Chciałabym napisać o miłości.
Ale nie umiem.
O rachunkach za prąd i czekoladzie - podkradanej z mojej torebki i tajemniczą ręką podrzucanej z powrotem.
O przytulaniu prawie dwunastolatka.
O świadectwach z paskiem i bez paska.
Nie wiem, jak.
Myślałam, że to jakaś wada genetyczna: brak łącza między tym, co do powiedzenia, a powiedzeniem. Ale może jednak nie.
Napisałam dwa zdania, a pomyślałam ze trzydzieści.
Bo na przykład wściekam się na mojego syna, kiedy mówi, że on po prostu tak ma, ze nie umie historii i dlatego trójka na koniec roku.
Udowodniłam mu, że może mieć czwórkę. I ma.
Więc nie ma co szukać wymówek.
Co sprawia, że mój młodszy braciszek, wuj moich dzieci, mówi do mnie:
-Jak będziesz w mieście, to w tym sklepie z częściami samochodowymi przy rondzie kup trompkiepompkie lewarekhornoski (tak naprawdę wymienia jakąś egzotyczną nazwę, którą natychmiast zapominam, będę musiała iść do niego z kartką, niech mi napisze), to grosze kosztuje, a przynajmniej będziesz mogła jeździć normalnie. Dziś mam czas, to ci założę.
Co mu każe grzebać w moim samochodzie i jeszcze coś ulepszać? Po co mu to?
Machnęłam ręką na bezpaskowe świadectwo Mańka. Kto będzie pamiętał za pięć lat, czy miał w piątej klasie średnią ocen 4,4 czy 4,7? Co za różnica, komu to potrzebne?
Popadało. Wybujały w ogródku zasiane przez babcię japońskie zioła. Jedno, o postrzępionych liściach, ma miły ostry smak wasabi.Inne, fioletowe, jest jak rzeżucha.
Idę, bo kawa się skończyła i muszę jechać w to miasto.
Życie jest niby to samo, i każdy dzień do drugiego podobny, aż tu nagle zaskakuje mnie coś - bociani łebek w gnieździe albo odcień kwiatów oleandra - i stoję ogłuszona zachwytem.