Wydarzyło się tyle rzeczy! O ile rzeczy mogą się wydarzać.
Na przykład kupiłam sobie sukienkę. Sukienka jest z miękkiej, milusiej dzianiny, a dzianin nie mogę szyć na mojej maszynie. Więc muszę kupować.
Sukienkę przywdziałam w niedzielę, kiedy zgarnęłam towarzystwo do teatru, na rodzinną niedzielę. Teatr bardziej muzyczno-taneczny niż inny i myślałam, siedząc sobie z boku i patrząc bardziej na zaproszoną przeze mnie widownię niż na scenę, że moi mężczyźni, którzy razem mają już dziewiętnaście lat, po spektaklu zjedzą mnie żywcem.
A oni byli zachwyceni.
Brawo bili tak, że ich ręce bolały.
- Koniecznie, koniecznie musimy tu jeszcze przyjechać! Obiecaj, mamo!
Zmarzłam w sukience. Sukienka jest na lato, nie na zimny maj.
Prezydent podpisał przedwyborczą ustawę zezwalającą rolnikom na sprzedaż własnych produktów przy uproszczonej procedurze podatkowej:
Jako rolnik, w którym żyłka przedsiębiorczości jeszcze jako tako się trzyma, zapragnęłam posprzedawać nieco własnych produktów. Gdyby ktoś był zainteresowany pierwszorzędnym dżemem z truskawek albo węgierek, albo ogórkami kiszonymi, albo sokiem z malin czy miodkiem z mlecza...
W tym celu udałam się do powiatowej stacji sanitarno-epidemiologicznej doinformować się o szczegóły wymogów produkcji.
Pani najpierw wyrzuciła mnie za drzwi, gdyż z inną panią była akurat w trakcie śniadania.
Po dwudziestu minutach zgodziła się łaskawie wysłuchać, czym zamierzam zawrócić jej głowę.
Oczywiście muszę napisać receptury produktów - do weryfikacji Sanepidu- oraz zaprojektować linię technologiczną uwzględniającą wymogi Sanepidu.
Wykluczone, ażebym miała robić dżem w kuchni, w której gotuję zupę dla dzieci.
Nawet, gdyby to było tylko dwadzieścia słoików rocznie.
A etykiety? Niech no ja się najpierw dowiem o etykietowaniu słoików. A potem przyjdę.
A twarogi, jaja? To musiałoby być pod kontrolą weterynarza.
Aha. Dziękuję.
Już się nahandlowałam.
A potem byłam jeszcze tu, i tam, i w ogóle.
Pieliłam grządki. Z pobliskich olszynek dobiegło mnie poszczekiwanie małego pieska. Rozejrzałam się. Na gałęzi siedział szpak i "ćwierkał" naśladując szczekanie psa.
Pieliłam grządki. Nieopodal ogrodu, na drodze, zatrzymał się wujt swoją śliczną bryką.
- Pojedź ze mną do miasta, bo mi się samemu nie chce.
- No, ale jak to? A po co jedziesz? I w ogóle nie ubrana jestem i nie umyta, i z pazurkami w ręku...
- Bardzo dobrze, chodź, buraki poczekają.
Poczekały. Dziwne. A ja jeździłam po mieście w stroju polowym i z pazurkami w ręku.
Pieliłam grządki, aż tu nagle listonosz przyniósł mi zaproszenie na ślub kuzyna. Jeju, kiedy ten Misiek tak wyrósł - taki chłopczyk, chłopczyk, a tu nagle ślub.
Teraz pieląc grządki rozmyślam: jechać, czy nie jechać.
Pielenie trwa bardzo długo. Między innymi dlatego, że ciągle mi ktoś przeszkadza...