Któregoś dnia odwiedził mnie mój były małżonek. Właściwie, to sama do niego zadzwoniłam, gdyż wydawało mi się, że w obliczu mojej rychłej śmierci powinniśmy poczynić pewne ustalenia dotyczące naszych wspólnych chłopców. Małżonek przyfatygował się osobiście, żadnych ustaleń czynić nie chciał, bo przecież będę żyła długo i szczęśliwie, przytaszczył bukiet kwiatów.
Kwiaty, owszem, ładne.
Nie wiem, czemu, ale jakoś nie umiem pozbyć się pewnej rezerwy. Niby nie mam podstaw, by negować jego szlachetne intencje, ale jednak... Niby zachowuje się w porządku, ale...
- Pójdę porozmawiać z lekarzem - były małżonek podnosi się z krzesła.
- Nic ci nie powie - konfabuluję. - Jak poszła do niego moja siostra to powiedział, że już raz rozmawiał z rodziną i nie będzie każdemu z osobna wszystkiego opowiadał.
- Jednak spróbuję - i poszedł.
Nie jestem pewna, czy chcę, żeby mój były małżonek wiedział wszystko o mojej chorobie. Niby nie mam nic do ukrycia, ale po prostu mu nie ufam.
Nagle przybiega doktor L. Minę ma taką, jakby co najmniej chciał mi jeszcze raz powiedzieć, że mam raka.
- Nifko. Przyszedł do mnie jakiś mężczyzna, mówi, że jest twoim mężem...
- Byłym - wtrącam.
- ...i chce uzyskać informacje o stanie twojego zdrowia. Co mam mu powiedzieć?
- Najlepiej nic... A jeśli się będzie bardzo upierał, niech po informacje zwraca się do mojej rodziny.
- Dobrze - uśmiecha się doktor L. I biegnie z powrotem.
Lubię go, tego doktora L.