Powiem to jasno i wyraźnie: nie prosiłam o tą wiosnę, nie czekałam na nią, nie chciałam jej.
A ona jest.
Najwyraźniej i najbezwzględniej: kwitną mirabelki i tulipany, brzozy zazieleniły się w mgnieniu oka i nawet zdążyłam powydzierać perz z truskawek (zastanawiam się nad założeniem plantacji perzu, wówczas powyrywałabym truskawki, których jest na poletku zdecydowanie mniej).
Jest wiosna i jaskółki, nowe życie, nowy świat.
I nie mam wyjścia. Muszę się rzucić w to życie, kupić większe buty i dłuższe spodnie moim chłopcom, ciąć gałązki czeremchy na bukiet, szukać pokrzywy na obiad. I całe swoje wnętrze wydać tej wiośnie, na wieczne odradzanie.
Uzbroiłam się w śliczne buty i kwiaciaste spódnice do kolan. Niech będzie.
- Zrobiłem coś pożytecznego - oświadcza Bebunio. - Wykąpałem Kluska.
Klusek jest szczeniaczkiem, który "z pewnością" marzył o kąpieli. Pewnie w sadzawce, boję się pytać. Żeby się tylko, tłuścioszek, nie przeziębił.
- Więc - kontynuuje mój niezwykle pomocny syn - mogę już jechać na wieś.
On nie pyta, on stwierdza.
Już ja mu coś wymyślę. Potem.
- Tylko nie siedź za długo - napominam rodzicielsko póki co.
- Nie, tylko trzy godzinki - i już go nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz