Bieżący rok jest nadzwyczaj obfity w pogrzeby.
Wczoraj byłyśmy z Babcią u pana Henia, pan Henio przez całe życie uczył biologii w pobliskim miasteczku. Od paru lat na emeryturze.
W domu zgromadzone wokół trumny baby i chłopy z kółek różańcowych, śpiewają obrzędowe pieśni: baby swoją zwrotkę dyszkantem, chłopy refren nisko i głośno, aż szyby brzęczą. Pani Bożenka, wdowa, siedzi między nimi. Głaszcze rękę zmarłego. Mnóstwo czułości w tym geście.
Musimy uciekać z kościoła po uroczystym nabożeństwie, bo chłopcy właśnie kończą dodatkowe zajęcia, trzeba ich odebrać ze szkoły. Mówimy o tym dyskretnie pani Andzi, która przyjechała z nami. Pani Andzia macha ręką, że z kimśtam się zabierze.
- Henio też się nie obrazi. On był taki wyrozumiały, że nawet, jak Bożenka przyuważyła Izydora, jak im drzewo kradnie z szopy, i mówiła do Heńka: "Heniek, weź mu coś powiedz", to Henio na to: "co ja mu będę mówił. Niech sobie ma".
Czy takim Heniem trzeba się urodzić, czy raczej nim się jest, bo Bożenka, bo Izydor, bo Czaruś. Czaruś to najmłodszy syn Henia i Bożenki, teraz trzydziestoletni, z umysłem trzylatka.
Czy gdyby Henio pojął za żonę Bernadettę lub choćby taką Danutę-cholerę, byłby inny? Mowa wygłoszona na jego pogrzebie brzmiałaby inaczej? A może to Danuta przy Heniu nie byłaby cholerą? Jak to jest?