Poprzez ospale padający śnieg przedarł się ku nam listonosz Patryk. Przywiózł dla mnie książkę, której autor dzwonił do mnie nie dalej jak wczoraj, z informacją, że wysyła do mnie książkę, jeszcze cieplutką, prosto z drukarni, i prosi o recenzję.
Wyszłam do przedpokoju pokwitować odbiór przesyłki poleconej.
-Prędko przyszła - cieszę się. I nagle dostrzegam Patryka.
-Jaką ty masz piękną mikołajowską brodę!
-A, mam - prezentuje zarost dumny z siebie Patryk - i powiem ci, że nawet zostałem mikołajem. Mam do tego predyspozycje. A wiesz, jakie? Znam adresy wszystkich niegrzecznych dziewczynek - śmieje się.
Na szczęście wczoraj do poduszki czytałam Dekameron, dzień szósty, o ciętych ripostach.
-A tym grzecznym przynosisz książki? Dziękuję!
środa, 31 grudnia 2014
wtorek, 30 grudnia 2014
Mróz trzyma, a na oblodzone drogi popaduje śnieg. Wizja sylwestrowych podróży po okolicy i plebiscytu na najładniejsze fajerwerki - z trójką dziatek w roli sędziów - nieco jakby się oddala. Plebiscyt będzie stacjonarny, z okna pokoju na górze.
Ale nie mamy kabanosów, ani paluszków surimi, ani napoju owocowego piccolo. Więc po wspomniane delikatesy muszę się wybrać w świat, w którym bardzo dawno nie bywałam. Z tydzień temu.
Można by rzec, odwykłam.
Piękną mamy zimę - my, tutaj. Jest przebiało, śnieg na gałęziach, polach, łąkach, drogach, dachach.
W to wszystko wjeżdża żółty samochód z chlebem. Idę po świeże pieczywo :)
Ale nie mamy kabanosów, ani paluszków surimi, ani napoju owocowego piccolo. Więc po wspomniane delikatesy muszę się wybrać w świat, w którym bardzo dawno nie bywałam. Z tydzień temu.
Można by rzec, odwykłam.
Piękną mamy zimę - my, tutaj. Jest przebiało, śnieg na gałęziach, polach, łąkach, drogach, dachach.
W to wszystko wjeżdża żółty samochód z chlebem. Idę po świeże pieczywo :)
niedziela, 28 grudnia 2014
No, więc przeżyliśmy. Dotrwaliśmy do błogosławionego czasu między świętami a Nowym Rokiem, kiedy to, według babci, nie wolno nic robić. Zwłaszcza nic z tych rzeczy, na które mam ochotę: szyć, pruć, dziergać. Nic w tym guście.
Zajadamy więc potulnie resztki ciasta. Siorbiemy herbatę. Lub naparsteczek wina.
W samochodzie mam poprzymarzane drzwi. Ot, atrakcja: wsiadać od pasażera. Reszta jakoś odtajała, moje nie.
Przeczytałam trzy książki i kawałek czwartej. Grałam z dziećmi w Rumikub i Eurobiznes. Śpiewaliśmy kolędy (Bez urazy, mamo - szepnął mi do ucha konfidencjonalnie Bebunio - ale strasznie fałszujecie).
Niteczka uczyła nas pastorałki o kolędnikach-wędrownikach, z gwiazdą na patyku, co to pogubili wszystkie nuty ze starych śpiewników, grają teraz na gitarze, rokandrola niosą w darze. Kolęda była z pokazywaniem. Za opieszałość w nauce dostałam dwa karne buziaczki.
A potem wszystko zostało przysypane śniegiem i ścisnął mróz i tak na razie jest.
Zdaje się, że jednak jestem złą matką, a już na pewno nie jestem matką doskonałą.
Niteczka poskarżyła się mamie po wakacjach, że trudno ze mną wytrzymać, bo ciągle się śmieję. A rodzone dziatki prosiły mnie onegdaj, żebym była trochę bardziej poważna, tak, jak inne mamy. Może więc nie zapewniam mym dzieciom poczucia bezpieczeństwa, tylko nieustanny kabaret. To, zaiste, może być trudne do zniesienia.
Aczkolwiek kiedy próbowałam być poważną matroną, latorośle nie za długo to wytrzymały i błagały mnie, żebym już była taka, jak zwykle.
Ot, siła przyzwyczajenia.
wtorek, 23 grudnia 2014
Pada i pada.
Żeby to chociaż był śnieg! A tak - chlapie z nieba tym deszczem, korki w miasteczku, zaparowane szyby, nerwówka i ciasnota na parkingach.
Wybrałam się do miasteczka kierowana koniecznością wyższą niż zakupy.
W ogóle u mnie przygotowania do Świąt lajtowo - żadnej gorączki, żadnego wyciskania siódmych potów. Ot,ogarnięte, a reszta spokojnie, według grafiku. Grafik przewiduje ciszę nocną od 21:30. Żadnego tłuczenia garami.
Przeczytałam jedną książkę świąteczną, z biblioteki. Niechcący, raz zajrzałam i pooooszło. Ale może i na świąteczne leniuchowanie coś się znajdzie - na przykład dawno nie czytałam Buddenbroków, kurzących się dostojnie na półce.
Bachorki, znaczy dzieciątka ulubione sztuk trzy, pomagają we wszystkim. Najbardziej pomagają grając na komputerze i nie plącząc się pod nogami.
Niteczka wczoraj zrzucała siano dla krów i spadła razem z sianem. Wuje powiedziały: "Nareszcie. Każdy musi stąd spaść przynajmniej raz". Przemilczeli, że jeden z wujów spadając złamał rękę. Ale to było przecież dawno...
Wesołych, pogodnych, spokojnych Świąt życzę !
Żeby to chociaż był śnieg! A tak - chlapie z nieba tym deszczem, korki w miasteczku, zaparowane szyby, nerwówka i ciasnota na parkingach.
Wybrałam się do miasteczka kierowana koniecznością wyższą niż zakupy.
W ogóle u mnie przygotowania do Świąt lajtowo - żadnej gorączki, żadnego wyciskania siódmych potów. Ot,ogarnięte, a reszta spokojnie, według grafiku. Grafik przewiduje ciszę nocną od 21:30. Żadnego tłuczenia garami.
Przeczytałam jedną książkę świąteczną, z biblioteki. Niechcący, raz zajrzałam i pooooszło. Ale może i na świąteczne leniuchowanie coś się znajdzie - na przykład dawno nie czytałam Buddenbroków, kurzących się dostojnie na półce.
Bachorki, znaczy dzieciątka ulubione sztuk trzy, pomagają we wszystkim. Najbardziej pomagają grając na komputerze i nie plącząc się pod nogami.
Niteczka wczoraj zrzucała siano dla krów i spadła razem z sianem. Wuje powiedziały: "Nareszcie. Każdy musi stąd spaść przynajmniej raz". Przemilczeli, że jeden z wujów spadając złamał rękę. Ale to było przecież dawno...
Wesołych, pogodnych, spokojnych Świąt życzę !
wtorek, 16 grudnia 2014
Tak się ucieszyłam dziś rano, że jednak nie trzeba skrobać szyb. Jedziemy do szkoły. Ale nic nie widać! Zatrzymuję samochód, wycieram szyby z jednej i drugiej strony. Wsiadam. Nadal nic nie widać, ale to nie z powodu szyb, tylko mgły.
Teraz widzę, że mgła gęstnieje i podchodzi coraz bliżej i bliżej.
Nie wiadomo, co w niej siedzi. Okaże się.
Mam trudne zadanie: rozweselić wujta, który przez ostatnie tygodnie ciężko pracował naprawiając traktor i okazało się, że złożony ponownie, z takich małych śrubek - i, oczywiście, z tych wielkich ciężkich części też - traktor nadal nie chodzi. Wujo jest smutny.
I co mam mu powiedzieć? "Weź się, chłopie, za coś, co ci dobrze wychodzi, na przykład nawrzucaj trochę drewna do kotłowni, bo nie ma co do pieca wkładać"?
Muszę coś wymyślić.
Zacznijmy od śniadania :)
sobota, 13 grudnia 2014
Czary-mary, nie ma śniegu. Tylko warstwa lodu na drodze została, dla pamięci.
Chopcy, jak to w sobotę, zerwali mnie z łóżka bladym świtem i już o siódmej, kompletnie ubrani, czekali na śniadanie.
O dziwo, nie pobiegli na komputer, tylko na dwór. Ganiają się z psami, zrzucają siano na śniadanko dla krów.
Zaczyna się dzień, ani dobry, ani zły. Dzień jest tylko dniem, niczym więcej.
Idę więc w ten świat, bo kończy mi się kawa w kubku.
Słońce wzeszło, ale zaraz schowało się za chmury. Wieje wiatr.
Chopcy, jak to w sobotę, zerwali mnie z łóżka bladym świtem i już o siódmej, kompletnie ubrani, czekali na śniadanie.
O dziwo, nie pobiegli na komputer, tylko na dwór. Ganiają się z psami, zrzucają siano na śniadanko dla krów.
Zaczyna się dzień, ani dobry, ani zły. Dzień jest tylko dniem, niczym więcej.
Idę więc w ten świat, bo kończy mi się kawa w kubku.
Słońce wzeszło, ale zaraz schowało się za chmury. Wieje wiatr.
poniedziałek, 8 grudnia 2014
...bo przecież miało być o Mikołajkach, święcie prezentów.
O listach do Świętego Mikołaja. Wmówiłam dzieciom, że 6 grudnia Święty Mikołaj przychodzi, żeby pozbierać listy, a prawdziwe prezenty przyniesie pod choinkę. W ten sposób zyskuję na czasie.
Więc dzieci z wielkim zapałem zabrały się do pisania listów. Przynajmniej tak to wyglądało na początku.
Bunio machnął swój w pięć minut, oświadczył, że nie pokaże mi go za żadne skarby, zresztą to list nie do mnie.
Wykradłam go w nocy spod poduszki, podkładając w to miejsce czekoladę. Nie miałam odwagi przeczytać, ale po południu, gdy dzieci poszły na sadzawkę - zamarzniętą, poślizgać się - zajrzałam.
W liście prośby o tablet, dotykowy telefon, lego takie i śmakie, czekolady konkretnej firmy.
"I jeszcze chciałbym nie mieć brata". To tej swojej prośby się wstydził.
Maniuś długo siedział nad swoja kartką. W końcu podeszłam, zajrzałam mu przez ramię. Na kartce nagłówek: Kochany Święty Mikołaju", dalej pusto.
-Czemu nic nie piszesz?
-Bo ja wiem, mamo, że ty nie masz za dużo pieniędzy.
Westchnęłam.
-Ale, synu, ty nie piszesz do mnie, tylko do Mikołaja, prawda? On może wszystko.
W liście znalazłam potem prośbę o obróżki dla wszystkich naszych psów i kotów, o własny pokój i nowy piórnik.
Hm, ten piórnik.
Zagwozdka.
O listach do Świętego Mikołaja. Wmówiłam dzieciom, że 6 grudnia Święty Mikołaj przychodzi, żeby pozbierać listy, a prawdziwe prezenty przyniesie pod choinkę. W ten sposób zyskuję na czasie.
Więc dzieci z wielkim zapałem zabrały się do pisania listów. Przynajmniej tak to wyglądało na początku.
Bunio machnął swój w pięć minut, oświadczył, że nie pokaże mi go za żadne skarby, zresztą to list nie do mnie.
Wykradłam go w nocy spod poduszki, podkładając w to miejsce czekoladę. Nie miałam odwagi przeczytać, ale po południu, gdy dzieci poszły na sadzawkę - zamarzniętą, poślizgać się - zajrzałam.
W liście prośby o tablet, dotykowy telefon, lego takie i śmakie, czekolady konkretnej firmy.
"I jeszcze chciałbym nie mieć brata". To tej swojej prośby się wstydził.
Maniuś długo siedział nad swoja kartką. W końcu podeszłam, zajrzałam mu przez ramię. Na kartce nagłówek: Kochany Święty Mikołaju", dalej pusto.
-Czemu nic nie piszesz?
-Bo ja wiem, mamo, że ty nie masz za dużo pieniędzy.
Westchnęłam.
-Ale, synu, ty nie piszesz do mnie, tylko do Mikołaja, prawda? On może wszystko.
W liście znalazłam potem prośbę o obróżki dla wszystkich naszych psów i kotów, o własny pokój i nowy piórnik.
Hm, ten piórnik.
Zagwozdka.
niedziela, 7 grudnia 2014
Nie do twarzy jej w czarnym.
Właściwie jej nie znam (choć z tej samej parafii), wiem, jak ma na imię, jakie ma nazwisko. Dwa lata temu spotykałyśmy się między innymi matkami na przygotowaniach do Pierwszej Komunii, jej Dominik własnie skończył dziesięć lat, co za miesiąc czeka mojego Mańka.
Madzia w tym roku chodzi do drugiej klasy.
Zamieniałyśmy wtenczas, okołokościelnie, po parę zdań, jakieś uwagi.
Nazwisko jak nazwisko, jedna piąta wsi nazywa sie tak samo. Więc początkowo nie skojarzyłam, że ten niestary człowiek, u którego kilka miesięcy temu zdiagnozowano raka żołądka, i którego w tym tygodniu pochowano - to jej mąż, ojciec tych niedużych jeszcze dzieci.
Zauważyłam ją w kościele i przez pół mszy biłam się z myślami, czy wypada, czy mam prawo podejśc do niej, ze swoją sytą i szczęśliwą twarzą, mam zdrowe dzieci i nikt mi nie umarł. Miałam wielka ochotę pogłaskac ją po ramieniu. Czy mogłabym?
Podeszłam po mszy.
Nie żałuję.
Nasze dzieci biegały wokół koscioła - nie marzły - a my sobie postałyśmy.
-Wiem, że nie jestem sama. Czasem nawet chciałabym, żeby już dali mi spokój, bo ciagle ktoś przychodzi, dzwoni. Ale rozumiem, że to wszystko z dobrych intencji. Dzieci też zachowują się tak samo, jakby nigdy nic, są rozbrykane. Dla nich muszę się trzymać, nie wolno mi nawet mysleć inaczej. Tylko wiesz - chciałabym to mówić wszystkim, każdemu, kogo spotykam: bądźcie dla siebie dobrzy, nie kłóćcie się, nie dokuczajcie sobie. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy... Wiesz, byliśmy małżeństwem tylko przez dziesięć lat... To bardzo krótko. Bardzo...
Zgarnęła dzieci, pojechali na cmentarz.
Nie jest specjalnie ładna. Jasna cera, wielkie, orzechowe, podkrążone oczy. Czerń podkreśla bladość, nie słuzy jej.
Ale zobaczyłam w niej dzis coś pięknego, szlachetnego.
Nie wiem, jak skończyć, więc nie kończę -
Właściwie jej nie znam (choć z tej samej parafii), wiem, jak ma na imię, jakie ma nazwisko. Dwa lata temu spotykałyśmy się między innymi matkami na przygotowaniach do Pierwszej Komunii, jej Dominik własnie skończył dziesięć lat, co za miesiąc czeka mojego Mańka.
Madzia w tym roku chodzi do drugiej klasy.
Zamieniałyśmy wtenczas, okołokościelnie, po parę zdań, jakieś uwagi.
Nazwisko jak nazwisko, jedna piąta wsi nazywa sie tak samo. Więc początkowo nie skojarzyłam, że ten niestary człowiek, u którego kilka miesięcy temu zdiagnozowano raka żołądka, i którego w tym tygodniu pochowano - to jej mąż, ojciec tych niedużych jeszcze dzieci.
Zauważyłam ją w kościele i przez pół mszy biłam się z myślami, czy wypada, czy mam prawo podejśc do niej, ze swoją sytą i szczęśliwą twarzą, mam zdrowe dzieci i nikt mi nie umarł. Miałam wielka ochotę pogłaskac ją po ramieniu. Czy mogłabym?
Podeszłam po mszy.
Nie żałuję.
Nasze dzieci biegały wokół koscioła - nie marzły - a my sobie postałyśmy.
-Wiem, że nie jestem sama. Czasem nawet chciałabym, żeby już dali mi spokój, bo ciagle ktoś przychodzi, dzwoni. Ale rozumiem, że to wszystko z dobrych intencji. Dzieci też zachowują się tak samo, jakby nigdy nic, są rozbrykane. Dla nich muszę się trzymać, nie wolno mi nawet mysleć inaczej. Tylko wiesz - chciałabym to mówić wszystkim, każdemu, kogo spotykam: bądźcie dla siebie dobrzy, nie kłóćcie się, nie dokuczajcie sobie. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy... Wiesz, byliśmy małżeństwem tylko przez dziesięć lat... To bardzo krótko. Bardzo...
Zgarnęła dzieci, pojechali na cmentarz.
Nie jest specjalnie ładna. Jasna cera, wielkie, orzechowe, podkrążone oczy. Czerń podkreśla bladość, nie słuzy jej.
Ale zobaczyłam w niej dzis coś pięknego, szlachetnego.
Nie wiem, jak skończyć, więc nie kończę -
piątek, 5 grudnia 2014
Zgłosiłam już, gdzie trzeba: wujaszek wymienił mi już opony na zimówki i śnieg już może padać.
Ale nie, nie tak od razu: na początku ustroimy świat szadzią.
Owszem, przepiękna.
Zwłaszcza moje szaliki i sweterki prane wczoraj ręcznie i wywieszone na dworze, których zapomniałam przynieść po obcieknięciu do domu. Wszystkie pod białym kożuszkiem, nalotem kosmatym. Ma to swój urok, nie powiem.
A poza tym? Ktoś umarł, ktoś się urodził. Gasną powoli okołowyborcze emocje. Niektóre być może będą się tliły złym żarem przez całą kadencję, skoro wybory nie po myśli.
U Waldka w bibliotece całe mnóstwo nowości i znowu - znowu! - wzięłam jedna książkę z tych przez niego gorąco polecanych, okropnego bestsellera.
Ale wzięłam też dla równowagi psychicznej poematy Słowackiego - "trzy razy księżyc obrócił się złoty, jak na tym piasku rozbiłem namioty" - i nikt mnie nie pyta, dlaczego wzięłam bestsellera, a o Słowackiego wszyscy.
Bo chciałam, kurczę blade.
Uszyłam firanki w wielkiej trwodze, bo nie mam gdzie u siebie ich powiesić, żeby zobaczyć, czy wyglądają tak, jak je widzę w głowie. Wzięłam jedną pod pachę, pojechałam do Pauliny. Zaczepiłyśmy. Paulina mówi, że dobre, kamień z serca.
Teraz jeszcze tylko księżniczkowa sukienka dla Nity i składam pracownię krawiecką, bo salon potrzebny na święta.
Niech będzie, że salon, bo przecież jak to brzmi!
Ale nie, nie tak od razu: na początku ustroimy świat szadzią.
Owszem, przepiękna.
Zwłaszcza moje szaliki i sweterki prane wczoraj ręcznie i wywieszone na dworze, których zapomniałam przynieść po obcieknięciu do domu. Wszystkie pod białym kożuszkiem, nalotem kosmatym. Ma to swój urok, nie powiem.
A poza tym? Ktoś umarł, ktoś się urodził. Gasną powoli okołowyborcze emocje. Niektóre być może będą się tliły złym żarem przez całą kadencję, skoro wybory nie po myśli.
U Waldka w bibliotece całe mnóstwo nowości i znowu - znowu! - wzięłam jedna książkę z tych przez niego gorąco polecanych, okropnego bestsellera.
Ale wzięłam też dla równowagi psychicznej poematy Słowackiego - "trzy razy księżyc obrócił się złoty, jak na tym piasku rozbiłem namioty" - i nikt mnie nie pyta, dlaczego wzięłam bestsellera, a o Słowackiego wszyscy.
Bo chciałam, kurczę blade.
Uszyłam firanki w wielkiej trwodze, bo nie mam gdzie u siebie ich powiesić, żeby zobaczyć, czy wyglądają tak, jak je widzę w głowie. Wzięłam jedną pod pachę, pojechałam do Pauliny. Zaczepiłyśmy. Paulina mówi, że dobre, kamień z serca.
Teraz jeszcze tylko księżniczkowa sukienka dla Nity i składam pracownię krawiecką, bo salon potrzebny na święta.
Niech będzie, że salon, bo przecież jak to brzmi!
piątek, 28 listopada 2014
walc
Zajechałam do szkoły po chłopców, odbywających polekcyjną Andrzejkową dyskotekę. Wchodzę, patrzę - zaiste, zabawa w toku, gra muzyka (one tańczą dla mnie czy cos takiego), wszystkie dziewczynki tańczą, a niektóre, to nawet z paniami, inne w kółeczku.
Wpada na mnie spieszący do toalety Maniuś:
-Dobrze, ze już jesteś! Zabierz mnie stąd!
-No, to jedźmy - tylko zawołaj brata.
Nadciąga rzeczony brat.
-A ty, Bebuniu, czemu nie tańczysz?
-Przy tej kociej muzyce? Gdyby zagrali jakiegoś walca, to może, może...
Pan od lekcji tańca zaordynował zmianę partnerki Bebuniowi. Zamiast Julki tańczy z nim teraz Łucja.
-I wiesz co, mamo? Teraz juz wiem, co znaczy radość z tańca, o której mówił pan Marcin.
Prawda?
Najprostsze są proste rzeczy.
Wpada na mnie spieszący do toalety Maniuś:
-Dobrze, ze już jesteś! Zabierz mnie stąd!
-No, to jedźmy - tylko zawołaj brata.
Nadciąga rzeczony brat.
-A ty, Bebuniu, czemu nie tańczysz?
-Przy tej kociej muzyce? Gdyby zagrali jakiegoś walca, to może, może...
Pan od lekcji tańca zaordynował zmianę partnerki Bebuniowi. Zamiast Julki tańczy z nim teraz Łucja.
-I wiesz co, mamo? Teraz juz wiem, co znaczy radość z tańca, o której mówił pan Marcin.
Prawda?
Najprostsze są proste rzeczy.
środa, 26 listopada 2014
Dzień dobry.
Mam ostatnio wenę na szycie. Szyję, owszem. Jak będę miała wenę na fotografowanie, to pokażę, co uszyłam.
Na przykład nieopodal leżakuje sobie 10 metrów kremowego "deszczyku" - taka firanka w niby-kropki - i dziesięć metrów kremowej gipiury, i tyleż taśmy, i mam z tego zrobić firany dla Patrycji. Wciąż się tylko zastanawiam, czy aby wszystko dobrze policzyłam.
Ile mam sobie zażyczyć za wykonanie tej usługi? W ramach zaliczki dostałam skrzynkę jabłek, Bebunio mówi, że pysznych.
Mam wenę na picie kawy, a wieczorem na winko z mlecza. Podobno rewelacyjnie działa na przeziębione zatoki.
A przecież, kurczę, noszę tą czapkę, choć nie znoszę czapek, i to nawet nie w torbie ani nie w kieszeni.
Głęboko w środku zapadłam w sen zimowy. Nie wiem, czy przebudzę się na Święta, które zapowiadają się przyjazdowo-rodzinnie.
W tym roku mam wrażenie, że to już bardzo niedługo. A przecież wciąż jeszcze jest listopad, wciąż nie muszę skrobać szyb samochodu rano, wciąż -
Dobrze. Idę do roboty. I pranie się samo nie wstawi, jak również chociażby taka zupa. Więc oszczędzę Wam na dziś dalszych błyskotliwych refleksji. Dobrego dnia!
Mam ostatnio wenę na szycie. Szyję, owszem. Jak będę miała wenę na fotografowanie, to pokażę, co uszyłam.
Na przykład nieopodal leżakuje sobie 10 metrów kremowego "deszczyku" - taka firanka w niby-kropki - i dziesięć metrów kremowej gipiury, i tyleż taśmy, i mam z tego zrobić firany dla Patrycji. Wciąż się tylko zastanawiam, czy aby wszystko dobrze policzyłam.
Ile mam sobie zażyczyć za wykonanie tej usługi? W ramach zaliczki dostałam skrzynkę jabłek, Bebunio mówi, że pysznych.
Mam wenę na picie kawy, a wieczorem na winko z mlecza. Podobno rewelacyjnie działa na przeziębione zatoki.
A przecież, kurczę, noszę tą czapkę, choć nie znoszę czapek, i to nawet nie w torbie ani nie w kieszeni.
Głęboko w środku zapadłam w sen zimowy. Nie wiem, czy przebudzę się na Święta, które zapowiadają się przyjazdowo-rodzinnie.
W tym roku mam wrażenie, że to już bardzo niedługo. A przecież wciąż jeszcze jest listopad, wciąż nie muszę skrobać szyb samochodu rano, wciąż -
Dobrze. Idę do roboty. I pranie się samo nie wstawi, jak również chociażby taka zupa. Więc oszczędzę Wam na dziś dalszych błyskotliwych refleksji. Dobrego dnia!
sobota, 22 listopada 2014
...a u nas dzisiaj świat jak z baśni...
Ale nie zrobię zdjęcia, nie wstawię, nie pochwalę się. Nie chce mi się. Jestem trochę niewyspana. Musiałam zrywać się rano, jechać do miasta po Niteczkę, jej mamę podrzucić do szkoły, a z Nitą, drzemiącą na tylnym siedzeniu, wrócić. Zrobiłam 120 km przez te zamglenia i chalpiące na przednią szybę tiry, bo świat zaraz za naszą wsią przestaje być bajkowy, a robi się zwyczajny, ponury i mokry.
Zjedliśmy śniadanie. Bachorki zaraz wygonię na śnieg, póki jest, a potem - ho, ho! - potem idziemy na turniej tańca, gdyż jeden z moich synów uczęszcza na lekcje tańca towarzyskiego i dziś ma swój pierwszy w życiu turniej. Muszę mu wyjąć komunijne spodnie, wyprasować białą koszulę. I dopingować, rzecz jasna.
Moze potrzebuję drugiej kawy? Sprawdzę.
Generalnie jestem szczęśliwa. Oczywiście, tak.
Ale nie zrobię zdjęcia, nie wstawię, nie pochwalę się. Nie chce mi się. Jestem trochę niewyspana. Musiałam zrywać się rano, jechać do miasta po Niteczkę, jej mamę podrzucić do szkoły, a z Nitą, drzemiącą na tylnym siedzeniu, wrócić. Zrobiłam 120 km przez te zamglenia i chalpiące na przednią szybę tiry, bo świat zaraz za naszą wsią przestaje być bajkowy, a robi się zwyczajny, ponury i mokry.
Zjedliśmy śniadanie. Bachorki zaraz wygonię na śnieg, póki jest, a potem - ho, ho! - potem idziemy na turniej tańca, gdyż jeden z moich synów uczęszcza na lekcje tańca towarzyskiego i dziś ma swój pierwszy w życiu turniej. Muszę mu wyjąć komunijne spodnie, wyprasować białą koszulę. I dopingować, rzecz jasna.
Moze potrzebuję drugiej kawy? Sprawdzę.
Generalnie jestem szczęśliwa. Oczywiście, tak.
piątek, 7 listopada 2014
Jestem katoliczką i posyłam swoje dzieci na lekcje religii. Co nie jest oczywiste, w naszej małej szkolnej społeczności znajduje się kilkoro dzieci innych wyznań. Dokładnie czworo. Trudno jest zorganizować dla tej czwórki alternatywne zajęcia, zwłaszcza, że nie chodzą bynajmniej do tej samej klasy. Chodzą więc jak wszystkie inne dzieci na religię, ale mogą zajmować się czymś innym - rysują, czytają coś, odrabiają lekcje.
Tyle tytułem wstępu.
- Czy twój Bebunio zaliczył już wszystkie tajemnice różańcowe? - pyta mnie mama Agniesi.
Mój Bebuio, obawiam się, nie ma pojęcia, że różaniec dzieli się na jakieś części, a co dopiero na tajemnice.
Pytam więc jego samego, czy coś mu wiadomo o konieczności poszerzenia swojej wiedzy na temat tajemnic różańca.
- A, tak, pani katechetka coś mówiła, ale ja nie muszę.
- Jak to, nie musisz? Dlaczego?
- Bo powiedziałem, że ja chodzę do innego kościoła.
I tu ma, niestety, rację. Należymy do innej parafii.
Ale poszłam, oczywiście, do pani katechetki, i wszystko się wyjaśniło.
- Na razie odpytuję te dzieci, które same się zgłaszają - powiedziała.
Dam ja Bebuniowi inny kościół, nie ma co!
Tyle tytułem wstępu.
- Czy twój Bebunio zaliczył już wszystkie tajemnice różańcowe? - pyta mnie mama Agniesi.
Mój Bebuio, obawiam się, nie ma pojęcia, że różaniec dzieli się na jakieś części, a co dopiero na tajemnice.
Pytam więc jego samego, czy coś mu wiadomo o konieczności poszerzenia swojej wiedzy na temat tajemnic różańca.
- A, tak, pani katechetka coś mówiła, ale ja nie muszę.
- Jak to, nie musisz? Dlaczego?
- Bo powiedziałem, że ja chodzę do innego kościoła.
I tu ma, niestety, rację. Należymy do innej parafii.
Ale poszłam, oczywiście, do pani katechetki, i wszystko się wyjaśniło.
- Na razie odpytuję te dzieci, które same się zgłaszają - powiedziała.
Dam ja Bebuniowi inny kościół, nie ma co!
środa, 5 listopada 2014
Proszę bardzo: słońca ile wlezie, przynajmniej w mojej wsi (choć żaba na babciowej stacji meteo uparcie pokazuje deszcz).
Przypomnijmy sobie datę: piąty listopada.
Ze względu na niebieskość nieba pozwoliłam, żeby w piecu wygasło. I snuję się po domu w ogromnym swetrze, nabytym w salonie odzieży używanej, a jakże, za złotówkę; sweter jest robiony ręcznie z prawdziwej wełny i ma wrabiane kolorową wełną róże i inne dziwne kwiaty, a poza tym ma dwie kieszenie, doskonałe do noszenia niezbędnych rzeczy: w prawej telefonu, w lewej tabliczki czekolady.
Bo tłuszczyk sam nie przyrośnie, o nie.
Pracuję z namaszczeniem, bo trudno o pracę i trzeba ją szanować i celebrować - a znad monitora widzę, że wójt gminy realizuje obietnice przedwyborcze - ale chyba jeszcze te sprzed poprzednich wyborów. Realizacja następuje w postaci zielonej ciężarówki star wysypującej na naszą drogę już piatą porcję świeżego żużlu. Żużel wysypywany jest umiejętnie, w żadne tam hałdy, a rozgarniają go nie mieszkańcy w czynie społecznym, lecz dwaj panowie w odzieży roboczej z profesjonalnymi łopatami.
Wybory za jedenaście dni. Hm...
Przypomnijmy sobie datę: piąty listopada.
Ze względu na niebieskość nieba pozwoliłam, żeby w piecu wygasło. I snuję się po domu w ogromnym swetrze, nabytym w salonie odzieży używanej, a jakże, za złotówkę; sweter jest robiony ręcznie z prawdziwej wełny i ma wrabiane kolorową wełną róże i inne dziwne kwiaty, a poza tym ma dwie kieszenie, doskonałe do noszenia niezbędnych rzeczy: w prawej telefonu, w lewej tabliczki czekolady.
Bo tłuszczyk sam nie przyrośnie, o nie.
Pracuję z namaszczeniem, bo trudno o pracę i trzeba ją szanować i celebrować - a znad monitora widzę, że wójt gminy realizuje obietnice przedwyborcze - ale chyba jeszcze te sprzed poprzednich wyborów. Realizacja następuje w postaci zielonej ciężarówki star wysypującej na naszą drogę już piatą porcję świeżego żużlu. Żużel wysypywany jest umiejętnie, w żadne tam hałdy, a rozgarniają go nie mieszkańcy w czynie społecznym, lecz dwaj panowie w odzieży roboczej z profesjonalnymi łopatami.
Wybory za jedenaście dni. Hm...
środa, 8 października 2014
wiosna
...więc sama jestem sobie winna, gdyż nie słucha się bezkarnie w październiku "The colour of spring" Talk Talk, płyty przegranej dla mnie na kasetę ze dwieście lat temu, a teraz cudem odnalezionej w radiu samochodowym jednego z wujaszków.
Namieszałam, a teraz się dziwię, że świat stoi na głowie.
A jesień wszak jest szaleńczo piękna tego roku. I to nie tylko na moim podwórku, odbywamy z koleżanką A. podróże prozdrowotne w dalsze rejony naszego pięknego kraju, ja w charakterze kierowcy, bardzo z siebie dumna i coraz pewniejsza na drogach krajowych i powiatowych, za to A. coraz bardziej zrażona do wielkomiejskich korków i nieobyczajności taksówkarzy (ignorujących na przykład zasadę, ze kobieta zawsze ma pierwszeństwo). Oraz do sytemu ochrony zdrowia.
U mnie w ogódku nie mam na przykład takich pomarańczowych dyni. Wyrosły nam tylko takie zwykłe, zielone.
Liście z topoli pospadały i jabłka z kronselek.
Jakiś brzeziniak za rowem pali macinę, dym jest biały, gęsty i pachnący.
Posypał mi się misterny plan współpracy dowozowej, w związku z czym muszę ponownie jechać do szkoły po drugiego syna. Jedengo już przywiozłam, drugiego miała przywieźć sąsiadka, razem z własnym, ale ten własny nie był dziś w szkole.
Więc lecę. Zostawiam jeden z kolorów wiosny.
środa, 1 października 2014
Krem nawilżający Chaber z serii Kwiaty Polskie nie współpracuje z moją cerą i to jest największy mój problem na dziś. Zainwestowane w urodę 9,90 pln przepadnie na zawsze i co gorsza niezauważalnie.
Ot, historyja.
Jako osoba niepracująca - wszak większość znajomych, kiedy pyta, co u mnie słychać, pyta również: "pracujesz gdzieś?", tak, jakbym większość dnia spędzała kontemplując kanał Seriale tv - mam zdecydowanie za mało czasu.
Ale może kiedyś opiszę, jakie piękne miałam urodziny, jak Niteczka pisze dyktanda, i dlaczego, zdaniem Maniusia, Bebunio zawsze ma lepiej.
Teraz nie mogę: lecę do biura ARiMR z nie cierpiącą zwłoki sprawą.
Jesienny świat jest piękny, a powietrze pachnie słodko i ciężko, nawdychać się o poranku i nie trzeba już jeść śniadania (choc trudno sobie odmówić grzaneczek z dżemem własnej roboty).
Ja tu jeszcze wrócę. Tylko się trochę ogarnę.
Ot, historyja.
Jako osoba niepracująca - wszak większość znajomych, kiedy pyta, co u mnie słychać, pyta również: "pracujesz gdzieś?", tak, jakbym większość dnia spędzała kontemplując kanał Seriale tv - mam zdecydowanie za mało czasu.
Ale może kiedyś opiszę, jakie piękne miałam urodziny, jak Niteczka pisze dyktanda, i dlaczego, zdaniem Maniusia, Bebunio zawsze ma lepiej.
Teraz nie mogę: lecę do biura ARiMR z nie cierpiącą zwłoki sprawą.
Jesienny świat jest piękny, a powietrze pachnie słodko i ciężko, nawdychać się o poranku i nie trzeba już jeść śniadania (choc trudno sobie odmówić grzaneczek z dżemem własnej roboty).
Ja tu jeszcze wrócę. Tylko się trochę ogarnę.
środa, 24 września 2014
- Mamo, mogłabyś zadzwonić do mamy Wiktora? On się na mnie ostatnio uwziął, strasznie mi dokucza. Dzisiaj mnie kilka razy kopnął, a wczoraj tak mnie uderzył na przerwie, że krew mi leciała tam w buzi. Płukałem sobie zimną wodą w łazience.
-Nie mówiłeś pani?
-Nie, bo zaraz był dzwonek, a potem mieliśmy ten sprawdzian z matematyki. Dostałem piątkę z minusem, tylko raz się pomyliłem, a Damian też tylko raz, obaj byliśmy najlepsi.
Wiktor chodzi do klasy z Bebuniem, zagaduję więc Bebunia, jak to z nim jest. Okazuje się, że Wiktor jest ostatnio nieznośny i wszyscy mają z nim kłopoty.
Do Andzi, mamy Wiktora jednak nie dzwonię, mam nadzieję spotkać się z nią w szkole, na przykład przy okazji zebrania rodziców.
Choć trochę mnie korciło, nie powiem, poruszenie zachowania Wiktora na forum klasy. Zwłaszcza, że nie jestem jedyną matką dziecka, któremu Wiktor dokucza. Ale przeczekałam.
Natykam się na Andzię (kiedy się ma kilkoro dzieci w tej samej szkole, wywiadówka polega na inteligentnym przemieszczaniu się z klasy do klasy).
Andzia jest osóbką drobną, ale z charakterkiem. Kiedy tak ją zagaduję, przypominam sobie, jak się w zeszłym roku pokłóciła z mamą Kamilka, mama Kamilka ma niewyparzony język, Andzia nie pozostała jej bynajmniej dłużna i afera sie zrobiła na dwie wsie.
Na szczęście ja nie jestem mocna w gębie. I lubi mnie, bo ładnie skróciłam jej firanki w zeszłym roku, a potem jeszcze podkładałam jeansy podpatrzonym w internetach sposobem, pomarańczową nitką, świetnie wyszło.
Więc:
-Andzia, twój Wiktor ostatnio trochę gorzej się zachowuje. Maniuś mówi, że Wiktor go kopie i że uderzył go w szczękę, tak, że rozciął sobie policzek od środka. Nie twierdzę, że Maniuś jest święty i nie wnikam w ich porachunki, ale porozmawiaj z Wiktorem, żeby się trochę temperował, bo jeszcze przypadkiem zrobi komuś krzywdę albo co...
Andzi błysnęły oczy.
-Już ja sobie z nim porozmawiam! To prawda, jest ostatnio okropny. Muszę mu troche cugle przykrócić...
W tym momencie coś mnie tknęło.
-A Stefan jest?
-Nie, wyjechał dwa tygodnie temu do roboty.
Stefan, ojciec Wiktora, mąż Andzi, pracuje w Niemczech w branży budowalnej. Przez ostatnie pół roku leczył jakieś schorzenia i był w domu, natomiast Andzia zbierała truskawki, była kelnerką w motelu i imała sie rozmaitych prac dorywczych. Ale teraz pojechał...
-I to jest klucz do całej sprawy, Andziu. Mały tęskni za ojcem.
- Tak, przy Stefanie jest całkiem inny. A teraz - wyobrażasz sobie, jak on sie do mnie odzywa? Dziewięcioletni gówniarz?
-Andziu...
-Muszę lecieć do zerówki. Dzięki, że mi powiedziałaś, i dzięki, że tu, a nie przy całej klasie.
I poleciała. I nie wiem, jak sobie poradzą. Nie wiem, co im poradzić. Nie wiem.
-Nie mówiłeś pani?
-Nie, bo zaraz był dzwonek, a potem mieliśmy ten sprawdzian z matematyki. Dostałem piątkę z minusem, tylko raz się pomyliłem, a Damian też tylko raz, obaj byliśmy najlepsi.
Wiktor chodzi do klasy z Bebuniem, zagaduję więc Bebunia, jak to z nim jest. Okazuje się, że Wiktor jest ostatnio nieznośny i wszyscy mają z nim kłopoty.
Do Andzi, mamy Wiktora jednak nie dzwonię, mam nadzieję spotkać się z nią w szkole, na przykład przy okazji zebrania rodziców.
Choć trochę mnie korciło, nie powiem, poruszenie zachowania Wiktora na forum klasy. Zwłaszcza, że nie jestem jedyną matką dziecka, któremu Wiktor dokucza. Ale przeczekałam.
Natykam się na Andzię (kiedy się ma kilkoro dzieci w tej samej szkole, wywiadówka polega na inteligentnym przemieszczaniu się z klasy do klasy).
Andzia jest osóbką drobną, ale z charakterkiem. Kiedy tak ją zagaduję, przypominam sobie, jak się w zeszłym roku pokłóciła z mamą Kamilka, mama Kamilka ma niewyparzony język, Andzia nie pozostała jej bynajmniej dłużna i afera sie zrobiła na dwie wsie.
Na szczęście ja nie jestem mocna w gębie. I lubi mnie, bo ładnie skróciłam jej firanki w zeszłym roku, a potem jeszcze podkładałam jeansy podpatrzonym w internetach sposobem, pomarańczową nitką, świetnie wyszło.
Więc:
-Andzia, twój Wiktor ostatnio trochę gorzej się zachowuje. Maniuś mówi, że Wiktor go kopie i że uderzył go w szczękę, tak, że rozciął sobie policzek od środka. Nie twierdzę, że Maniuś jest święty i nie wnikam w ich porachunki, ale porozmawiaj z Wiktorem, żeby się trochę temperował, bo jeszcze przypadkiem zrobi komuś krzywdę albo co...
Andzi błysnęły oczy.
-Już ja sobie z nim porozmawiam! To prawda, jest ostatnio okropny. Muszę mu troche cugle przykrócić...
W tym momencie coś mnie tknęło.
-A Stefan jest?
-Nie, wyjechał dwa tygodnie temu do roboty.
Stefan, ojciec Wiktora, mąż Andzi, pracuje w Niemczech w branży budowalnej. Przez ostatnie pół roku leczył jakieś schorzenia i był w domu, natomiast Andzia zbierała truskawki, była kelnerką w motelu i imała sie rozmaitych prac dorywczych. Ale teraz pojechał...
-I to jest klucz do całej sprawy, Andziu. Mały tęskni za ojcem.
- Tak, przy Stefanie jest całkiem inny. A teraz - wyobrażasz sobie, jak on sie do mnie odzywa? Dziewięcioletni gówniarz?
-Andziu...
-Muszę lecieć do zerówki. Dzięki, że mi powiedziałaś, i dzięki, że tu, a nie przy całej klasie.
I poleciała. I nie wiem, jak sobie poradzą. Nie wiem, co im poradzić. Nie wiem.
poniedziałek, 15 września 2014
Miej, człowieku, dzieci, miej. Hoduj, troszcz się.
Przyjdzie ci później takie jedno, dorodne, okraglutkie, i spyta, niby z troski albo z innych szlachetnych pobudek:
- Co to jest, mamusiu, ta kreska pomiędzy brwiami u ciebie na czole?
- Otóż, synu, kiedy myślę albo zastanawiam się nad czymś, marszczę lekko brwi i wówczas tworzy mi się taka zmarszczka. A że dużo myślę, to mi się zrobiła taka na stałe. Krótko mówiąc, jest to zmarszczka od mądrości.
- Akurat! - kwituje monstrum, które niefrasobliwie wychowałam na własnej piersi.
No żesz smarkacz jeden!
Tenże smarkacz - zdawałoby się, duży chłop - przyniósł do domu kasztana znalezionego na parkingu przy kościele, nazwał tegoż kasztanka ślicznym imieniem Jacuś, a następnie posadził go w pieczołowicie wybranym miejscu.
Dziś skoro świt, czyli grubo przed siódmą, poleciał w piżamie i klapkach zobaczyć, "jak miewa się Jacuś i czy już wypuścił liście".
Zostawię to bez komentarza.
Pokażę smarkaczowi niniejszy tekst za parę lat. Taka mała zemsta ;)
Przyjdzie ci później takie jedno, dorodne, okraglutkie, i spyta, niby z troski albo z innych szlachetnych pobudek:
- Co to jest, mamusiu, ta kreska pomiędzy brwiami u ciebie na czole?
- Otóż, synu, kiedy myślę albo zastanawiam się nad czymś, marszczę lekko brwi i wówczas tworzy mi się taka zmarszczka. A że dużo myślę, to mi się zrobiła taka na stałe. Krótko mówiąc, jest to zmarszczka od mądrości.
- Akurat! - kwituje monstrum, które niefrasobliwie wychowałam na własnej piersi.
No żesz smarkacz jeden!
Tenże smarkacz - zdawałoby się, duży chłop - przyniósł do domu kasztana znalezionego na parkingu przy kościele, nazwał tegoż kasztanka ślicznym imieniem Jacuś, a następnie posadził go w pieczołowicie wybranym miejscu.
Dziś skoro świt, czyli grubo przed siódmą, poleciał w piżamie i klapkach zobaczyć, "jak miewa się Jacuś i czy już wypuścił liście".
Zostawię to bez komentarza.
Pokażę smarkaczowi niniejszy tekst za parę lat. Taka mała zemsta ;)
piątek, 12 września 2014
gumiaki
Mam mnóstwo roboty.
Zasiedziałam się trochę w szkole dziś rano, bo wzięta zostałam z łapanki do zapoznania się tudzież zaakceptowania bądź nie planu wychowawczego szkoły na bieżący rok szkolny, o czym właśnie dyskutowałyśmy między innymi w gabinecie pani dyrektor przy przez nią zrobionej kawie i drożdżówie z makiem.
Więc ledwo zdążyłam kupić chleb, kiedy przyjechałam ze szkoły, samochód chlebny juz stał na drodze przy naszym podwórku. Babcia na grzybach, bo jak tu nie iść po wczorajszym deszczu i ciepłej nocy.
Piszę scenariusz dozynek, zeszłam do kuchni po kubas herbaty, kiedy zadzwonił domowy telefon, a ja niczego nie podejrzewając odebrałam.
Po drugiej stronie drutu wisiał człowiek, który kiedyś był moim mężem. Miał pretensje, że znowu chcę go wsadzić do więzienia (nie to, że już kiedyś go wsadziłam - ja tylko już kiedyś chciałam). Że z synem nie pozwalam mu się zobaczyć (ma dwóch synów przecież? Przynajmniej ze mną dwóch. Więc czemu pyta o jednego?). Że obiecał mu kupić tableta/laptopa, ale nie ma teraz pieniędzy, więc nie kupi. Roweru komunijnego - zarekwirowanego zaraz po komunii - też nie naprawił, bo to wymaga wielu nakładów. I w ogóle co mu głowę zawracam jakimś rokiem szkolnym, przeciez piórnik dziecku kupił. Dwa lata temu. Więc o co mi chodzi?
O nic. Po prostu jestem złą kobietą.
Mam mnóstwo roboty, ale zamiast się za nią wziąć, relaksacyjnie oglądam za drogie dla mnie sukienki. Ale za to jakie ładne.
Potem jeszcze rzucę okiem na buty.
Koleżanka Babci podarowała mi czerwone gumiaczki do kolan, marki Stomil. Jesiennych szarug już się nie boję.
W ogóle niczego się nie boję.
Pięć minut dla butów, a potem wracam do pracy.
Zasiedziałam się trochę w szkole dziś rano, bo wzięta zostałam z łapanki do zapoznania się tudzież zaakceptowania bądź nie planu wychowawczego szkoły na bieżący rok szkolny, o czym właśnie dyskutowałyśmy między innymi w gabinecie pani dyrektor przy przez nią zrobionej kawie i drożdżówie z makiem.
Więc ledwo zdążyłam kupić chleb, kiedy przyjechałam ze szkoły, samochód chlebny juz stał na drodze przy naszym podwórku. Babcia na grzybach, bo jak tu nie iść po wczorajszym deszczu i ciepłej nocy.
Piszę scenariusz dozynek, zeszłam do kuchni po kubas herbaty, kiedy zadzwonił domowy telefon, a ja niczego nie podejrzewając odebrałam.
Po drugiej stronie drutu wisiał człowiek, który kiedyś był moim mężem. Miał pretensje, że znowu chcę go wsadzić do więzienia (nie to, że już kiedyś go wsadziłam - ja tylko już kiedyś chciałam). Że z synem nie pozwalam mu się zobaczyć (ma dwóch synów przecież? Przynajmniej ze mną dwóch. Więc czemu pyta o jednego?). Że obiecał mu kupić tableta/laptopa, ale nie ma teraz pieniędzy, więc nie kupi. Roweru komunijnego - zarekwirowanego zaraz po komunii - też nie naprawił, bo to wymaga wielu nakładów. I w ogóle co mu głowę zawracam jakimś rokiem szkolnym, przeciez piórnik dziecku kupił. Dwa lata temu. Więc o co mi chodzi?
O nic. Po prostu jestem złą kobietą.
Mam mnóstwo roboty, ale zamiast się za nią wziąć, relaksacyjnie oglądam za drogie dla mnie sukienki. Ale za to jakie ładne.
Potem jeszcze rzucę okiem na buty.
Koleżanka Babci podarowała mi czerwone gumiaczki do kolan, marki Stomil. Jesiennych szarug już się nie boję.
W ogóle niczego się nie boję.
Pięć minut dla butów, a potem wracam do pracy.
środa, 10 września 2014
Max, a u mnie ładne bywają nawet godziny wczesnopopołudniowe, na przykład wczoraj, po deszczu, jechałam po moich chłopaków kończących lekcje o 13:20. Za zakrętem drogi, na tym kawałku, przy którym po jednej stronie rosną brzozy, zasadzone, zdawałoby się, onegdaj przez młodszego wujta, z samosiejek - wjeżdżam i zapiera mi dech z zachwytu, bo na mokrą po deszczu drogę ktoś nasypał świeżo pożółkłych brzozowych liści, przepięknie, i ten ktoś specjalnie dla mnie to zrobił, bo któżby inny fatygował się w ten zakątek o tej porze? Tylko ja, no przecież.
A na powiatowych dożynkach mam wystąpić w stroju ludowym :) Już się nie mogę doczekać :) Zapomniałam tylko zapytać, czy buty wchodzą w zestaw, czy nie. I jak z krótkich włosów zapleść warkocz? Wie ktoś?
Ale żeby nie było, że ja w kółko tylko o ciuchach, mogę powiedzieć na przykład, że -
Hm.
Dawno nie byłam w bibliotece.
Ach! Miałam przecież napisać o Marianku, moim starszym dziecięciu, poważnym czwartoklasiście, nad którym pani polonistka znęca się ze szczególnym upodobaniem, chcąc w ten sposób, jak mniemam, wyrazić szczerą sympatię do mnie.
Od początku roku szkolnego napisał już trzy wypracowania. Wczoraj pisał o swoim wymarzonym domu.
Zaczął w pokoju z telewizorem i szło mu całkiem nieźle, dopóki nie przyszedł Dziadzisław:
- Jak ty siedzisz? Wyprostuj się! A czemu tak krzywo trzymasz długopis?
Biedny Marianek zgarnął zeszyt i przyszedł do mnie, do kuchni. Szło mu całkiem nieźle, dopóki nie przyszła Babcia:
- Jak to: dom nad jeziorem? Chcesz się utopić?
Marianek westchnął. Potem drugi raz, głębiej. I napisał tak:
"Dom moich marzeń będzie stał nad jeziorem na brzegu lasu. Zbuduję go z drewna. Nie będzie zbyt duży, ale wygodny. Wycieraczka pod drzwiami będzie zrobiona z mchu. W kuchni będzie duży stół z dębowego drewna, przy którym zmieszczą się wszyscy, oraz kominek. Z okna mojego pokoju będzie ładny widok na jezioro. Będę miał w tym domu nareszcie ciszę i spokój".
A na powiatowych dożynkach mam wystąpić w stroju ludowym :) Już się nie mogę doczekać :) Zapomniałam tylko zapytać, czy buty wchodzą w zestaw, czy nie. I jak z krótkich włosów zapleść warkocz? Wie ktoś?
Ale żeby nie było, że ja w kółko tylko o ciuchach, mogę powiedzieć na przykład, że -
Hm.
Dawno nie byłam w bibliotece.
Ach! Miałam przecież napisać o Marianku, moim starszym dziecięciu, poważnym czwartoklasiście, nad którym pani polonistka znęca się ze szczególnym upodobaniem, chcąc w ten sposób, jak mniemam, wyrazić szczerą sympatię do mnie.
Od początku roku szkolnego napisał już trzy wypracowania. Wczoraj pisał o swoim wymarzonym domu.
Zaczął w pokoju z telewizorem i szło mu całkiem nieźle, dopóki nie przyszedł Dziadzisław:
- Jak ty siedzisz? Wyprostuj się! A czemu tak krzywo trzymasz długopis?
Biedny Marianek zgarnął zeszyt i przyszedł do mnie, do kuchni. Szło mu całkiem nieźle, dopóki nie przyszła Babcia:
- Jak to: dom nad jeziorem? Chcesz się utopić?
Marianek westchnął. Potem drugi raz, głębiej. I napisał tak:
"Dom moich marzeń będzie stał nad jeziorem na brzegu lasu. Zbuduję go z drewna. Nie będzie zbyt duży, ale wygodny. Wycieraczka pod drzwiami będzie zrobiona z mchu. W kuchni będzie duży stół z dębowego drewna, przy którym zmieszczą się wszyscy, oraz kominek. Z okna mojego pokoju będzie ładny widok na jezioro. Będę miał w tym domu nareszcie ciszę i spokój".
wtorek, 9 września 2014
W takie poranki jak dziś, ciepłe i przymglone, powietrze pachnie nie do opisania. Zapach, który sprawia, że czuję się jak w bajce, a Babcia spieszy do lasu na grzyby.
Są też na przykład popołudnia, kiedy idę z Buniem na maliny, malin mamy jeden skromny rządek i gdyby powstrzymać się od ich jedzenia, można by było zbierać codziennie litrowe pudełko.
Ale po co, skoro można je wsuwać prosto z krzaka, uzupełniając niedobory potasu, magnezu, witaminy C, E, B1 i B6. Więc uzupełniamy. Tymczasem nieopodal, na starym wiązie słychać popukiwanie dzięciołka, szukającego kolacji. Takie zwiadowcze, to tu, to tam, po kilka stuknięć. Chwila uwagi i widzimy go - taki mały dzięciołek z czerwonym kuprem, z tych, które zimą przylatują do nas na słoninkę.
-Jakoś dużo tych malin, chyba wszystkich nie zjemy. Przynieś mi synku, pudełko, nazrywamy trochę.
-Twój konik już biegnie - i Bebunio podskakując bryka do domu. Wraca również w podskokach, parskając jak źrebaczek, a przy każdym podskoku podskakuje mu jasna, puszysta grzyweczka.
-Kiedy skończymy, pójdziemy po krowy, dobrze?
-Nie musimy razem, mamo, mogę pójść sam.
-Ale poradzisz sobie?
-Jasne! Przecież nie jestem taki mały, mam już prawie osiem lat!
To prawda, nie jest taki mały. I prawda: radzi sobie. Mój źrebaczek.
Są też na przykład popołudnia, kiedy idę z Buniem na maliny, malin mamy jeden skromny rządek i gdyby powstrzymać się od ich jedzenia, można by było zbierać codziennie litrowe pudełko.
Ale po co, skoro można je wsuwać prosto z krzaka, uzupełniając niedobory potasu, magnezu, witaminy C, E, B1 i B6. Więc uzupełniamy. Tymczasem nieopodal, na starym wiązie słychać popukiwanie dzięciołka, szukającego kolacji. Takie zwiadowcze, to tu, to tam, po kilka stuknięć. Chwila uwagi i widzimy go - taki mały dzięciołek z czerwonym kuprem, z tych, które zimą przylatują do nas na słoninkę.
-Jakoś dużo tych malin, chyba wszystkich nie zjemy. Przynieś mi synku, pudełko, nazrywamy trochę.
-Twój konik już biegnie - i Bebunio podskakując bryka do domu. Wraca również w podskokach, parskając jak źrebaczek, a przy każdym podskoku podskakuje mu jasna, puszysta grzyweczka.
-Kiedy skończymy, pójdziemy po krowy, dobrze?
-Nie musimy razem, mamo, mogę pójść sam.
-Ale poradzisz sobie?
-Jasne! Przecież nie jestem taki mały, mam już prawie osiem lat!
To prawda, nie jest taki mały. I prawda: radzi sobie. Mój źrebaczek.
poniedziałek, 8 września 2014
Poniedziałek dziś.
Nie to, żeby wczorajszy dzień był jakiś specjalnie trudny, ale zanim wyekwipowałam chłopaków do szkoły - śniadanko, świeżo prasowane koszulki, zaganianie do łazienki systemem "do trzech razy sztuka" - jakoś prędko zrobiła się siódma trzydzieści, czas wyjścia z domu. Ubrałam się byle jak, przecież zaraz wracam.
Ale pod szkołą spotykam dawno nie widzianą mamę Maćka i Dominiki, mama jest pracująca w systemie zmianowym i w szkole pojawia się z rzadka. Więc pogawędziłyśmy chwilę.
W to gawędzenie wdzwania mi się telefon od koleżanki A., która w sobotę wróciła ze szpitala po operacji i potrzebuje odebrać z apteki w miasteczku zamówiony uprzednio lek. Myślała, że pojedzie sama, choć czuje się wciąż nie za bardzo, ale na dodatek pochorowały jej się małoletnie dzieci, sztuk dwa.
Jasne, wszak czego się nie robi.
Więc jadę do koleżanki A. po kartkę z pieczatką apteki.
Jadę do miasteczka. Odbieram lek.
Przy okazji w księgarni odbieram fakturę za podręczniki i dokupuję ćwiczenia do religii.
Przypomina mi się, że chorzy potrzebuują witamin, więc na mini zieleniaczku kupuję śliwki, jabłka i kiszoną kapustę.
Biegam po tym miasteczku ubrana byle jak, ale przecież czego się nie robi.
Wracam. Po drodze wstępuję do salonu odzieży używanej u Małgosi, bo może ma jeszcze te zasłony w pasy i lilije, śliczny wzór, jakim śmiało mógły się posługiwac Ludwik, tylko nie wiem, który. Któryś -nasty.
-Kupiłam twojemu dziecku ćwiczenia do religii. Masz jeszcze te zasłony?
-Zasłony mam, w cenie ćwiczeń - odpowiada Małgosia.
Więc zabieram zasłony - na wieszakach z sukienkami nic nowego - i lecę do koleżanki A., ale po drodze wstępuję jeszcze do szkoły, podrzucić dzieciom te ćwiczenia, religię maja ostatnią na planie.
Wchodzę do klasy Bebunia.
-O, dobrze, że jesteś - mówi pani Bebunia, która mnie również edukowała wczesnoszkolnie, kiedy obie byłyśmy młodsze o trzydzieści lat. - Twój syn znowu nie odrobił pracy domowej, wpisałam mu uwagę.
-Ale jak to? Synu, nie zaznaczyłeś, czy co? Przecież sprawdzałam - wzruszam ramionami bezradnie.
-Pokazuj tę matematykę.
Bebunio wyciąga z plecaka ćwiczenia do matematyki. Otwiera. Zaznaczone ćwiczenia ma zrobione, owszem, w dość niekonwencjonalny sposób. Po Bebuniowemu.
-Ojej - teraz zdziwiona jest pani Bebunia. - Rezczywiście, zrobione. Pomyliłam się! Ale czemu ty nic nie powiedziałeś?
A Bebunio jest teraz taki malutki, taki biedny, taki niewinnie oskarżony, że ojej.
Lecę dalej. Do koleżanki A., której zostawiam lekarstwo i kapustę, i życzenia zdrowia.
I w końcu jestem w domu. Jest prawie 10:30, najwyższa pora na śniadanie.
-Nareszcie jesteś! - cieszy się Dziadzisław. - Mam coś do załatwienia w miasteczku, zawieź mnie prędko...
Nie to, żeby wczorajszy dzień był jakiś specjalnie trudny, ale zanim wyekwipowałam chłopaków do szkoły - śniadanko, świeżo prasowane koszulki, zaganianie do łazienki systemem "do trzech razy sztuka" - jakoś prędko zrobiła się siódma trzydzieści, czas wyjścia z domu. Ubrałam się byle jak, przecież zaraz wracam.
Ale pod szkołą spotykam dawno nie widzianą mamę Maćka i Dominiki, mama jest pracująca w systemie zmianowym i w szkole pojawia się z rzadka. Więc pogawędziłyśmy chwilę.
W to gawędzenie wdzwania mi się telefon od koleżanki A., która w sobotę wróciła ze szpitala po operacji i potrzebuje odebrać z apteki w miasteczku zamówiony uprzednio lek. Myślała, że pojedzie sama, choć czuje się wciąż nie za bardzo, ale na dodatek pochorowały jej się małoletnie dzieci, sztuk dwa.
Jasne, wszak czego się nie robi.
Więc jadę do koleżanki A. po kartkę z pieczatką apteki.
Jadę do miasteczka. Odbieram lek.
Przy okazji w księgarni odbieram fakturę za podręczniki i dokupuję ćwiczenia do religii.
Przypomina mi się, że chorzy potrzebuują witamin, więc na mini zieleniaczku kupuję śliwki, jabłka i kiszoną kapustę.
Biegam po tym miasteczku ubrana byle jak, ale przecież czego się nie robi.
Wracam. Po drodze wstępuję do salonu odzieży używanej u Małgosi, bo może ma jeszcze te zasłony w pasy i lilije, śliczny wzór, jakim śmiało mógły się posługiwac Ludwik, tylko nie wiem, który. Któryś -nasty.
-Kupiłam twojemu dziecku ćwiczenia do religii. Masz jeszcze te zasłony?
-Zasłony mam, w cenie ćwiczeń - odpowiada Małgosia.
Więc zabieram zasłony - na wieszakach z sukienkami nic nowego - i lecę do koleżanki A., ale po drodze wstępuję jeszcze do szkoły, podrzucić dzieciom te ćwiczenia, religię maja ostatnią na planie.
Wchodzę do klasy Bebunia.
-O, dobrze, że jesteś - mówi pani Bebunia, która mnie również edukowała wczesnoszkolnie, kiedy obie byłyśmy młodsze o trzydzieści lat. - Twój syn znowu nie odrobił pracy domowej, wpisałam mu uwagę.
-Ale jak to? Synu, nie zaznaczyłeś, czy co? Przecież sprawdzałam - wzruszam ramionami bezradnie.
-Pokazuj tę matematykę.
Bebunio wyciąga z plecaka ćwiczenia do matematyki. Otwiera. Zaznaczone ćwiczenia ma zrobione, owszem, w dość niekonwencjonalny sposób. Po Bebuniowemu.
-Ojej - teraz zdziwiona jest pani Bebunia. - Rezczywiście, zrobione. Pomyliłam się! Ale czemu ty nic nie powiedziałeś?
A Bebunio jest teraz taki malutki, taki biedny, taki niewinnie oskarżony, że ojej.
Lecę dalej. Do koleżanki A., której zostawiam lekarstwo i kapustę, i życzenia zdrowia.
I w końcu jestem w domu. Jest prawie 10:30, najwyższa pora na śniadanie.
-Nareszcie jesteś! - cieszy się Dziadzisław. - Mam coś do załatwienia w miasteczku, zawieź mnie prędko...
poniedziałek, 1 września 2014
pierwszy września
No, więc pojechaliśmy uroczyście rozpocząć nowy rok szkolny.
Wszystko poszło doskonale. Nawet uroczysta akademia z okazji 75 rocznicy wybuchu II wojny światowej była akuratna: odpowiednio wzruszająca, odpowiednio estetyczna, patetyczna, a co najważniejsze - krótka.
Cieszyłam się bardzo, dopóki nie uświadomiłam sobie, że rok szkolny znaczy również codzienne jeżdżenie rano do szkoły z dziećmi i codzienne ich przywożenie wczesnym popołudniem. Matko!
Czy istnieją gimnazja z internatem?
Niedrogim?
Na szczęście niezawodny Maniuś policzył, że do szkoły tak naprawdę będzie się chodziło tylko cztery miesiące. Nie wiem, jak on to liczył, ale wynik zaiste krzepiący...
Wszystko poszło doskonale. Nawet uroczysta akademia z okazji 75 rocznicy wybuchu II wojny światowej była akuratna: odpowiednio wzruszająca, odpowiednio estetyczna, patetyczna, a co najważniejsze - krótka.
Cieszyłam się bardzo, dopóki nie uświadomiłam sobie, że rok szkolny znaczy również codzienne jeżdżenie rano do szkoły z dziećmi i codzienne ich przywożenie wczesnym popołudniem. Matko!
Czy istnieją gimnazja z internatem?
Niedrogim?
Na szczęście niezawodny Maniuś policzył, że do szkoły tak naprawdę będzie się chodziło tylko cztery miesiące. Nie wiem, jak on to liczył, ale wynik zaiste krzepiący...
piątek, 29 sierpnia 2014
wronie uszy
Oto bohater dzisiejszego dnia. Zdjęcie nie moje, bo już nie mam siły iść po aparat. Do przebrania została z jedna trzecia, ale mogą podobno poczekać do jutra. Albo przynajmniej trochę jeszcze poczekać.
Wronie uszy! Rosną w wielkiej obfitości w sąsiednim lesie, w części zwanej przez miejscowych lasem rządowym. W odróżnieniu od tak zwanego lasu chłopskiego. Nazwy pochodzą, oczywiście, od właścicieli, las rządowy należy do państwa.
W lesie rządowym skakały rządowe żaby, dzielnie czyniąc swoją powinność, wysoko w górze krzyczały ptaki drapieżne, bliżej mi nie znane, a w pewnym momencie zarejestrowałam obecność dzięcioła, o czym donoszę zainteresowanym. To był państwowy dzięcioł, żyjący z naszych podatków.
Powiedzmy, że te grzyby to zwrot mojego podatku. Albo deputat ulgi na dzieci, której nigdy nie mogę sobie odliczyć, bo za mało zarabiam. W każdym razie nazbierałyśmy ich z Babcią, Ciocią-Babcią i z Mańkiem, że ho, ho.
Będą pyszne naleśniki. I pierogi. I nie wiem, co jeszcze.
Poza tym - cieszę się z nieuchronnie nadchodzącego roku szkolnego. Nareszcie trochę ciszy i spokoju w domu, zwłaszcza, że jutro wielki dzień zwrotu Niteczki pod matczyną opiekę.
Cieszę się już dziś :)
środa, 27 sierpnia 2014
Mam kosz
podobny do bramy triumfalnej!!!
Tak naprawdę bardziej przypomina mi owalne skrzyżowanie Stadionu Narodowego z pajęczyną - a powinien być z drucianej siatki - ale jest.
Powinien się spodobać Mazurskiej Pani :)
Przy okazji nabywania kosza nabyłam również wór papryki, który właśnie wrzuciłam do gara i pewnie zaraz będę musiała wyjąć. Więc póki co lecę.
Ale mam kosz!
podobny do bramy triumfalnej!!!
Tak naprawdę bardziej przypomina mi owalne skrzyżowanie Stadionu Narodowego z pajęczyną - a powinien być z drucianej siatki - ale jest.
Powinien się spodobać Mazurskiej Pani :)
Przy okazji nabywania kosza nabyłam również wór papryki, który właśnie wrzuciłam do gara i pewnie zaraz będę musiała wyjąć. Więc póki co lecę.
Ale mam kosz!
wtorek, 26 sierpnia 2014
W mieście Tamiriana nie padał deszcz. Wszędzie indziej tak, w tym samym momencie, wcześniej albo później, ale tam akurat nie.
Do małej przychodni, w której wysokiej klasy specjalista przygotowuje małym stopom specjalne i nie astronomicznie drogie wkładki szliśmy tak piękną trasą, że żal mi było omijać ją autobusem. Szliśmy pieszo, a zamiast biletów mpk kupowałam dzielnie maszerującemu dziecku kulkę lodów, to tu, to tam.
Piłam kawę - syn sok - w ogródku kawiarnianym na starym mieście, kawa była smaczna, na stoliku świeży goździk, przy stoliku obok jakaś para rozmawiała po ukraińsku, a trochę po polsku, o transcendencji i przenikaniu.
W autobusie do pobierania krwi syn zgubił kauczukową piłeczkę, a miły lekarz ze smutnym wyrazem twarzy powiedział, że w mojej krwi jest za mało żelaza, bardzo mu przykro.
Więc przez to słońce, obok fontann, słonecznych zegarów w parku i barwnych murali, i kwiaciarek w tym samym miejscu, co zawsze, obok dziewcząt śpiewających w bramie piosenkę Adele, obok młodego ortodoksyjnego Żyda ciągnącego walizeczkę na kółkach, obok ulicznego skrzypka, ubranego jak śmierć, a grającego jak samo życie.
Zmrok zapada teraz bardzo prędko i z nagła. Zanim dojechaliśmy do domu, była już noc, zaczęło padać.
Do małej przychodni, w której wysokiej klasy specjalista przygotowuje małym stopom specjalne i nie astronomicznie drogie wkładki szliśmy tak piękną trasą, że żal mi było omijać ją autobusem. Szliśmy pieszo, a zamiast biletów mpk kupowałam dzielnie maszerującemu dziecku kulkę lodów, to tu, to tam.
Piłam kawę - syn sok - w ogródku kawiarnianym na starym mieście, kawa była smaczna, na stoliku świeży goździk, przy stoliku obok jakaś para rozmawiała po ukraińsku, a trochę po polsku, o transcendencji i przenikaniu.
W autobusie do pobierania krwi syn zgubił kauczukową piłeczkę, a miły lekarz ze smutnym wyrazem twarzy powiedział, że w mojej krwi jest za mało żelaza, bardzo mu przykro.
Więc przez to słońce, obok fontann, słonecznych zegarów w parku i barwnych murali, i kwiaciarek w tym samym miejscu, co zawsze, obok dziewcząt śpiewających w bramie piosenkę Adele, obok młodego ortodoksyjnego Żyda ciągnącego walizeczkę na kółkach, obok ulicznego skrzypka, ubranego jak śmierć, a grającego jak samo życie.
Zmrok zapada teraz bardzo prędko i z nagła. Zanim dojechaliśmy do domu, była już noc, zaczęło padać.
piątek, 22 sierpnia 2014
a, niech tam :)
Zjadłam cztery (tak!) grzanki z malinowym pomidorem albo z porzeczkowym dżemem, wypiłam pół kubka herbaty, a archiwum jak się nie załadowało, tak się już chyba nie załaduje.
Dobrze mi tak, po co tyle pisałam.
Może podzielę je na kawałki. Zastanowię się.
Mam tyle do zrobienia: buraczki z papryką na zimę, bigos z cukinii na obiad, a i do wsi gminnej wybrać się, na pocztę i do banku (a zaraz nieopodal skarbiec ciuchowy Małgosi, nijak się nie da ominąć).
Więc jak się trochę świat nagrzeje, weźmiemy z Nitką rowery i pojedziemy. Po nowym asfalcie ułożonym fantazyjnie w sąsiedniej wsi.
Chatę na Mazurach kupili sobie pani z panem, na co dzień mieszkańcy stolicy. A że przyjaźnią się z mamą Niteczki, więc mogliśmy ich wszyscy odwiedzić, choć na chwileczkę.
Obejrzeliśmy po drodze kawał świata, naprawdę. Widzieliśmy pofałdowane pola, inne topole, żółty fotoradar w takim głupim miejscu, że ech, i różne lasy: las-sosnas, las-brzozas, las-mieszanas...
Pani domu krucha i mocna, czarująca, więc zostałam oczarowana natychmiast. Za co otrzymałam do kawy filiżankę ze spodkiem. Na dobry początek.
Przydomowym ogrodem zajmuje się właśnie pani domu. Ogród urokliwy, gdyż wszystko w nim wygląda, jakby już było od zawsze: lawendy i motyle krzewy, stara śliwa i białe hortensje, i mnóstwo innych roslin, których nie pamiętam, bo doskonale tworzyły dyskretne tło.
Więc pani domu pyta o kosz.
- Bo sama juz nie wiem, czy on istnieje tylko w mojej głowie, czy rzeczywiście były kiedyś takie kosze, druciane, w kształcie łódki? Bardzo by mi się taki przydał, ale nigdzie nie moge go znaleźć, a sprzedawcy, kiedy o taki pytam, mają bardzo zdziwione miny.
- U nas taki był! Ale to było dawno, pewnie już się rozpadł ze starości. Z żółtą rączką. Ciekawe, czy na targu w naszym miasteczku takie kosze bywają? Tam można kupić różne dziwne rzeczy...
Na targu w naszym miasteczku pan nie zrobił zdziwionej miny. Powiedział, że takie kosze miewa, ale niekoniecznie teraz, bo nie sezon, ale jak mu przypomnę, to na następny targ jeden egzemplarz specjalnie dla mnie przywiezie.
Przypomniałam (telefonicznie).
Wybrałam się na targ, czego nie znoszę, bo jest tłoczno.
Pan udawał, że mnie nie widzi, ale w końcu przyznał, że mimo przypomnienia zapomniał.
W następnym tygodniu to już chyba będzie rozkwit sezonu na kosze, co nie?
Zobaczymy...
Dobrze mi tak, po co tyle pisałam.
Może podzielę je na kawałki. Zastanowię się.
Mam tyle do zrobienia: buraczki z papryką na zimę, bigos z cukinii na obiad, a i do wsi gminnej wybrać się, na pocztę i do banku (a zaraz nieopodal skarbiec ciuchowy Małgosi, nijak się nie da ominąć).
Więc jak się trochę świat nagrzeje, weźmiemy z Nitką rowery i pojedziemy. Po nowym asfalcie ułożonym fantazyjnie w sąsiedniej wsi.
Chatę na Mazurach kupili sobie pani z panem, na co dzień mieszkańcy stolicy. A że przyjaźnią się z mamą Niteczki, więc mogliśmy ich wszyscy odwiedzić, choć na chwileczkę.
Obejrzeliśmy po drodze kawał świata, naprawdę. Widzieliśmy pofałdowane pola, inne topole, żółty fotoradar w takim głupim miejscu, że ech, i różne lasy: las-sosnas, las-brzozas, las-mieszanas...
Pani domu krucha i mocna, czarująca, więc zostałam oczarowana natychmiast. Za co otrzymałam do kawy filiżankę ze spodkiem. Na dobry początek.
Przydomowym ogrodem zajmuje się właśnie pani domu. Ogród urokliwy, gdyż wszystko w nim wygląda, jakby już było od zawsze: lawendy i motyle krzewy, stara śliwa i białe hortensje, i mnóstwo innych roslin, których nie pamiętam, bo doskonale tworzyły dyskretne tło.
Więc pani domu pyta o kosz.
- Bo sama juz nie wiem, czy on istnieje tylko w mojej głowie, czy rzeczywiście były kiedyś takie kosze, druciane, w kształcie łódki? Bardzo by mi się taki przydał, ale nigdzie nie moge go znaleźć, a sprzedawcy, kiedy o taki pytam, mają bardzo zdziwione miny.
- U nas taki był! Ale to było dawno, pewnie już się rozpadł ze starości. Z żółtą rączką. Ciekawe, czy na targu w naszym miasteczku takie kosze bywają? Tam można kupić różne dziwne rzeczy...
Na targu w naszym miasteczku pan nie zrobił zdziwionej miny. Powiedział, że takie kosze miewa, ale niekoniecznie teraz, bo nie sezon, ale jak mu przypomnę, to na następny targ jeden egzemplarz specjalnie dla mnie przywiezie.
Przypomniałam (telefonicznie).
Wybrałam się na targ, czego nie znoszę, bo jest tłoczno.
Pan udawał, że mnie nie widzi, ale w końcu przyznał, że mimo przypomnienia zapomniał.
W następnym tygodniu to już chyba będzie rozkwit sezonu na kosze, co nie?
Zobaczymy...
czwartek, 21 sierpnia 2014
tablet
Małe dzieci, mały kłopot.
Maniusiowi zamarzył się tablet.
-Mamo, to wcale nie jest droga rzecz, rozejrzałem się już na allegro i znalazłem używany, naprawdę taniutki!
Po naradzie z wujtami, którzy o tych rzeczach wiedzą więcej, wydałam orzeczenie:
-Synu, jeśli na koniec roku szkolnego będziesz miał dobre oceny, to ci ten tablet kupię.
Maniek rozbeczał się. Jak dziecko.
Już się zaczęłam trwożyć, że coś jest z nim nie tak, skoro wątpi w uzyskanie dobrych ocen na koniec czwartej klasy, skoro trzecią nie tak dawno ukończył z nagrodą książkową.
Mówimy cały czas o szkole podstawowej.
-Ale, mamo!!! Za rok?! Tak długo?! Ty wiesz, mamo, że za rok, to ja już mogę chcieć coś zupełnie innego? Dasz mi wtedy ten tablet, a ja już dawno nie będę go chciał!
Stara już jestem, bo nie wzięłam pod uwagę takiej ewentualności.
Maniusiowi zamarzył się tablet.
-Mamo, to wcale nie jest droga rzecz, rozejrzałem się już na allegro i znalazłem używany, naprawdę taniutki!
Po naradzie z wujtami, którzy o tych rzeczach wiedzą więcej, wydałam orzeczenie:
-Synu, jeśli na koniec roku szkolnego będziesz miał dobre oceny, to ci ten tablet kupię.
Maniek rozbeczał się. Jak dziecko.
Już się zaczęłam trwożyć, że coś jest z nim nie tak, skoro wątpi w uzyskanie dobrych ocen na koniec czwartej klasy, skoro trzecią nie tak dawno ukończył z nagrodą książkową.
Mówimy cały czas o szkole podstawowej.
-Ale, mamo!!! Za rok?! Tak długo?! Ty wiesz, mamo, że za rok, to ja już mogę chcieć coś zupełnie innego? Dasz mi wtedy ten tablet, a ja już dawno nie będę go chciał!
Stara już jestem, bo nie wzięłam pod uwagę takiej ewentualności.
środa, 20 sierpnia 2014
Szyję torbę na zakupy. Z za dużej spódnicy, kupionej za złotówkę u Małgosi. Stanowisko do szycia zrobiłam sobie nowe, ładne, wygodne i nieprzeszkadzające. Póki co.
- I co, uszyłaś już tą torbę? - pyta Babcia, kiedy zeszłam do kuchni po herbatę, gdyż potrzebowałam inspiracji do znalezienia materiału na uszy.
- Nie, stanęłam na uszach - odpowiadam.
Co mi z kolei przypomniało, jak Niteczka z Bebuniem zabierali się za pieczenie ciasta. Są w tym samym wieku, ale Bebunio zdał do trzeciej klasy szkoły podstawowej, Niteczka do drugiej.
- Chodź, Bunio, zrobimy to ciasto - zachęca Niteczka. - Ty będziesz czytał przepis, a ja będę mieszała.
I co by nie powiedzieć, metoda okazała się dobra.
Ciasto też.
- I co, uszyłaś już tą torbę? - pyta Babcia, kiedy zeszłam do kuchni po herbatę, gdyż potrzebowałam inspiracji do znalezienia materiału na uszy.
- Nie, stanęłam na uszach - odpowiadam.
Co mi z kolei przypomniało, jak Niteczka z Bebuniem zabierali się za pieczenie ciasta. Są w tym samym wieku, ale Bebunio zdał do trzeciej klasy szkoły podstawowej, Niteczka do drugiej.
- Chodź, Bunio, zrobimy to ciasto - zachęca Niteczka. - Ty będziesz czytał przepis, a ja będę mieszała.
I co by nie powiedzieć, metoda okazała się dobra.
Ciasto też.
na dzień dobry
Szpaki na pobliskich topolach obradują tak, że cały dom stał się trochę rozedrgany od świergotu.
Naradzają się.
Ależ o czym tu świergotać, szpaki. Lato nieodwołalnie się kończy, ranek dziś chłodny i pochmurny, a wczoraj odwiozłam jedno z moich wakacyjnych dzieci na dworzec pkp.
Myślę o jesiennej spódnicy, tej, którą miałam sobie uszyć.
Na polach już prawie pusto, gdzieniegdzie jeszcze ziemniaki lub kukurydza.
Dwie śliwki na śliwie, mnóstwo jabłek na jabłonce.
Ot, wtorek.
Subskrybuj:
Posty (Atom)