poniedziałek, 8 września 2014

Poniedziałek dziś.
Nie to, żeby wczorajszy dzień był jakiś specjalnie trudny, ale zanim wyekwipowałam chłopaków do szkoły - śniadanko, świeżo prasowane koszulki, zaganianie do łazienki systemem "do trzech razy sztuka" - jakoś prędko zrobiła się siódma trzydzieści, czas wyjścia z domu. Ubrałam się byle jak, przecież zaraz wracam.
Ale pod szkołą spotykam dawno nie widzianą mamę Maćka i Dominiki, mama jest pracująca w systemie zmianowym i w szkole pojawia się z rzadka. Więc pogawędziłyśmy chwilę.
W to gawędzenie wdzwania mi się telefon od koleżanki A., która w sobotę wróciła ze szpitala po operacji i potrzebuje odebrać z apteki w miasteczku zamówiony uprzednio lek. Myślała, że pojedzie sama, choć czuje się wciąż nie za bardzo, ale na dodatek pochorowały jej się małoletnie dzieci, sztuk dwa.
Jasne, wszak czego się nie robi.
Więc jadę do koleżanki A. po kartkę z pieczatką apteki.
Jadę do miasteczka. Odbieram lek.
Przy okazji w księgarni odbieram fakturę za podręczniki i dokupuję ćwiczenia do religii.
Przypomina mi się, że chorzy potrzebuują witamin, więc na mini zieleniaczku kupuję śliwki, jabłka i kiszoną kapustę.
Biegam po tym miasteczku ubrana byle jak, ale przecież czego się nie robi.
Wracam. Po drodze wstępuję do salonu odzieży używanej u Małgosi, bo może ma jeszcze te zasłony w pasy i lilije, śliczny wzór, jakim śmiało mógły się posługiwac Ludwik, tylko nie wiem, który. Któryś -nasty.
-Kupiłam twojemu dziecku ćwiczenia do religii. Masz jeszcze te zasłony?
-Zasłony mam, w cenie ćwiczeń - odpowiada Małgosia.
Więc zabieram zasłony - na wieszakach z sukienkami nic nowego - i lecę do koleżanki A., ale po drodze wstępuję jeszcze do szkoły, podrzucić dzieciom te ćwiczenia, religię maja ostatnią na planie.
Wchodzę do klasy Bebunia.
-O, dobrze, że jesteś - mówi pani Bebunia, która mnie również edukowała wczesnoszkolnie, kiedy obie byłyśmy młodsze o trzydzieści lat. - Twój syn znowu nie odrobił pracy domowej, wpisałam mu uwagę.
-Ale jak to? Synu, nie zaznaczyłeś, czy co? Przecież sprawdzałam - wzruszam ramionami bezradnie.
-Pokazuj tę matematykę.
Bebunio wyciąga z plecaka ćwiczenia do matematyki.  Otwiera. Zaznaczone ćwiczenia ma zrobione, owszem, w dość niekonwencjonalny sposób. Po Bebuniowemu.
-Ojej - teraz zdziwiona jest pani Bebunia. - Rezczywiście, zrobione. Pomyliłam się! Ale czemu ty nic nie powiedziałeś?
A Bebunio jest teraz taki malutki, taki biedny, taki niewinnie oskarżony, że ojej.
Lecę dalej. Do koleżanki A., której zostawiam lekarstwo i kapustę, i życzenia zdrowia. 
I w końcu jestem w domu. Jest prawie 10:30, najwyższa pora na śniadanie.
-Nareszcie jesteś! - cieszy się Dziadzisław. - Mam coś do załatwienia w miasteczku, zawieź mnie prędko...

2 komentarze:

  1. :)
    Oj czasu na nudę to Ty nie masz

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam Cię czytać! Widze Wasze śniadanie, kolejke do łazienki i Ciebie biegającą po mieście ;) zieleniak Widze, i nawet Panią Bebunia spoglądajacą spod okularów.. dobrze widze? ;)

    OdpowiedzUsuń