Takie to niecodzienne: jeszcze maj, a już jest jakby lato. Dni długie, gorące. Sprzątamy siano - już wyschło! - budujemy z wujem taras, przy czym wspieram go mentalnie. Blendujemy płatki róż z cukrem i kwaskiem cytrynowym, na zimę, do pączków. Kurz na drodze, że o matko.
Zaawansowanym rankiem, o szóstej, jadę po gaz. Bez gazu nie ma kawy, wiadomo. Samochód mokry od rosy, natychmiast przyklejają się do niego fantazyjne maziaje. Na stacji benzynowej, gdzie można zatankować butlę (chyba tak naprawdę to nie można?) ziewający pan w eleganckiej koszuli, czarnych jeansach i klapkach. Nie może znaleźć właściwego zaworka, żeby mi nalać tego gazu, gdzieś chodzi, szuka. W znajdującym się przy stacji zajeździe była jakaś duża impreza, pan miał nocny dyżur, mówi, że noc miał ciężką. Po placu snuje się dwóch niedobitków bez koszul, w garniturowych spodniach.
Jadę na tą kawę świeżo ulepionym światem.
Moje dzieci jeszcze śpią słodko w domu, spod kołdry Mańka wystaje jego różowa pięta. Mam ochotę pocałować tą piętę, ale nie chcę go budzić. Tyle jeszcze przed nim - balowanie po nocach i dyżurowanie w trudnych warunkach, i tworzenie świata, i zachwycanie się. Niech pośpi...