W takie poranki jak dziś, ciepłe i przymglone, powietrze pachnie nie do opisania. Zapach, który sprawia, że czuję się jak w bajce, a Babcia spieszy do lasu na grzyby.
Są też na przykład popołudnia, kiedy idę z Buniem na maliny, malin mamy jeden skromny rządek i gdyby powstrzymać się od ich jedzenia, można by było zbierać codziennie litrowe pudełko.
Ale po co, skoro można je wsuwać prosto z krzaka, uzupełniając niedobory potasu, magnezu, witaminy C, E, B1 i B6. Więc uzupełniamy. Tymczasem nieopodal, na starym wiązie słychać popukiwanie dzięciołka, szukającego kolacji. Takie zwiadowcze, to tu, to tam, po kilka stuknięć. Chwila uwagi i widzimy go - taki mały dzięciołek z czerwonym kuprem, z tych, które zimą przylatują do nas na słoninkę.
-Jakoś dużo tych malin, chyba wszystkich nie zjemy. Przynieś mi synku, pudełko, nazrywamy trochę.
-Twój konik już biegnie - i Bebunio podskakując bryka do domu. Wraca również w podskokach, parskając jak źrebaczek, a przy każdym podskoku podskakuje mu jasna, puszysta grzyweczka.
-Kiedy skończymy, pójdziemy po krowy, dobrze?
-Nie musimy razem, mamo, mogę pójść sam.
-Ale poradzisz sobie?
-Jasne! Przecież nie jestem taki mały, mam już prawie osiem lat!
To prawda, nie jest taki mały. I prawda: radzi sobie. Mój źrebaczek.
Niestety w mieście ani poranki ani wieczory piękne nie są
OdpowiedzUsuńPozdrawiam