Przyjechał otóż swoim wszędziewjeżdżającym maluchem listonosz Patryk i podrzucił - zwykłe listy tak podrzuca jak niewidzialna ręka - zaadresowane do mnie zaproszenie na spotkanie opłatkowe.
Partyjne.
Z ugrupowania wprost przeciwnego, niż to, z którego ramienia startowałam w wyborach, jako bezpartyjna i nie zrzeszona, ale kto by wnikał w takie szczegóły.
O, matko. Wynika z tego, że moja kariera polityczna jeszcze nie umarła.
Która zresztą polega wyłącznie na tym, że ładnie prezentuję się w szpilkach.
Tymczasem dłubię szalik na "drutach" wystruganych z gałęzi klonu, gałązki mają ponadcentymetrową średnicę i szalik wychodzi cudny. Z wiśniowej włóczki. Przerobiłam parę rzędów i mam już pół szalika.
Odwoziliśmy Niteczkę do miasta po świątecznej przerwie, ja i Maniek (bo Bebunio, sierotka moja maleńka, siedzi sam w sanatorium i jak do niego zadzwoniłam, to się rozpłakał, i ja prawie też, więc na razie nie dzwonię, obiecałam, że przyjadę w niedzielę, wujt powiedział, że ma do niedzieli wolne i mnie zawiezie). Przywiozłam z miasta mnóstwo dobrych i pięknych rzeczy, które dostałam od dobrych i pięknych kobiet.
Jestem szczęśliwa i chce mi się żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz