Rekomenduję maliny jako doskonały środek na wzmocnienie paznokci. Trzeba się wybrać na plantację pod pretekstem zbierania zarobkowego i jeść pyszne maliny, ile wlezie. Wchodzi dużo i nikt nie ma nic przeciwko. Po dwóch dniach takiej kuracji zarobiłam wprawdzie niewiele, ale zyskałam wspaniałe, mocne paznokcie, których się nie imają nożyczki.
A jeszcze pomidory. Kupiłam od sąsiadki, która ma glebę znacznie wyższej klasy, skrzynkę pomidorów. Już czwarty dzień je jemy, wczoraj zrobiłam dwadzieścia pięć słoików przecieru, a pomidorów niewiele w skrzyni ubyło.
Ponadto nadspodziewanie dobry winogron, którego jest tak mnóstwo, że pozwalam sobie na luksus wypluwania skórek. Zielonkawo-różowawy miąższ ma smak szczęścia i beztroski.
Za to kronselki wszystkie robaczywe.
Że rok szkolny, że syny, wiadomo (jeżdżą na razie rowerami, hura, ile to jednak człowiek zyskuje czasu, kiedy nie musi ich wozić).
Nitencja skończyła lat dziesięć i z tej okazji miała wspaniałą imprezę w pracowni ceramicznej. Chłopaki nie mogli przepuścić takiej okazji, więc upakowawszy w samochód dziateczki i prezenty, pojechaliśmy do dużego miasta. Stresowałam się okrutnie, bo żeby dojechać do pracowni, musiałam przedrzeć się przez samo centrum w godzinach szczytu. Taka byłam przejęta zmianą pasów i wyplątywaniem się z bocznych uliczek, w które tak łatwo się zaplątać, jeśli się za wcześnie lub za późno zmieni pas, że nie zauważyłam, jak jeden wskaźnik na desce rozdzielczej miga na czerwono. Dopiero, kiedy zaparkowałam samochód, zdziwił mnie dym spod maski.
No, ale od czego ma się dożywotni serwis w pakiecie z samochodem? Już następnego dnia, czyli w sobotę, i już po południu, czyli na obiad, zjawił się wszechnaprawiający wuj i usterkę naprawił.
Ot, taka przygoda.
Ale zanim zrobiłam obiad wzięłam Nitę i chłopców na spacer. Spacerowaliśmy przez most i brzegiem rzeki, i utknęliśmy na placu zabaw. Pogoda była prześliczna: łagodne ciepło, bursztynowy blask słońca, powietrze jak miód. Na placu zabaw ojcowie albo matki z dziećmi, czasami pary. Wszyscy ładnie ubrani, dzieci pyzate. Dziewczynka w tutu wspinająca się po pajęczynie, chłopczyk w samych slipkach, bo mu gorąco, Zuzia na bosaka. Wszystko takie ładne, zasobne, jakże inne od mojego dzieciństwa (na jedynej, popsutej zjeżdżalni w miasteczku porwałam jedyne rajstopki, katastrofa z karą cielesną w tle).
Takie po prostu szczęście.
Może jakaś burza już wisi w powietrzu, może już się szykują do wyjścia na świat demony, może to już przedostatnie chwile spokoju.
Ale może nie. Może bosa Zuzia dożyje spokojnej starości, radości z wnucząt. Może taki jest plan.
Nie wiadomo.