czwartek, 29 listopada 2018

Tak naprawdę cudowni są ci moi chłopcy.
Wstałam dziś później niż zazwyczaj, oszołomiona po wczoraj.
Wczoraj wieczorem bardzo mnie bolało, nie mogłam spać, brałam proszki. Cieszyło mnie tylko to, że to mnie boli, a nie mojego niunia któregoś. Ale bolało bardzo.
Synki tymczasem same wstały, zjadły śniadanie, zebrały się do szkoły. I zdążyły na sąsiada, który wcześnie wozi do szkoły swojego synka, bo musi potem lecieć do pracy. Babcia mówi:
- Mańka to nawet nie widziałam, chyba Bebunio go budził.
Cuda moje cudowne.

środa, 28 listopada 2018

Dwa dorastające syny to jednak za dużo jak na jedną mnie. W dodatku chorą! Mario nie poszło do szkoły, bo ponoć źle się czuje, Bunia przywieźliśmy wczoraj z sanatorium w totalnej rozsypce (mamo! Jak to możliwe, że przez trzy tygodnie zżyłem się z niektórymi ludźmi bardziej niż z innymi przez całe życie?). I teraz się kłócą, piorą, spierają, kuksają, ratunku! Jutro obaj do szkoły, na bank.
Bunio cierpi. Jak się nie pierze z bratem, cierpi. Przeżywa rozstanie.
Boli mnie, jak na niego patrzę.
Cudak mój mało-duży...

sobota, 24 listopada 2018

Uwielbiam koty. 
Przypominam, że u mnie w domu mieszka ich sześcioro, w różnym wieku i umaszczeniu.
- Uwielbiam koty. Są takie cudowne. I mądralińskie. I w ogóle każdy kot to osobowość - zachwycam się.
- Osobliwość - poprawia mnie wuj nie do  końca podzielający mój entuzjazm.
(ale kiedy siedzi przy komputerze, a Fruzia mu wskoczy na kolana, to jej nie przegania, bynajmniej).

Wczoraj pani doktor zaordynowała zwiększenie porcji liryki i przepisała kolejne leki. Dziś rano wzięłam jedenaście różnych leków i zastrzyk.
Wczoraj pojawiłam się w poradni onko w świeżo nabytej peruce. Nasłuchałam się komplementów, że ho ho, a na oddziale dziewczyny mnie nie poznały :) Peruka jest z gliwickiej firmy NAH, polecam. Wygodna, ładna i niedroga.
Wczoraj...

Ojej. Jest dzisiaj i muszę zawieźć Mańka na zbiórkę.

niedziela, 18 listopada 2018

Jak ślicznie dzisiaj za oknem! Szron na trawach, oziminach, skibach ziemi. Nagie drzewa. Nieuchwytny czar, cisza, zanim wszystko wstanie, zacznie żyć.
Na przykład ja.
Tymczasem piję herbatę z miodem i słucham dziwnych piosenek.
Spotkałam wczoraj na onkologii oprócz mojej koleżanki Agnieszki i innych pań, których imion nie pamiętam (na szczęście istnieje miły zwyczaj zgadzania się na umieszczanie kartek z imionami i nazwiskami przy łóżkach), a z którymi zdarzało mi się leżeć kilka dni na tej samej sali - kolegę Mariusza.
Kolega Mariusz jest moim kolegą z klasy z podstawówki. Kiedy był w wojsku, zachorował na raka i było z nim krucho. Ale wydobrzał do tego stopnia, że ożenił się, ma trójkę dziatek, buduje dom.
Myślę, że w innych okolicznościach by ze mną nie rozmawiał. Jakiś czas temu spotkaliśmy się w przychodni na szczepieniu dzieci na przykład. Nie był zbyt wylewny, "cześć" i tyle.
Tu - rozgadał się. Bo leżałam z kroplówką, brałam chemię. Byłam "jedną z nas", z tej tajemnej społeczności chorych na raka,  tych, którzy wiedzą, którzy przekraczają szklane drzwi z napisem "onkologia" jako pacjenci. 
Potem wreszcie skończył się mój paklitaksel, przyjechał wuj i zabrał mnie do domu. Ale najpierw musieliśmy wstąpić do apteki po leki. Dostałam coś na neuropatię, jestem bardzo ciekawa.
- Zobacz, wuju - pokazuję mu lyricę. - Poezja w pigułce.
- Żeby tylko z tego jakiś dramat nie wyszedł... - martwi się.
Ale na razie dramatów nie ma. Nic nie ma.

wtorek, 13 listopada 2018

Jasne, że odwiedziliśmy w niedzielę Bebunia-sierotkę. Zwłaszcza, że sierotka nie ma ze sobą telefonu, gdyż tuż przed wyjazdem wziął stłukł mu szybkę. Sierotek. I dobry wuj wziął telefon do naprawy.
Przez całą drogę spałam, potem przytuliłam moje maleńkie dzieciątko zachwycone sanatorium i towarzystwem, potem poleźliśmy na spacer, Bebunio przez cały czas opowiadał o koleżankach i kolegach ("a wiesz, że mama Bartka, tego z mojego pokoju, też miała raka? Ale wyzdrowiała, ty też wyzdrowiejesz. A wczoraj śnił mi się koszmar, że turnus się już skończył"). I już, trzeba wracać, zostawić to dzieciątunio, które śmie być szczęśliwe beze mnie.
W samochodzie otulam się kocem i śpię.
Wczoraj cały dzień przespałam z powodu bólu nóg.
Dziś już chyba spać nie będę. Przeglądam facebooka, same zbiórki dla chorych na raka albo sentencje o silnych kobietach. Jestem chorą na raka silną kobietą i nic do mnie nie pasuje.
Podobała mi się wiadomość z kroniki kryminalnej: czterdziestoletni facet ukradł ekologiczne dynie innemu facetowi, i żeby rzecz się nie wydała, rozrzucił je po swoim polu "żeby mniej rzucały się w oczy".
Poszkodowany wycenił straty na 3 tys. zł.
Chyba sobie dynię upiekę z tego wszystkiego :)

PS Piszę notkę, a tu nagle przychodzi Babcia i przynosi mi kubek gorącego mleka z kurkumą. Samo zdrowie. "A co w internetach piszą o twoim bólu nóg?" - pyta. Sprawdzam więc. "Neuropatia  po chemii może być nieodwracalna". Dziękuję bardzo, wyłączam internety.

sobota, 10 listopada 2018

Uwielbiam piątki.
W piątek wstaję o szóstej, jem śniadanie, pakuję do plecaka mnóstwo jabłek, kanapki i książkę - i herbatkę w termokubku, ale to już do bocznej kieszeni - i jadę.
Wuj Adam lubi mnie wozić, żebym się nie męczyła (szukając miejsca parkingowego).
Jedziemy do szpitala, do poradni onkologicznej. Pod zabiegowym już stała ekipa, opowiadamy sobie, co u kogo nowego, jak się jechało. Jestem wśród swoich.
Moja kolej na pobranie, wchodzę do gabinetu i zanim skończę mówić "dzień dobry", jestem z imienia i nazwiska nazwana, zaproszona na wagę. Nie muszę się przedstawiać.
Waga co prawda stoi w miejscu, ale dobrze, że nie schudłam. I dzień jakiś wczoraj miałam pechowy, zniosłam sześć prób zakładania wenflonu, niektóre bolesne. Ale co tam. 
Potem siedzimy w poczekalni, oglądamy telewizję śniadaniową, gawędzimy. Czekamy na wizytę kwalifikacyjną. Jest fajnie. Rozmawiamy na przykład o tym, co kogo boli i które leki przeciwbólowe na co są najlepsze. Cenna, empiryczna wiedza. Albo sprzedaję wszystkim newsa o fresubinie, smaczniejszej, a porównywalnej cenowo konkurencji nutridrinków.
Potem idę do lekarza. Lekarz jest miły, mówi do mnie po imieniu. Hemoglobina mi spada i przydałaby mi się witamina B, ale poza tym ok, kwalifikuję się do chemii. Mówię, że mam od paru dni uczucie zdrętwienia palców stóp. Lekarz na to, że to skutek uboczny chemii i żebym się nie przestraszyła, jeśli tak samo będę miała z dłońmi.
Aha.
Od chemii łupie mnie też w krzyżu. Ostatnio codziennie. Ale za to serduszko w porządku.
Lekarz nie jest zniecierpliwiony, nie zbywa mnie, odpowiada wyczerpująco na wszystkie moje pytania. Chociaż inni pacjenci czekają.
Potem czekam na swoją chemię i dzieje się coś cudownego: panie pielęgniarki kierują mnie do sali, gdzie już jest Agnieszka - dziewczyna w moim wieku. Pierwszy raz mnie to spotkało. I na oddziale, i tu miałam do czynienia z osobami dużo ode mnie starszymi, a tu taki prezent! Przegadałyśmy ciurkiem cztery godziny, spotykamy się za tydzień, mamy mnóstwo rzeczy do obgadania. Mnóstwo.
To taka ulga: nareszcie ktoś, kto mnie rozumie, kto nie mówi mi, że nie mam raka, żeby mnie pocieszyć, kto tak jak ja układa testament i planuje wakacje z dziećmi, i kto opowie o zaletach i wadach noszenia peruki i założenia portu. Cudownie.
Po piętnastej przechodzę na oddział, tu jest jak w kołysce. Cudownie, bezpiecznie, nawet na leżance na korytarzu - bo wszystkie miejsca na salach zajęte. Tu wiem, kim jestem: pacjentką. Osobą chorą. Osobą, którą definiuje choroba. Tu się nie zastanawiam, co będę robiła w styczniu i czy dożyję do wakacji. Tu wszyscy się cieszą, kiedy mówię, że czuję się fantastycznie - w porównaniu z niektórymi chorymi z oddziału jestem kwitnącym okazem zdrowia. 
Potem wracamy do domu i z miejsca dostaję kataru, obrzydliwego, cieknącego. Na początku myślałam, że to jakiś wirus, bo i kicham potężnie, ale okazało się, że to również reakcja na chemię. Na szczęście jednodniowa, ale mogę ją złagodzić lekiem antyalergicznym. Spróbuję jutro.
Teraz jest noc, coś mnie zbudziło i nie mogę zasnąć. 
Może spotkanie z Agnieszką. Wywaliłam jej to, co leżało mi na sercu dość długo, a czego nie miałam komu opowiedzieć. Bałam się, że  ktoś, kto nie ma raka, nie zrozumie, jak to jest: pożegnać się z życiem, a potem dostać je z powrotem. Nie wiem, na jak długo. Nie wiem, po co. Nie wiem, jak żyć.

czwartek, 8 listopada 2018

Zawiozłam moje śliczne, maleńkie, dwunastoletnie dzieciąteczko do sanatorium. Zameldowałam. Po czym zaległam na stojącej w hallu kanapie.
Popijałam nutridrinka juicy style o smaku jabłka z masłem i czekałam, aż przestaną mi latać przed oczami wielobarwne mozaiki, ładne, owszem, ale utrudniające widzenie. Byłam wyczerpana. A przecież jechałam na fotelu pasażera i tylko podziwiałam krajobrazy. Widocznie za dużo było do podziwiania.
Bebunio tymczasem biegał w te i we wte, wciąż ogłaszając nowe odkrycia - a to o kumplach z pokoju, a to o programie zajęć rehabilitacyjnych, a to, że biblioteka dziś niestety nieczynna.
- Dzięki, synu, że nie wybrałeś sanatorium w Rymanowie. Nie dojechałabym tam za skarby świata.
- Ale odwiedzisz mnie w sobotę?
- W sobotę? W życiu! Jak już, to w niedzielę.
Może, myślę sobie. Może odwiedzę.
Potem wpadamy na doskonały pomysł, ażeby zjeść obiad w sanatoryjnej stołówce. Szefowa kuchni jednak mówi, że obiadów na zbyciu już nie ma. Ale służy rosołem. 
- Proszę: pani sobie tu usiądzie - i dostaję miejsce przy nakrytym stoliku, i wielką wazę pysznego rosołu. - Nie trzeba płacić, na zdrowie.
Jeju, ile dobrych ludzi na świecie! I ile pysznego rosołu, który, zdaje mi się, uratował mi życie.
Fajnie tu. Może rzeczywiście przyjadę w niedzielę? (trzy godziny w jedną stronę - - -)

niedziela, 4 listopada 2018

Bebunio ma urodziny. Moje słodkie, maleńkie dzieciąteczko własnie skończyło dwanaście lat. Już nie jest dzieckiem, bynajmniej: jest wyrostkiem i bardzo się boję tego wyrastania. Wiem, że każdy musi, ale co z tego?
- Jubilacie, jubilacie - wzdycham.
Wuj przychodzi mi w sukurs i odgania ciemne chmury złego nastroju:
- Jubilacie, jubilacie,
czy włożyłeś czyste gacie?
- ...a ty, wuju? - odpowiada pytaniem Bebunio.
- Ja nie jestem jubilatem,
brudne gacie noszę zatem!

:)

sobota, 3 listopada 2018

 Syn mój Maniek strasznie mnie wkurzył, bo wszystkie szkolne sprawy zostawia na terenie szkoły. Lektury szkolne, składki klasowe, wycieczki - no, właśnie.
Więc się wkurzam, gestykuluję i podnoszę głos.
Syn mój Maniek podchodzi do mnie i uspokajającym gestem kładzie mi dłoń na ramieniu.
- Nie denerwuj się tak. Jeszcze raka dostaniesz...

:D