłopiec jest taki drobny i nóżki ma takie chudziuteńkie, że chyba dla niego osobiście taki wózek to też standard. Czekają na windę i dyskretnie nie zauważają, że się totalnie rozkleiłam: płaczę i szukam po kieszeniach chusteczki.
Znalazłam.
- Proszę się nie przejmować - wyjaśniam. - Lekarz, który operował mojego syna właśnie powiedział, że wszystko dobrze, i schodzi ze mnie całe napięcie.
- Ach - uśmiecha się kobieta wyrozumiałym uśmiechem, ukształtowanym przez własne niespokojne oczekiwania, troski, momenty ulgi.  - Pewnie coś skomplikowanego?
- Nawet nie - przyznaję. - Ale jednak zawsze trochę się człowiek denerwuje - uśmiecham się, już się ogarnęłam, powycierałam.
- Tak, rozumiem - widać w jej twarzy, słychać w jej glosie, że sama przeszła przez to nie raz.  - Zdrowia życzymy - właśnie podjechała winda, drzwi się rozsuwają. 
- Dziękuję. Nawzajem wszystkiego dobrego!
Drzwi windy zamykają się za nimi, przemieszczam się powoli do naszej sali, czekam na pielęgniarkę, która pojedzie ze mną odebrać z sali pooperacyjnej naprawionego Bebunia.
- Byłeś grzeczny? - pytam, pomagając mu się przenieść z łóżka blokowego na oddziałowe.
- Mamo, przecież spałem! - śmieje się. Już jest mój. Wszystko dobrze.

2 komentarze:

  1. Ja czytając to mam ciarki, a co dopiero Ty musiałaś przeżywać. Trzymajcie się cieplutko!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdrówka Bebuniu! Zdrowych nóżek :)

    OdpowiedzUsuń