Uwielbiam "święto dyszla" w pobliskim miasteczku.
Nienawidzę dni targowych w pobliskim miasteczku.
To się chyba nazywa ambiwalencja.
Byliśmy dzisiaj, gdyż obiecałam dziecku rower, a drugiemu dziecku porwały się trampki. Nie jest łatwo kupić w miasteczku trampki zapinane na rzepy, rozmiar 39, nawiasem mówiąc.
Pogoda piękna, sprzyjająca przedsiębiorczości wszelakiej.
Na przykład pan od firanek, taki śniady i z dziwnym akcentem, przekonujący mnie, że zrobię świetny interes, jeśli zamiast firanek na 160 cm kupię takie na 300 cm, przetnę na pół i doszyję gipiurę.
Albo pani, święcie przekonana, że sprzedawane przez nią trampki są made in Poland, a nie ChRL.
Pan od drzewek owocowych, według którego każde drzewko szybko i pięknie wyrośnie i zacznie wydawać owoc obfity i przesmaczny.
Pani od papieru toaletowego popakowanego z fantazją w pakiety po 20 rolek. Też interes życia: sprawić sobie taki pakiet.
Pan z częściami żelaznymi wszelakimi. On z tego żyje, więc to ma sens: wożenie po świecie zardzewiałych utensyliów ze sklepu żelaznego.
Wielkanocne palmy, chrzan, niemieckie słodycze, czosnek, miód i wory czerstwych bułek, kwitnące bratki, płyny do mycia konwi na mleko, gumiaki, przedziwne sukienki i płaszczyki, w które ubierze się na Wielkanoc miejscowa socjeta.
Bebunio wybrał sobie używany rower górski marki peugeot za dwieście złotych.
Ja niemieckie ciasto marcepanowe, przydatne do spożycia przez najbliższe pół roku. Niech leży, może się kto trafi ;)
A teraz idę szyć tą torbę. Wczoraj wszystko uszyłam odwrotnie i musiałam pruć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz