niedziela, 7 grudnia 2014

Nie do twarzy jej w czarnym.
Właściwie jej nie znam (choć z tej samej parafii), wiem, jak ma na imię, jakie ma nazwisko. Dwa lata temu spotykałyśmy się między innymi matkami na przygotowaniach do Pierwszej Komunii, jej Dominik własnie skończył dziesięć lat, co za miesiąc czeka mojego Mańka.
Madzia w tym roku chodzi do drugiej klasy.
Zamieniałyśmy wtenczas, okołokościelnie, po parę zdań, jakieś uwagi.
Nazwisko jak nazwisko, jedna piąta wsi nazywa sie tak samo. Więc początkowo nie skojarzyłam, że ten niestary człowiek, u którego kilka miesięcy temu zdiagnozowano raka żołądka, i którego w tym tygodniu pochowano - to jej mąż, ojciec tych niedużych jeszcze dzieci.
Zauważyłam ją w kościele i przez pół mszy biłam się z myślami, czy wypada, czy mam prawo podejśc do niej, ze swoją sytą i szczęśliwą twarzą, mam zdrowe dzieci i nikt mi nie umarł. Miałam wielka ochotę pogłaskac ją po ramieniu. Czy mogłabym?
Podeszłam po mszy.
Nie żałuję. 
Nasze dzieci biegały wokół koscioła - nie marzły - a my sobie postałyśmy. 
-Wiem, że nie jestem sama. Czasem nawet chciałabym, żeby już dali mi spokój, bo ciagle ktoś przychodzi, dzwoni. Ale rozumiem, że to wszystko z dobrych intencji. Dzieci też zachowują się tak samo, jakby nigdy nic, są rozbrykane. Dla nich muszę się trzymać, nie wolno mi nawet mysleć inaczej. Tylko wiesz - chciałabym to mówić wszystkim, każdemu, kogo spotykam: bądźcie dla siebie dobrzy, nie kłóćcie się, nie dokuczajcie sobie. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy... Wiesz, byliśmy małżeństwem tylko przez dziesięć lat... To bardzo krótko. Bardzo...

Zgarnęła dzieci, pojechali na cmentarz. 
Nie jest specjalnie ładna. Jasna cera, wielkie, orzechowe, podkrążone oczy.  Czerń podkreśla bladość, nie słuzy jej.
Ale zobaczyłam w niej dzis coś pięknego, szlachetnego.

Nie wiem, jak skończyć, więc nie kończę - 


1 komentarz: