sobota, 19 grudnia 2015

Najogólniej: przygotowujemy się do Świąt. Miało być fajnie, ułożyłam sobie taki mały grafik, co kiedy; nabyłyśmy z Babcią większe garnki.
 Podczas Świąt ma być nas siedemnaścioro sztuk, a na co dzień jest pięć w porywach do siedmiu.
Więc wszystkie plany się sypią, wciąż dochodzą jakieś nieprzewidziane okoliczności, które trzeba jakoś oswajać. Na przykład do niedzieli miałam mieć dom na błysk, tymczasem jest sobota i wszędzie jest totalny bałagan, gdyż wujowi zachciało się pomalować ścianę, wyniósł wszystko z jednego pokoju do wszystkich pozostałych i pojechał na urodziny do Albercika.
Będzie pani zadowolona. No, jasne.
Tymczasem szast-prast i mam doskonałą kurteczkę, a nawet dwie. I trzy szaliczki, z których każdy jest bardziej mój. I jest mi z tym dobrze :)
Miałam napisać jeszcze dużo, dużo, ale poranna kawa mi się skończyła, a ja zamyśliłam się o blogowych znajomościach i o tym, że istnieję w blogowym świecie niewiarygodny kawał czasu.
Poznałam dzięki temu kilkoro wspaniałych ludzi. Uśmiecham się teraz do Was :)

czwartek, 10 grudnia 2015

Dobrze jest.
W przerwach między dramatycznymi wydarzeniami po prostu spokojnie sobie żyjemy.
Dowiedziałam się o istnieniu szydełka tunezyjskiego, które już prawie-prawie wymyśliłam. Otóż nie muszę wymyślać, już jest, a właśnie czegoś takiego potrzebowałam.
Poza tym boli mnie gardło, więc leczę się czekoladą (chyba po prostu potrzebuję energii, zwłaszcza, że jeszcze na basen musimy dziś jechać).
Ot, nudna notka, bo są czasami nudne dni :)

niedziela, 6 grudnia 2015

bo to nie jest tak, że jeśli coś się nie układa po mojej myśli, wpadam w otchłań rozpaczy i świat mi się kończy. Miałam w sobie mnóstwo żalu, rozczarowania i poczucie osamotnienia w konfrontacji z problemem, który mnie przerasta. No, ale: kiedy wracaliśmy do domu radio w samochodzie grało bardzo głośno, a my jeszcze głośniej śpiewaliśmy różne dziwne piosenki, od Kryzysowej narzeczonej począwszy.
Wieczorem obejrzeliśmy Małego Księcia. Chłopcy powiedzieli, że fajny, część przedrzemałam obłożona chłopcami i kocem.
Nad ranem ledwo zdążyłam przypomnieć sobie, że dziś Mikołajki. Wsunęłam pod poduszki po czekoladzie i przedrzemałam jeszcze godzinkę.
Potem przekomarzałam się z Bebuniem, że ta czekolada należy się mnie, bo była pod moją poduszką i to nic nie znaczy, że Bebunio akurat spał w moim łóżku. Z udawanym bólem serca przyznałam, że pyszna ciasteczkowa czekolada należy się jednak jemu.
Potem było śniadanie i różne śmichy-chichy.
Potem przyszłam pościelić łóżka. Moje rozgrzebane jak nie wiem, co, że ten Bebunio chociaż kołdry nie położy równo -
Pod poduszką znalazłam mleczną czekoladę, z tych, które chłopcy dostali od ciotki i schowali na potem.
Więc oczywiście skakałam z radości, a teraz ryczę. Dawno nie dostałam tak pięknego prezentu!

sobota, 5 grudnia 2015

Niespodzianie i znienacka ojciec moich dzieci postanowił przystąpić do realizacji wyznaczonych przez sąd spotkań z dziećmi. O czym poinformowała mnie telefonicznie pani kurator, która zgodnie z orzeczeniem sądu powinna nadzorować pięć pierwszych spotkań.
OK. Przez cały wieczór oswajam Maniusia: że powinien spotkać się z ojcem, dać mu szansę na nawiązanie relacji, że to tylko kilka godzin, takie tam. 
Maniuś nie jest dzieckiem, niedługo skończy jedenaście lat. 
- On właściwie nigdy nie był dla mnie jak ojciec - broni się Maniuś, który doskonale wie, jak powinien zachowywać się ojciec w stosunku do syna: widzi to, kiedy ma okazje zobaczyć Bebunia z tatą.
Przyjeżdża ojciec. Widzi przestraszoną, zdezorientowaną, pełną sprzecznych emocji twarz Maniusia.
- Jak ty wyglądasz? Jesteś jakiś dziwny! Nienormalny! Nie mam ochoty znosić twoich humorów! Nie wiesz, jak powinieneś się zachowywać? Spójrz na Bebunia! On potrafi, a ty nie? Co ty w ogóle potrafisz?
- Wszystko, co trzeba - Maniuś to człowiek honoru.
- Nie pyskuj! Ojcu należy się szacunek! Wsiadaj do samochodu, ale już!
- Nie podoba mi się, że na mnie krzyczysz.
Próbuję załagodzić sprawę, ale niechcący dolewam oliwy do ognia, Maniuś obrzucany obelgami przez ojca odwraca się i ucieka w stronę domu, ale dobiega tylko do trawnika, na którym przysiada i wybucha płaczem.
Biegnę za nim, przytulam, głaszczę, uspokajam. 
Tatuś idzie ku nam.   
- Świetnie go wychowałaś! To wszystko twoja wina! Czego się nie dotkniesz, wszystko spieprzysz! I masz: syneczka! Rzygać mi się chce, jak na was patrzę!
Odjeżdżają.
Pani kurator czeka pod domem tatusia, będzie nadzorować przebieg spotkania z Bebuniem.
Dzień nie jest najgorszy, bo żeby zniwelować napięcie sprzątamy, gotujemy, pierzemy, pieczemy.
Potem jadę po Bebunia. Dużo sobie obiecuję po spotkaniu z panią kurator, porozmawiam z nią, niech mi powie, uspokoi, co mam robić? Jak zająć się Maniusiem?
Podjeżdżam pod dom.
Pani kurator to drobna dziewczynka w dżinsach i pikowanej kurteczce, ze skłonnością do tycia. Ma ze dwadzieścia lat, miły dziewczynkowy uśmiech.
Nie wiem, o czym chciałam z nią rozmawiać. Nie wiem.
Następne spotkanie za miesiąc. Nie muszę nakłaniać Maniusia.

poniedziałek, 30 listopada 2015

Znowu pogrzeb.
Na rodzinną ziemię powraca człowiek, który nie mieszkał tu od lat. Powraca spocząć.
Jak na te wszystkie nieobecne lata kościół jest zaskakująco pełen ludzi. Pamięć jest żywa, trwa.
Właściwie to nie wiem, jaki był; ledwo pamiętam twarz. Przyszłam dla jego córki, którą potem, na cmentarzu, mogę na chwilę przytulić. Po raz pierwszy od lat.
Kiedyś myślałyśmy, że jesteśmy wiecznie młode, że wszystko przed nami, że mamy czas.
Teraz mamy ręce pełne przemarzniętej ziemi. 
Dzieci do odchowania.
Tyle.

czwartek, 19 listopada 2015

syn idealny

Potrzebuję szarego szalika (podobno po niedzieli ma być zima), więc postanowiłam spruć nabyty kiedyś tam okazyjnie sweter. Akryl pół na pół z wełną. 
Poćwiartowałam na poszczególne elementy, zabrałam się za plecy. Pruję.
- Co robisz, mamo? - pyta zaciekawiony Bebunio.
- Pruję sweter. Chcesz spróbować?
- No pewnie!
Całkiem nieźle mu to idzie, choć kłębek kilka razy wypada z niewprawionych rączek. Pruje jak złoto i zapewnia, że z tym kawałkiem poradzi sobie sam, ja zaś mogę zająć się innym.
Prujemy zatem.
Nadchodzi Maniuś.
- Co robisz? - pyta brata.
- Pomagam mamie pruć sweter - oświadcza Bebunio z dumą.
- Naucz go jeszcze robić na drutach i szydełkować, a będziesz miała syna IDEALNEGO - rzuca do mnie Maniuś. I znika. 
Nieidealny Maniuś. 
Uwielbiam ich.

niedziela, 15 listopada 2015

...że niby wożę bachorzęta na ten basen, na szkółkę pływania. Dwa razy w tygodniu, wieczorem. Jak mam pieniądze, zostawiam ich pod czujnym okiem trenera i jadę sobie do któregoś z supermarketów na zakupy. Jak nie mam - zaszywam się w kąciku z książką, ciepło, jasno, za plecami huczą mi suszarki do włosów. W międzyczasach patrzę sobie na ludzi. Rodziców dzieci z "mojej" grupy i grupy równoległej. W większości się znają, są z miasteczka, młodzi adepci sztuki pływania chodzą do tej samej szkoły. Czekający opiekunowie rozmawiają o nauczycielach, klasówkach, ocenach.
Pewnego razu taka sytuacja: siedzę, czytam Pynchona, ubolewam nad przekładem, choć z drugiej strony mam świadomość, że nie ma lepszego wyjścia. Chyba. Do świadomości wdziera mi się dziwność rozmowy prowadzonej przez siedzące nieopodal dwie matki:
- No, ale będzie jutro ta klasówka z przyrody?
- Nie, bo moja Asia się na to nie zgodziła.
- Przecież miała być jutro, z całego działu. Julisia dzisiaj uczyła się dwie godziny.
- Ani ja, ani Asia nie mamy czasu na takie pierdoły. Powiedziałam pani, że to głupi pomysł.
- To może za tydzień miała być? 
- W życiu się na to nie zgodzę!
Oho, myślę, fajna szkoła,w której rodzice aż tyle mają do powiedzenia w kwestii terminów klasówek. Za to nauczyciele nie mają tam łatwo.
Patrzę -  a panie, które przed chwilą rozmawiały ze sobą, prowadzą akurat rozmowy przez telefon, każda przez swój.
Albo inna niewiasta. Za każdym razem inna fryzura, jak prosto z salonu. Siadają obie, ona i taka okrąglutka, z widokiem na wodę i gadają o kosmetykach i ciuchach. Jakby nie miały większych problemów. Może i nie mają, prawda? Czy każdy musi mieć?
Aż tu nagle któregoś razu okrąglutka koleżanka nie przyszła. I ta z fryzurą zagadała do mnie, z potrzeby zagadania. Coś o postępach naszych dziatek w skokach do wody.
- Lubię tu posiedzieć, popatrzeć na wodę. Prowadzę salon fryzjersko-kosmetyczny, niby lekka praca, ale czasami daje w kość. Pani syn to ten wysoki? Mój ten największy, zapisałam go tu, żeby trochę schudł. Też do piątej klasy, prawda?
-Ten w niebieskim czepku to też mój, młodszy. Dziewięciolatek.
-O, też mam młodszego, tyle, że mój ma siedem. I autyzm. Chodzi do pierwszej klasy. Jak na razie całkiem dobrze sobie radzi. - opowiada o terapiach, stowarzyszeniach, postępach - cała historia rodziny zogniskowanej wokół najmłodszego jej członka. - Przychodzę tu i siedzę godzinę również dlatego, żeby Misiek wiedział, że mam czas także dla niego, że on też jest ważny. 
No, i masz. I co mam teraz powiedzieć? 
Każdy ma swoje problemy. A jak nie ma, to będzie miał. Nie ma czego ani komu zazdrościć. Naprawdę.

środa, 11 listopada 2015

Święto Niepodległości.
Maniusia nawet wytypowano do wzięcia udziału w gminnych biegach niepodległościowych. Ekscytował się tym ogromnie, w przeddzień trenował o zmroku na drodze, chciał wypaść jak najlepiej. Dystans: 400 metrów.
Pojechali.
- Mamo, masakra! Zająłem przedostatnie miejsce! Bo ci chłopcy ze szkoły w gminie najpierw strasznie się rozpychali i wypchnęli mnie na sam koniec, a jeden specjalnie nadepnął mi na but i musiałem się zatrzymać, żeby sobie ten but założyć i zawiązać, i już nie miałem szans... Ale postarałem się i wyprzedziłem tego jednego, żeby nie być taki całkiem ostatni. To nie było uczciwe i nie wiem, dlaczego nikt z nauczycieli nie zwrócił na to uwagi! 
- Nie przejmuj się. Fajnie, że wziąłeś  udział w biegu, to jest ważne. 
- Ale nie zająłem dobrego miejsca!
- A co byś wolał: zająć nieuczciwie dobre miejsce, czy uczciwie być na końcu?
- No... nie wiem... - zamyślił się.
Niech myśli.

Bunio skończył 9 lat. Był tort, świeczki i lampion, który nie chciał polecieć, bo niecierpliwy Bunio chciał go wypuścić już, zaraz, natychmiast. Natychmiast lampion się obraził i spalił. To nic. Dziewięciu ukończonych lat już nie da się odwołać.

Byłam na zjeździe absolwentów mojej szkoły średniej. To właściwie historia osobna, o świecie sprzed dwudziestu lat, o wspomnieniach, których już dawno nie wyciągałam na światło dzienne i zdziwiłam się, że są, o zmieniającym się obliczu miejsc, o twarzach.
Nie spotkałam nikogo z mojej klasy, choć na fejsbuku dziewczyny obiecywały, że będą.
Spotkałam towarzystwo z klasy równoległej. Przygarnęli mnie, było mi dobrze. Cieszę się, że tam byłam.


piątek, 30 października 2015

Jakoś powoli mija.
Mam na przykład tak, że jak otwieram facebooka, to chce mi się płakać. Ale to chyba normalny objaw? Szybko więc, szybciuteńko, przełączam się na ulubiona grę. I gram, pogrywam. To bardzo dobrze robi na samopoczucie, bo przynajmniej tam jestem mistrzem, coś mi się udaje, zbieram congratulations, bo wbiłam kolejny level.
Od córki przyjaciółki Babci dostałam zimowy płaszcz. Jesionkę. Cudna wełna, może wzór nie mój, ale co tam. I tak rękawy za krótkie, musiałabym skrócić dół, żeby doszyć do rękawów. Tyle zachodu, a  przecież potrzebuję kurtki, nie jesionki.
No, ale skoro wpadłam w finansowy dół, perspektywa mania kurtki odeszła w dal. Wzięłam jesionkę na warsztat. Mierzę, odmierzam, zaznaczam. Zauważam, ze znakomita część jest dyskretnie, acz skutecznie wygryziona przez mole. Mówiłam: świetna wełna.
Zamiast 10 muszę obciąć 35 cm, za to rękawy mam zarąbiste. Od razu z mufką.
Tak naprawdę nie mam powodu się smucić, życie jest piękne, a jesień bajkowa, i tyle rzeczy do przeczytania przede mną.
Zamiast słodkich chłopczyków zagnieździły mi się w domu dwa wyrostki i chyba tak już będzie przez najbliższe zawsze. Strasznie dużo jedzą i zwracają mi uwagi. Uwielbiam drani.
Tyle na dziś - 

środa, 14 października 2015

Czuję zniechęcenie.
Nic nowego. Przejdzie.
Tyle, że jak widać na załączonym obrazku, czas mija, a poczucie zniechęcenia wciąż trzyma się dobrze.
Cóż.
Zdarzają się wszakże i tajemnice radosne: na przykład kupiłam dziś dziecku buty rozmiar 40. Normalnie weszliśmy do sklepu, spytaliśmy o buty zimowe, pani powiedziała, że ma akurat wyprzedaż zeszłorocznych modeli i dała nam do przymiarki solidne, polskie obuwie w cenie niższej o 30%.
Nie będę tych butów od syna pożyczać, bo na mnie za duże.
Pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło: wchodzę, pytam, przymierzamy, kupuję.
Teraz kombinuję, jak zapłacić za prąd, bo powiedziałam Babci, że mam.
Nie mam.
E, tam.
Żyję, proszę Państwa.
Noszę wełniany szaliczek. 
Trochę mi smutno, ale to przejdzie.

wtorek, 6 października 2015

Tyle chciałabym powiedzieć. 
Nawet o tym, że jeśli nie mówię o wszystkim, to nie dlatego, że chciałabym coś ukryć, po prostu czasu brak, a potem te informacje, wiadomości, tak szybko sie dezaktualizują, a nawet nie, po prostu giną przysypane innymi, nowszymi, bardziej na czasie.
O Warszawie na przykład, że jak bardzo ta moja różni się od Twojej. Mamy osobne, wydeptane ścieżki, chodzimy innymi drogami. A nawet jeśli znajdą się jakieś punkty styczne, to i tak owinięte są innym znaczeniem.
Nie mam pojęcia, jak teraz wygląda Kopiec Powstania Warszawskiego.
Ale koncert zespołu Michałka podobałby Ci się z pewnością. Koncert w tym szczególnym miejscu, w którym tyle razy byliśmy, choć nigdy razem. Rodzice Michałka mówią: "niech sobie gra, ale chleba z tego nie będzie".
Właśnie niechby nigdy nie musiał grać na chleb. Niech gra najedzony, z kaprysu.
Albo ślub Julianny. Juliannę poznałam, kiedy miała pięć lat. W małym mieszkanku, w małym mieście, moja mama miała sprawę do jej mamy. Jesteśmy skoligacone. Julianna stłukła szklankę, którą niosła do zlewu, żeby pomóc mamie sprzątać. Mama skrzyczała ją histerycznie, Julianna spokojnie przyjmowała burę, patrząc wielkimi oczyma DDA. Tylko zabawnie odstające uszka poczerwieniały lekko.
Szast-prast, minęło dwadzieścia pięć lat, ojciec Julianny przestał pić, wybudował dom, Julianna teraz jest dzieckiem. Teraz, nareszcie.

Tymczasem tu, teraz - jest mgła, chłód i grzyby, nadąsani chłopcy, bo jeden wstał za  wcześnie, drugi za późno, jest szampon do kupienia, samochód do zatankowania.
Idę.

piątek, 2 października 2015

Pierwszy wysyp grzybów wyzbierany. Zostały tylko pieczarki na łąkach. Więc dziś na kolację pizza z pieczarkami na cieście z mąki z pełnego ziarna, piernikowy kolor, lekko słodki smak. Ale syny mówią, że pyszne.
Byłam wczoraj z Maniusiem w dużym mieście, na konsultacji u lekarza specjalisty. Konsultacja w ramach NFZ, jakie święto - ale co z tego, skoro pani kierownik przychodni, z którą rozmawiałam przez telefon, umówiła nas do niezupełnie tego specjalisty, o którego chodziło. Wina, oczywiście, niczyja, specjalista dziś osiągalny, ale za 100 zł, w ramach funduszu zapisy w styczniu. Sprawa podobno pilna.
Idziemy sprawę przemyśleć. 
Najlepiej się myśli w ogrodzie botanicznym. 
Schodzimy po schodkach, w przeciwnym kierunku, czyli pod górę, wdrapuje się trzyletni brzdąc asekurowany przez mamę. Konwersują.
- Opieć? - mówi maluch, kiedy mija go zbiegający ze schodów Maniuś.
- Tak, chłopiec - przytakuje mama.
- Mama? - to odnosi się do mnie.
- Tak, mama chłopca. - Mama chłopca, czyli ja, uśmiecha się do mamy chłopca.
- Tata nie ma?
- Tak, taty nie ma.
Po prostu.
Wracamy na naszą prowincję, do prowincjonalnych lekarzy, do "chłopca" Bebunia, do grzybów.

czwartek, 1 października 2015

- Ostatnio mamy w domu dziwnie dużo grzybów - konstatuje Bebunio.
Głównie pieczarek i opieńków. W sobotę wujo poszedł do lasu i grzyby tak go osaczyły, że musiałam jechać na pomoc. Przywieźliśmy cały bagażnik opieńków.
Za to Małgosia, ta od sklepu z sukienkami, wybrała się na prawdziwki.
- Chodzę, chodzę - opowiada - nic nie ma. Żeby z pustym koszem nie chodzić, pozbierałam butelki po piwie, oddałam do sklepu, zarobiłam dwa złote. I po grzybobraniu!

wtorek, 29 września 2015

Bieżący rok jest nadzwyczaj obfity w pogrzeby.
Wczoraj byłyśmy z Babcią u pana Henia, pan Henio przez całe życie uczył biologii w pobliskim miasteczku. Od paru lat na emeryturze. 
W domu zgromadzone wokół trumny baby i chłopy z kółek różańcowych, śpiewają obrzędowe pieśni: baby swoją zwrotkę dyszkantem, chłopy refren nisko i głośno, aż szyby brzęczą. Pani Bożenka, wdowa, siedzi między nimi. Głaszcze rękę zmarłego. Mnóstwo czułości w tym geście.
Musimy uciekać z kościoła po uroczystym nabożeństwie, bo chłopcy właśnie kończą dodatkowe zajęcia, trzeba ich odebrać ze szkoły. Mówimy o tym dyskretnie pani Andzi, która przyjechała z nami. Pani Andzia macha ręką, że z kimśtam się zabierze.
- Henio też się nie obrazi. On był taki wyrozumiały, że nawet, jak Bożenka przyuważyła Izydora, jak im drzewo kradnie z szopy, i mówiła do Heńka: "Heniek, weź mu coś powiedz", to Henio na to: "co ja mu będę mówił. Niech sobie ma".
Czy takim Heniem trzeba się urodzić, czy raczej nim się jest, bo Bożenka, bo Izydor, bo Czaruś. Czaruś to najmłodszy syn Henia i Bożenki, teraz trzydziestoletni, z umysłem trzylatka.
Czy gdyby Henio pojął za żonę Bernadettę lub choćby taką Danutę-cholerę, byłby inny? Mowa wygłoszona na jego pogrzebie brzmiałaby inaczej? A może to Danuta przy Heniu nie byłaby cholerą? Jak to jest?

środa, 23 września 2015

Poszłam na ogród po zieleninę do zupy. Natka pietruszki, selera, jakiś cząber. Zdumiewające, jak to wszystko odżyło po okropnie suchym lecie - teraz zieleń jest iście zielona, natka świeża jak w maju, wszystko jędrne, soczyste.
Przy bazylii zmaterializowały się dwa krzaki samosiejnych pomidorków koktajlowych. Niemyte, prosto z krzaka, są najlepsze. Cuuuudownie pyszne.
A gdyby tak przegryźć je bazylią?
Uwielbiam smak świeżej bazylii. Nigdzie indziej i nigdzie potem nie smakuje tak, jak ten świeży listeczek. A z pomidorami komponuje się nieziemsko. Naprawdę, Włosi wiedzieli, co robią, kiedy do swojej flagi użyli barwy pomidorów i bazylii.
Hm. Tam jeszcze jest biały, mozarella. Nie mam mozarelli, niestety. Nie doświadczę smaku całej kompozycji.
Tymczasem zmieniający pogodę, niosący deszcz, ciepły wiatr przyniósł mi z podbrzezińskich łąk aromat krów, mleka, obory.
Prawie to samo :)

wtorek, 22 września 2015

- Wiesz,mamo, co tata powiedział? - pyta Bebunio, już w domu. - Że nie przyjechałaś po mnie, bo mnie nie kochasz.
- A co ty o tym sądzisz? - pytam.
- Że to bzdura - przytula się do mnie jak małe dziecko, całym sobą, biedne, rozdarte serduszko, które chciałoby mieć i mamę, i tatę, jak wszyscy.
- Synu, posłuchaj - sadzam go obok siebie, patrzę w oczy - nie przyjechałam po ciebie, bo jeśli tata zabiera cię do siebie, to powinien też cię odwieźć; po drugie byłam zajęta, a tata wcale mnie nie prosił, żebym zmieniła plany, po trzecie proponowałam, żeby przywiózł cię prosto do szkoły i nie wiem, dlaczego tego nie zrobił. Cieszę się, że jesteś w domu. Bardzo cię kocham. Odgrzać ci obiad?

Mglisty, zimny poranek, pajęczyny z migoczącymi w słońcu kroplami rosy, mgła i smugi światła w gałęziach starych lip, śmiech moich chłopców.

poniedziałek, 21 września 2015

Tata zabrał Bebunia na weekend. Weekend zaczął się w piątek po południu.
Wczoraj tenże tata dzwoni do mnie z informacją, że nie ma jak odwieźć syna, chyba, że ja się pofatyguję.
Cóż, miałam inne plany. 
Dziś poniedziałek, dziecka nie ma w szkole, a kiedy zadzwoniłam do niego na komórkę, usłyszałam głos taty:
- Nie rozmawiaj z tą wariatką - trzask,  rozmowa przerwana.

Nie ogarniam.

sobota, 19 września 2015

Piję herbatę w dużym kubku. Boli mnie głowa.
Pięknie padał deszcz dziś w nocy, śniły mi się dziwne rzeczy. Jakieś gonitwy, podróże samochodem przez śniegi. Właśnie mnóstwo śniegu.
Musiałam zrobić przegląd mojemu nowemu samochodu, więc uznałam, że pojadę na znajomą stację kontroli, będzie szybciej.
A oni, po znajomości, przejrzeli mi każdą śrubkę, wszyściuteńko. Żebym jeździła bezpiecznie.
Nie tego się spodziewałam, ale tak też jest fajnie.
Zebrałam się w sobie i poszłam do lekarza po antybiotyk, bo dokuczają mi zatoki.
A pan lekarz, zamiast tak po prostu wypisać Amotax, zbadał mnie i orzekł, że to nie zatoki,tylko migrena.
W życiu bym na to nie wpadła. Ale grunt, że dostałam lek, który przynosi ulgę.
Zatem dopijam herbatę i do roboty. Sprzątać, gotować, prać.

Cudownie się wszystko zazieleniło po tych deszczach - pod koniec sierpnia świat był złotawy cały,  teraz zielono, malinowo, jarzębinowo, aroniowo, pieczarkowo...

piątek, 18 września 2015

...bo na przykład mój Maniuś - mój kochany, delikatny, wrażliwy i nad wiek rozsądny Maniuś - mówi tak:
- Serio, mamo? Chciałabyś nowego męża i nowe dziecko? Już pominę, że przecież masz nas. Masz o kogo dbać. Nowe dziecko - OK. Ale czy już zapomniałaś, jaka była afera, co ojciec wyrabiał, jak poszliśmy na kawę z twoim kolegą? Nie pamiętasz? Otóż przyjmij do wiadomości, że ja sobie nie życzę podobnych rzeczy. Ja chcę sobie spokojnie żyć. Więc widzisz chyba sama, szkoda zachodu. 
Tak mi powiedział.
Za to słodki Bebunio poskarżył się tatusiowi przez telefon, że wujaszek dał mu klapsa w tyłek. W związku z czym troskliwy ojciec atakuje wuja telefonicznie i przez portale społecznościowe. Jakieś pogróżki i wyrazy.
Tatuś, który w tym roku spędził z synem może sześć dni.
Ręce opadają.


poniedziałek, 14 września 2015

Robiliśmy dziwne rzeczy. Niecodzienne.
Na przykład zabraliśmy Babcię do miasta, na urodziny Niteczki. Coraz bliżej do tego wielkiego miasta; kiedyś jechało się jak na biegun, potem - trzy godziny pociągiem, a teraz, moim superszybkim samochodem (poza terenem zabudowanym, rzecz oczywista) - jedne małe dwie godzinki. Nie ma o czym mówić.
Babcia była bardzo dzielna.
Niteczka szczęśliwa. 
Miałam przez chwilę na ręku czteromiesięczną Tereskę. Cudowną!
Chłopcy osobiści wzruszyli ramionami - czym tu się zachwycać - i poszli w tłum rówieśników.
Teresce ulało się obok pieluchy w kaczuszki, na mój piękny sweterek. Sweterek w modnym onegdaj kolorze cappuccino, więc nie zrobiło mu to różnicy. 
Teresce owszem - najwidoczniej ulżyło.
Chcę Tereskę! Na zawsze, moją!
(muszę podgonić Bebunia z tym castingiem na męża)
Poza tym widziałam ludzi. Różnych.
Ludzie widzieli mnie i nie uciekli, więc nie zdziczałam całkiem na tej wsi.
Jadłam zupę z dyni w ilościach nieprzyzwoitych.
Żyłam. Pięknie było.

piątek, 11 września 2015

Trzeba się wziąć w garść.
Zjeść dobre śniadanie. Jeśli nie bardzo ma się ochotę na jedzenie, trzeba się trochę postarać: pomidorek, jajecznica, świeży chleb.
Syny po szkółce pływania, wieczorem, wtranżalają, aż miło. Wielkie buły z ziarenkami, a na deser po dwie michy płatków kukurydzianych ze świeżo udojonym mlekiem. Trudno uwierzyć, że potrafią tyle zmieścić.
Potem trzeba ustalić plan działania. Bo jak się tak miota człowiek, to tu, to tam, a wszędzie mnóstwo roboty, to, owszem, nabiega się, urobi, a nic nie widać.
Więc trzeba zrobić coś, co widać.
Najbardziej bez sensu jest obiad, bo zaraz znika.
Ale zjedzenie dobrego obiadu przynosi dobre myśli.
Spokojnie.
Okna umyję po niedzieli, nic się nie stanie.
Prawda?

środa, 9 września 2015

Wcale nie było tak źle.
Zupełnie inaczej.
Ale przeżyłam, jestem, mam się coraz lepiej.

Przytulam Bebunia, moje prawie dziewięcioletnie chłopisko.
- Mamo, czemu ty mnie przytulasz jak małego dzidziusia?
- Bo jesteś moim małym dzidziusiem, innego nie mam.
- No, właściwie, to mogłabyś mieć jeszcze jedno dziecko. Byłbym starszym bratem!
- O, ale wiesz - musiałabym w tym celu ponownie wyjść za mąż, co ty na to?
- Nic. Może byłby fajny ten twój nowy mąż? Tylko - Bebunio patrzy na mój wiekowy tapczanik - jak wy byście się tam we dwoje zmieścili?

Właśnie. Więc na razie nic z tego.
Niestety.

poniedziałek, 7 września 2015

O, żeby tak zasnąć.
Budzę się rano bardziej zmęczona niż wieczorem, kiedy się kładłam. Wszystko mnie boli i nie nadaję się do żadnych negocjacji. Nawet z Maniusiem w sprawie koszulki do szkoły.
Byleby przeżyć jutro. Jutro mam intensywnie aktywny dzień, kumulacja zdarzeń. Jak przetrwam jutro, będzie z górki.
Zatem  - do pojutrza...

czwartek, 3 września 2015

Zamiast kupić nowy telewizor, za te pieniądze, które zarobiłam, wklepując teksty z nagrań, zapisałam dzieci na szkółkę pływania.
Wgapiamy się wieczorami w antyczny odbiornik marki daewoo. Ekran jest mały, trzeba siedzieć blisko siebie. Może właśnie o to chodzi: pretekst do wyprzytulania się dla moich synków maleńkich.
Nawet za sto lat będą maleńcy.
Oglądamy serial jakiśtam, w pewnym momencie z ekranu pada kwestia: "rodziców się nie wybiera".
- Uff, jak dobrze. Poszlibyście sobie jeszcze do jakiejś innej, lepszej mamy, i co?
- Ta, co jest, jest całkiem fajna - to Maniuś.
- Na szczęście dzieci też się nie wybiera. Bo inaczej zamieniłabyś nas na jakieś dwie dziewczynki - odcina się Bebunio.
- No coś ty - zamarłam.  - Nie zamieniłabym was na tuzin dziewczynek. Chciałabym mieć córeczkę, to prawda, ale czasami wypożyczam sobie Niteczkę i tak też jest dobrze.
No, dobrze.
Najlepiej.

środa, 2 września 2015

Trudno uwierzyć, że już wrzesień. 
Jest upalnie, jak w środku lata, i absurdalnie brzmi moje polecenie, żeby Maniuś przygotował sobie szkolny plecak na jutro.
- Trampki spakuj - przypominam.
Wysyłam go do szkoły oczywiście rowerem, choć jest tak rozleniwiony, że strasznie mu się nie chce. Tak z rana. Ledwo wypije kakao, już na rower. Kto to słyszał.
Bunio kuśtyka o kulach, szczęśliwiec, ma wolne do piątku. I tak jeszcze nie przyszły do szkoły jego darmowe podręczniki. Kazałam mu się dokształcić w dowolnie wybranej dziedzinie wiedzy i zajęłam komputer.
Odgrzebałam porzuconą na wakacje robotę. Jest, leży, sama się nie zrobiła. Jedziemy.
Świat jest.

niedziela, 30 sierpnia 2015

- Bo ty się bardziej przejmujesz jego głupią krzywą nogą niż moim skaleczonym palcem! I muszę mu  we wszystkim ustępować, bo on przecież jest "bardzo chory"! Chyba już zapomniałaś, że masz jeszcze mnie! 
- Nie, Maniusiu, nie zapomniałam. We wtorek zabieram cię do dentysty :)
Biedny chłopiec. Czuje się zaniedbany. Chyba powinnam mu upiec sernik...

piątek, 28 sierpnia 2015

Siedzę na parapecie okna w końcu korytarza, piję kawę w papierowym kubku z automatu na dole. Korytarz i moje okno jest na szóstym piętrze, mam więc przepyszny widok na dachy starego miasta. Tam, na lewo, widać zamek i blanki baszty. Na prawo - wieżę z kogutkiem przy katedrze. Wszędzie mnóstwo drzew, w tle pudełka bloków.
Jestem w szpitalu, czekam, aż mi oddadzą Bebunia, wzięto go na blok operacyjny już półtorej godziny temu. Naprawiamy drugą nóżkę.
Niby wszystko miało być tak samo; przecież trzy miesiące temu tu byliśmy, z prawą nogą, teoretycznie mamy przed sobą bezpieczną powtórkę. Praktycznie nic nie wygląda tak samo, nawet procedura przyjęcia na oddział przebiegła niepokojąco inaczej. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. 
Och, wiem, nie jestem ślepa: widzę, wiem, że w porównaniu z innymi pacjentami mój syn jest właściwie całkiem zdrowy. Nie grozi nam seria operacji, jak małemu Antosiowi z ósemki, i nie będziemy musieli zmieniać stylu życia, jak Kuba z naszej sali (jeszcze nikt mu nie powiedział, że operacja kolana oznacza wykluczenie z zawodowego uprawiania piłki nożnej. Kuba ma czternaście lat i biedną, zahukaną matkę, o którą bardzo się troszczy, ale największą jego miłością jest gra w nogę). 
Właściwie nie mam się o co martwić, jest dobrze, a i widok mam przepyszny.
Z windy - bo w moim końcu korytarza jest wejście do windy - wychodzi lekarz, idzie szybko, jest lekko przygarbiony. Mija mnie i dopiero po kilku krokach odwraca się i mówi: "wszystko dobrze", 
To on wykonał dziś sześć zabiegów, ostatni w kolejce był mój syn.
Zidentyfikował mnie jako Bebuniową mamę. Owszem, widujemy się w przychodni co kwartał od paru lat, ale przecież takich pacjentów ma setki.
Powiedział, że jest dobrze. Co za ulga.
Przy windzie zatrzymuje się kobieta z chłopcem na wózku. Wózek na oddziale ortopedii to standard, jednak chłopiec jest taki drobny i nóżki ma takie chudziuteńkie, że chyba dla niego osobiście taki wózek to też standard. Czekają na windę i dyskretnie nie zauważają, że się totalnie rozkleiłam: płaczę i szukam po kieszeniach chusteczki.
Znalazłam.
- Proszę się nie przejmować - wyjaśniam. - Lekarz, który operował mojego syna właśnie powiedział, że wszystko dobrze, i schodzi ze mnie całe napięcie.
- Ach - uśmiecha się kobieta wyrozumiałym uśmiechem, ukształtowanym przez własne niespokojne oczekiwania, troski, momenty ulgi.  - Pewnie coś skomplikowanego?
- Nawet nie - przyznaję. - Ale jednak zawsze trochę się człowiek denerwuje - uśmiecham się, już się ogarnęłam, powycierałam.
- Tak, rozumiem - widać w jej twarzy, słychać w jej glosie, że sama przeszła przez to nie raz.  - Zdrowia życzymy - właśnie podjechała winda, drzwi się rozsuwają. 
- Dziękuję. Nawzajem wszystkiego dobrego!
Drzwi windy zamykają się za nimi, przemieszczam się powoli do naszej sali, czekam na pielęgniarkę, która pojedzie ze mną odebrać z sali pooperacyjnej naprawionego Bebunia.
- Byłeś grzeczny? - pytam, pomagając mu się przenieść z łóżka blokowego na oddziałowe.
- Mamo, przecież spałem! - śmieje się. Już jest mój. Wszystko dobrze.

niedziela, 23 sierpnia 2015

My, dzieci ze wsi, w McDonaldzie. Zachciało nam się amerykańszczyzny.
Wchodzimy, wszystko ładnie-pięknie, tu na ścianie menu, tam kasy. Studiuję rodzaje serwowanych kaw. Bunio ciagnie mnie za rękaw.
- Ale dlaczego trzeba zamówić order?
Nad kasami wielki napis: ZAMÓW   ORDER

(ale obyło się bez)

dzieciory

- Bunio, trzeba ci ostrzyc włosy. Są za długie.
- Wiem, mamo. Ale ja nie chcę do fryzjera! Zawsze mnie obcina nie tak,jak chcę, i wyglądam potem dziwnie. Nie mogłabyś ty tego zrobić?
- Ja nie jestem fryzjerką, synu. I nie jestem mistrzem nożyczek. Mogłabym ci ostrzyc włosy maszynką, "na Maniusia".
- Nie! Nie chcę mieć takiej samej fryzury jak on!
- Hm, właściwie to nie będzie taka sama fryzura, bo jesteście zupełnie różni i macie różne kształty głowy, i w ogóle...
Zgodził się.
Postrzyżyny dokonane.
Wchodzę do pokoju, widzę syna przed komputerem i nie wiem, który to. Mają absolutnie takie same główki.

Albo Nita:
- Bardzo ładna ta twoja sukienka, ciociu. Chciałabym mieć taką. Dasz mi ją kiedyś?
- O, to chyba nieprędko. Musisz do niej jeszcze dużo urosnąć.
- Ale zapiszesz mi ją w testamencie?

sobota, 22 sierpnia 2015

Powiało i przestało.
Czekamy na deszcz; obrzęd umycia samochodu nie pomógł. Zmarnowałam tyle wody na umycie samochodu, który będzie zaraz wyglądał tak samo, jak przed myciem, wystarczy, że pojadę do miasteczka i z powrotem. Kurz z żużlówki wdziera się do środka, osiada na desce rozdzielczej, brudzi palce, zostawia ślady na jasnych sukienkach.
Wkładam jasną sukienkę na rozprawę w sądzie. Trzeba czekać półtorej godziny, na szczęście wzięłam ze sobą przezornie norweski kryminał z półki z nowościami w gminnej bibliotece. Nieopodal siedzi i czeka mój były małżonek, podwójnie nieszczęśliwy, bo chciałby mi wiele rzeczy powiedzieć, ale nie ma odwagi. Oprócz nas w poczekalni jest jeszcze kilka osób. Przecież nie będzie mnie obrażał przy świadkach.
Kryminał mi się podoba. Jest  jasny, precyzyjny. Dobro jest dobre, zło demonicznie piękne i złe, wątki podopinane. Pomaga mi, w sali sądowej jestem jasna i precyzyjna, a kiedy wychodzę, okrutnie zmęczona. 
Spakowałam rzeczy Niteczki. Któregoś dnia przyjechał po nią tata, koniec wakacji, czas przejściowy: aklimatyzowanie się w mieście. Na "wieczorku pożegnalnym" dzieci opowiadały wszystko naraz, piliśmy colę. Potem machaliśmy odjeżdżającym na pożegnanie.
Następnego dnia Bebunio wstaje późno, zmarnowany, zły.
- Już nigdy więcej nie będę pił coli po dwudziestej - zarzeka się.
Oby!


poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Słucham, jak wieje wiatr.
Nie da się od tego nigdzie uciec. Wieje wszędzie i wciąż; nawet, jeśli szczelnie pozamykam wszystkie okna i drzwi, co jest ze wszech miar niewskazane, i tak przed tym szumem wszechogarniającym nie ucieknę.
Czuję się w tej kuchni jak w łódeczce na morzu. Zewsząd szum.
To czas płynie.
Nic już nie będzie tak, jak przedtem.
Nie będzie już drugi raz takiego lata. Będzie inne, ale takiego już nie.
Jest mi smutno, boję się. 
Wszystko mija i zmienia się, ja też mijam i zmieniam się. Choć wydaje mi się, że trwam wiecznie i wciąż jestem lita i niewzruszona jak skała.
Wieje wiatr, lato odchodzi, odlatują bociany.
Jak zwykle nie jestem na to przygotowana.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Uff, jesteśmy w domu. Z przeszkolonym Bebuniem - który już nie będzie do mnie wydzwaniał chlipiąc, "bo zobaczyłem panią w takiej samej sukience jaką ty masz, mamo, i zrobiło mi się taaaak smuuutno" i Maryjankiem, który pojechał ze mną dla towarzystwa i spał całą drogę w tę i w tamtę, więc do bani z takim towarzystwem.
Swoją drogą, gdybym zobaczyła panią w takiej samej sukience jak moja, to też by mi się zrobiło taaaak smuuutno.
Jak cudnie: nie muszę już dziś nigdzie jechać! Dopiero jutro, gdyż obiecałam zawieźć dziatwę na basen. Wszystkie cztery sztuki.
Piję kawę.
Potem wszytsko ogarnę, posprzątam, poskładam pranie, pozmywam.
Teraz piję kawę.
Dziś jest jakby chłodniej, zwłaszcza u nas. Wieje wiatr.
Piję kawę.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Zostawiłam Bunia w szpitalu.
Nic złego się nie stało, został przyjęty na dobrze już nam znany oddział w celu instruktażu ćwiczeń rehabilitacyjnych. 
Był taki dzielny, duży. Powiedział: "możesz już sobie iść, mamo", z czego skwapliwie skorzystałam. Wstaliśmy wcześnie, a po południu miałam jeszcze do zrobienia mnóstwo rzeczy. 
Więc zostawiłam mu trochę drobnych na wszelki wypadek, doładowałam telefon, pośmialiśmy się z literówki w jego imieniu na wizytówce przy łóżku - nie ma jakiegoś dziwnego imienia, ot, zwyczajne, ale jest synem korektorki, więc literówka być musi.
Wracam.
Z miasta jedzie się i jedzie, w tym upale, a jeszcze ten gaz jakiś dziwny, może od  gorąca. Nie mogę się rozbujać, więc uprzejmie odsuwam się na bok jadącym szybciej.
Ciężarówka mignęła mi światłami.
Motocyklista wysunął rękę z podniesionym kciukiem.
Nieoczekiwanie dla siebie rozpłakałam się. Jakby najbardziej znaczące były takie właśnie drobne gesty.
Pozałatwiałam, co miałam załatwić, dotarłam do domu. Nie zjadłam zupy, nie wypiłam kawy. Zasnęłam.
Obudził mnie telefon od zostawionego daleko synka. "Tak mi się jakoś smutno zrobiło, mamo".
Kupiłam ci jabłka, syneczku. Przywiozę ci je jutro. Będę po dziewiątej, jak Babcia wyjdzie od swojego lekarza. Pójdź teraz na świetlicę i poszukaj sobie czegoś do czytania. Niczym się nie martw. Wszystko przemija, wiesz? Kocham cię.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Nie pojmuję, jak można funkcjonować w takie upały. Lato powinno być latem, z tym się zgadzam i to popieram, ale czy nie wystarczyłoby zwykłe 25 stopni ciepła?
Rozporządzeniem wójta i radnych gminy mamy oszczędzać wodę. W związku z powyższym wujo  po ciężkim dniu znojnej pracy jeździ się kąpać na dzikie jeziorka. Jeżdżę z nim, nie żebym lubiła moczyć się w dzikiej wodzie, ale chlapię się przy brzegu, ledwo mocząc stopy, i patrzę, czy aby nie trzeba dzwonić po pomoc.
Na szczęście wujo Adam jak na razie nie wymaga ode mnie takich interwencji.
Ja w każdym razie czuję się spokojniejsza, zerkając z płycizny.
- A czy ty w ogóle masz strój do kąpieli? - powątpiewa mama Niteczki.
- Nie. A po co?
- Kąpiesz się na golasa?
- Tak. A właściwie nie - prostuję. - Kąpie się w stroju własnym, stroju Adama.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Generalnie błogosławiona nuda. Ciężka znojna codzienna praca. Już zapomniałam o wakacjach. Chyba mi się śniły.
Śnił mi się pogrzeb, drzemka w ławce kościelnej podczas pogrzebowej homilii, dziwna nierzeczywistość. Jedyne, co pewne, to że naprawdę jest na tym świecie mniej o jednego dobrego człowieka. Ale za to na tamtym o jednego więcej, czy tak?
Dziś się wyspałam.
Doprowadzam do kultury zaniedbane podczas mojej nieobecności skrzynki na balkonie. Petunie silne są, wypuszczają młode pędy. Bratek zakwitł, ten kupiony w maju.
Zachciało mi się ciasta z wiśniami, ale okazało się, że w okolicznych sadach już dawno po zbiorach. Mam na szczęście takie w słoiku, nawet zeszłoroczne, ale to nie to samo.
Zakochałam się w kiszonej cukinii, kroję ją na takie ćwierć- albo półplastry, traktuję koprem i czosnkiem i liśćmi czarnej porzeczki i zalewam solanką jak na ogórki. Jem jak chipsy: jak już zacznę, nie mogę przestać.
Pochmurny, duszny poranek. Ma być gorąco.
Zobaczymy.

wtorek, 28 lipca 2015

Wakacje miałam takie:
wuj pożyczył mi swój ukochany, większy samochód. Przykazał, żebym nie jeździła za szybko. Zapakowałam do bagażnika wszystko, co musiałam do niego zapakować, a potem jeszcze czworo nieletnich pasażerów,  i pojechaliśmy.
Chyba ma do mnie zaufanie ten wuj. 
Byłam przyjemnie zaskoczona tym, że prawie nie zabłądziłam po drodze. Jechaliśmy trzysta kilometrów. 
Na krańcu świata, tam, gdzie kończy się asfalt i zaczyna poniemiecki bruk, mieliśmy wynajęty domek. Nie był to domek najtańszy, ale były to dobrze wydane pieniądze. 
Jak powiedział właściciel, przez dwa tygodnie dom, ogród i lasek nad brzegiem jeziora - razem z trzema pomostami i miejscem na ognisko - należą do nas.
Więc czuliśmy się jak u siebie.
Ze względu na specyficzny mikroklimat prawie codziennie padał deszcz. 
Prawie codziennie chodziłam nad jezioro się pozachwycać.
Ognisko robiliśmy tylko cztery razy.
Pijawek baliśmy się tylko przez cztery dni.
Bezlitośnie ciągałam towarzystwo na wycieczki - rowerowe i samochodowe, obejrzałam prawie wszystko, co chciałam zobaczyć. 
Na przykład to i to...

...i wszystko pomiędzy :) Uwielbiam tameczne drogi, kręte i pagórkowate, a najbardziej, kiedy pomykając po nich nie wiem, czego się spodziewać za zakrętem.
W drodze do pewnej atrakcji turystycznej minęłam Albercika. Trąbnęliśmy sobie, mignęliśmy światłami. Śmieszne: jedzie się świat drogi, żeby minąć się z sąsiadem:)
Jestem opalona na złoto i mam w sobie spokój jeziora. Rynnowego. Głębia i długość.
Bachorki przetrwały, twarde są. Leżą teraz i dokarmiają swoje zwierzaki na tabletach. A, niech tam. Teraz jakoś mnie to mniej denerwuje.
Jestem...

niedziela, 26 lipca 2015

Wczoraj wróciłam z dwutygodniowych wakacji bez netu.
Oprócz mnie wakacjowało się czworo młodej młodzieży, w porywach do pięciorga. Nikt z nas nie miał swojego ukochanego tabletu, laptopa, smartfona. Tylko moja wiekowa nokia do rozmawiania.
Niektórzy się nudzili, fakt.
Ale nie ja.
Ja miałam cudowne wakacje :)

sobota, 20 czerwca 2015

Siedzę w grządkach, między marchewką a burakami. Medytuję albo myślę o różnościach, zależy. Czasami tak, czasami tak. Fajnie jest w grządkach, cisza i spokój. 
Nadchodzi Bebunio.
- Co robisz, mamo? A, marchewkę pielisz. Mogę ci trochę pomóc? Daj mi tą dziabkę, trochę tu podziabię. O, to jest chyba badylek? Jeśli się nie mylę, skrzyp? Rozumiem, że trzeba go wyrwać. Mocno się trzyma. Ma długi korzeń! Ciągnę z całej siły!
I ciągnie, jak dziadek rzepkę. Wyrywa, wpada pupą w buraki.
- Synu, uważaj, bo zniszczysz rośliny!
- Sorki, buraki - podnosi się, otrzepuje tyłek. Dziabie jeszcze trochę między rządkami marchewki, potem idzie posilić się w truskawki, potem, że ma już dość i jedzie na wieś.
Śmieszny ten mój syn. Przeprosił buraki.

Kilka dni temu do moich synów przyjechali koledzy. Poczęstowałam ich koktajlem z truskawek, ozdobionym zsiadłym mlekiem. Piękna rzecz, i smaczna jak rzadko.
Słyszałam przez okno, jak Maniuś instruował kolegów:
- Szklanki możecie zostawić tutaj. Jak wam smakowało, to idźcie do mojej mamy i powiedzcie, że było pyszne. A jak nie smakowało, to tylko idźcie podziękować.

Mam nadzieję, że sam też tak potrafi. Podziękować albo powiedzieć, że było pyszne.

piątek, 12 czerwca 2015

Zdenerwowałam się. 
Mam w planach remont pokoju, trzeba kupić farbę. Lamówkę do firanek.
Składki na koniec roku szkolnego poopłacać.
Konewki, dwie: mniejszą i większą, kupuję od początku wiosny. I wciąż na balkon biegam z butelką, którą muszę napełniać w łazience na dole, bo w tej górnej pod kran się nie mieści. A warzywa na ogrodzie podlewamy z wiadra.
Kiedy robiłam niezbędne przelewy, zobaczyłam, że właśnie mija termin opłaty za wywóz śmieci.
Nigdy (przynajmniej przez najbliższe nigdy) nie będę czuć się na tyle bogata, żeby kupić sobie trampki, których naprawdę potrzebuję.
Więc się zdenerwowałam i kupiłam. I już. 
Sory, dzieci, lodów w niedzielę nie będzie.

Udało mi się wczoraj złożyć ten wniosek o dopłaty w Agencji RIMR. Niezupełnie dobrze wypełniony - poprawiałam na miejscu - ale mapki oznaczane Maniusiowym brokatowym długopisem zostały docenione.

Mam mnóstwo do zrobienia. To się chyba nazywa szczęście.

środa, 10 czerwca 2015

Rozłożyłam na podłodze wszystkie papiery i wypełniłam wniosek o dopłaty dla rolników. W jedne trzy godziny,wliczając przerwę na kawę (i francuskie ciasteczka z Lidla, pycha, pychunia!!!). Oczywiście wypełniłam wniosek źle,co zauważyłam o dwie godziny za późno. Ale składam broń.Trudno. Będę wzywana do wyjaśnień, dlaczego trwały użytek zielony na działce o numerze tysiąc pięćset sto dziewięćset w zeszłym roku miał wielkość 0,68 ha, a teraz tylko 0,65. Bo tak mi pasowało do obliczeń, proszę państwa. Albo: Dziadzisław się rozpędził i trochę za dużo łąki podorał. Wszystko jedno.
Grunt, że Bebunio przyjął dwie szklanki koktajlu truskawkowego na zsiadłym mleku i teraz śpi.

wtorek, 9 czerwca 2015

Rozpłakałabym się z wdzięczności i zmęczenia, ale nie mam siły. Zjem krówkę i porelaksuję się dobrze płatną pracą. Nic tak nie relaksuje, jak świadomość zarabiania pieniędzy.
Bebuniowa nóżka, ta naprawiona, na zdjęciu rentgenowskim taka śliczna. To działa! Pan doktor wszystko mi poobjaśniał i odtąd jestem prawie ekspertem od implantów korygujących poprzez zablokowanie zatoki stępu. Z tej radości umówiliśmy się na naprawienie drugiej stopy, pod koniec wakacji.
Tyle bólu, tyle cierpienia w tym szpitalu. Zdenerwowani rodzice, panie w rejestracjach rozkładające ręce, zmęczone dzieci. 
Bebunio bardzo dzielny. Spytał mnie rano, czy się wyspałam, bo starał się mniej kaszleć w nocy.
Starał się. Biedaczek. Dałam mu antybiotyk i ibuprofen i pojechaliśmy. Mój nowy samochód pali bardzo mało gazu, za mniej złotówek, niż bilety na busa.
W budce z bułami (bułanżerii?) pani sprzedająca:
- Pani nie bierze tych z pieczarkami. Nie wyszły im dzisiaj. Cebularze miód-malina, niech pani bierze cebularze.
Wzięłam. Dobre.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Mam chore dzieci.
Zarastający ogródek warzywny.
Rozgrzebaną robotę redakcyjną, do oddania w zeszłym tygodniu.
Nie wypełnione wnioski o dopłaty. Do oddania w tym tygodniu.
I trochę ginu lubuskiego, dobrze zmrożonego, ale bez lodu, za to z wodą gazowaną, plastrami cytryny, gałązką melisy i sokiem z kwiatów dzikiego bzu.
O ginie rozpisałam się najbardziej.
Jedno dziecko śpi, drugie się nudzi, co interpretuję jako symptomy zdrowienia.
Jedno dziecko nocami zamiast spać, kaszle okropnym, suchym kaszlem, męczącym od samego słuchania. Uśmierzamy go doraźnie to tym, to owym, lekarz stwierdził wirusa i przepisał antybiotyk. Kupy się to wszystko nie trzyma, cóż poradzić. Przejdzie - a w międzyczasie ulepimy ruskie pierogi dla wszystkich.To znaczy śpiącego dziecka nie będę do lepienia nakłaniać, niech śpi.
Jutro pojedziemy do stolicy cebularzy, wyjąć szwy z naprawionej nogi. Mam przywieźć pół bagażnika cebularzy, pół bagażnika kulebiaczków i pół bagażnika pieczarkowców. Nigdzie indziej nie można dostać takich pysznych, no, chyba, że w Kazimierzu.
Tymczasem akacje i piwonie kwitną jak szalone.
I dziki bez.
I róże.

piątek, 29 maja 2015

Bebunio raz jeszcze

Przypomniało mi się wypełnianie szpitalnej ankiety.
Bo teraz leczenie to przede wszystkim wypełnianie dziesiątek dokumentów, a kontakt lekarza z pacjentem to tylko jeden, najmniej czasochłonny element.
Więc przy przyjmowaniu na oddział plik kart, dokumentów, druków, oświadczeń.
Między innymi ankieta personalna, którą pani pielęgniarka wypełnia machinalnie, bo przecież za nami jeszcze trójka dzieci:
wiek - taki i taki, stan zdrowia ogólnie - dobry, uczuleń - nie ma, chorób przewlekłych - nie ma, rodzeństwo... rodzice... warunki mieszkaniowe - dobre...
- Powiedziałbym, że nawet bardzo dobre - włącza się Bebunio.
- Dzięki, synu - mruknęłam.
Fajny ten mój syn :)

czwartek, 28 maja 2015

prezent na Dzień Matki

Mogłabym długo pisać o pięknych laurkach, o prezentach (własnoręcznie wykonane zakładki do książek), o tym, jak dzieci chcą mi dać odczuć, że pamiętają, że wiedzą, że świętują ten dzień.
Najpiękniejszy prezent w tym roku dostałam od młodszego syna. Ma osiem lat. Miał operację na stopy, które urosły mu krzywo.
Szpital dziecięcy znajduje się w mieście wojewódzkim, daleko od mojego końca świata. Kiedy dojechałam tam w tym dniu, kiedy wbiegłam na salę, okazało się, że już pojechał na blok operacyjny. Była ósma rano.
Pobiegłam na blok, z szóstego piętra na parter. Zdążyłam go zobaczyć, jak jechał na łóżku, przykryty zieloną jednorazówką. Krzyknęłam: "Buuuunio!", i wiozące go pielęgniarki cofnęły łóżko, żeby mój syn mógł do mnie pomachać.
Cudowne są pielęgniarki w tym szpitalu.
Potem czekałam, czekałam, czekałam.
W końcu przyszła pani i powiedziała, że możemy już po moje dziecko iść, budzi się.
Dziecko półprzytomne po narkozie.
Pogłaskałam tego mojego syna, powiedziałam, że jestem, że jedziemy na salę, odpocząć. A on, półśpiący, tak się cudownie uśmiechnął. Nie musiałam już nic mówić, wystarczyło, że głaszczę go po ramieniu, a on to czuje - i jest spokojny, bezpieczny.
Tak, jakbym mogła wszystko... Nie mogę, bo jestem tylko zwykłą, ot, kobietą.
Ale głaszczę go po ramieniu i to już jest cały świat.
Cudzie ty mój, synu!

poniedziałek, 25 maja 2015

Nowo wybrany prezydent deklaruje, że drzwi pałacu prezydenckiego będą zawsze otwarte dla obywateli.
- Świetnie - ucieszyła się Babcia. - Już nie będę miała problemu ze znalezieniem toalety na Krakowskim Przedmieściu.

sobota, 23 maja 2015

Pewnego pięknego dnia Dziadzisław zapragnął nabyć na targu prosiaczki. Na targ w celu zakupu prosiaczków - żywych - jeździ się rano, im wcześniej, tym lepiej.
Dziadzisławowi zrobiło się żal mojego porannego snu; nie chcąc go przerywać pojechał na targ samodzielnie, moim samochodem. Prosiaczki przywiózł w bagażniku. Nic to, że zrobiły siku na wyściółkę bagażnika. Wyrzuciłam ją.
Wyprawa Dziadzisława okazała się brzemienna w liczniejsze skutki: spalił mi sprzęgło. O czym przekonałam się wracając z miasteczka z zakupami, podjeżdżając pod szkołę, gdzie czekali już zniecierpliwieni synowie.
- Nie mogłaś jechać szybciej?
No, właśnie o to chodzi, że nie mogłam. Za nic nie mogłam przyspieszyć, do prędkości 70km/h rozpędzałam się przez pięć kilometrów. A kiedy stanęłam pod szkołą, nie mogłam już ruszyć. Amen.

Dzięki czemu przekonałam się, że jestem zaopiekowana kompleksowo: wykonałam jeden telefon - a już podjeżdża jeden rycerz, żeby mnie zaholować do domu, a drugi, żeby podrzucić linkę, bo żadne z nas nie miało przy sobie.
A potem, bo czas mam gorący i bez samochodu jak bez ręki, okazało się, że mam na podorędziu jeszcze parę życzliwych księżniczek, które przyjechały po mnie, zawiozły tam, gdzie trzeba, i odstawiły do domu.
Choć wcale nie miały po drodze.

Fajnie jest mieszkać w bajce :)

środa, 20 maja 2015

Bebunio:
- A ty, mamo, na kogo będziesz teraz głosować? Na Komorowskiego czy na Dudę? Bo mama Zosi, wiesz, ta co teraz została sołtysem, to będzie głosować na Dudę, i Zosia przyniosła do szkoły takie specjalne reklamowe długopisy, które dostała od mamy, ale miała ich tylko cztery i rozdała dziewczynom, i chciałem ten długopis tylko obejrzeć, więc wziąłem od Kingi, a ten Kacper skarżypyta już od razu wrzeszczy na całą klasę: "popsułeś, popsułeś", a mnie się tylko taka jedna część od tego długopisu niechcący zdjęła i to nieprawda, że popsułem, bo na następnej przerwie udało mi się ją założyć z powrotem i Kinga powiedziała, że prawie nic nie widać, a na Kacpra jestem teraz bardzo zły i chyba już go nie lubię.
Oraz dowiedziałam się - choć dosłownie nie powtórzę - że dziecko trzeba przytulać i kochać. Nawet takie ośmio- czy nawet dziewięcioletnie. Bo dziecko nieprzytulane jest niedobre dla innych dzieci i może nawet je bić.
- Jak Szymon, mamo. On bije prawie bez powodu. Ale jak jestem u niego w domu, to jest nawet fajny, lubię go. Myślę, że po prostu jego mama za mało go przytula, dlatego taki jest.

czwartek, 14 maja 2015

Wydarzyło się tyle rzeczy! O ile rzeczy mogą się wydarzać.
Na przykład kupiłam sobie sukienkę. Sukienka jest z miękkiej, milusiej dzianiny, a dzianin nie mogę szyć na mojej maszynie. Więc muszę kupować.
Sukienkę przywdziałam w niedzielę, kiedy zgarnęłam towarzystwo do teatru, na rodzinną niedzielę. Teatr bardziej muzyczno-taneczny niż inny i myślałam, siedząc sobie z boku i patrząc bardziej na zaproszoną przeze mnie widownię niż na scenę, że moi mężczyźni, którzy razem mają już dziewiętnaście lat, po spektaklu zjedzą mnie żywcem.
A oni byli zachwyceni.
Brawo bili tak, że ich ręce bolały.
- Koniecznie, koniecznie musimy tu jeszcze przyjechać! Obiecaj, mamo!
Zmarzłam w sukience. Sukienka jest na lato, nie na zimny maj.

Prezydent podpisał przedwyborczą ustawę zezwalającą rolnikom na sprzedaż własnych produktów przy uproszczonej procedurze podatkowej:
Jako rolnik, w którym żyłka przedsiębiorczości jeszcze jako tako się trzyma, zapragnęłam posprzedawać nieco własnych produktów. Gdyby ktoś był zainteresowany pierwszorzędnym dżemem z truskawek albo węgierek,  albo ogórkami kiszonymi, albo sokiem z malin czy miodkiem z mlecza...
W tym celu udałam się do powiatowej stacji sanitarno-epidemiologicznej doinformować się o szczegóły wymogów produkcji.
Pani najpierw wyrzuciła mnie za drzwi, gdyż z inną panią była akurat w trakcie śniadania.
Po dwudziestu minutach zgodziła się łaskawie wysłuchać, czym zamierzam zawrócić jej głowę.
Oczywiście muszę napisać receptury produktów - do weryfikacji Sanepidu- oraz zaprojektować linię technologiczną uwzględniającą wymogi Sanepidu. 
Wykluczone, ażebym miała robić dżem w kuchni, w której gotuję zupę dla dzieci.
Nawet, gdyby to było tylko dwadzieścia słoików rocznie.
A etykiety? Niech no ja się najpierw dowiem o etykietowaniu słoików. A potem przyjdę.
A twarogi, jaja? To musiałoby być pod kontrolą weterynarza.
Aha. Dziękuję.
Już się nahandlowałam.

A potem byłam jeszcze tu, i tam, i w ogóle. 
Pieliłam grządki. Z pobliskich olszynek dobiegło mnie poszczekiwanie małego pieska. Rozejrzałam się. Na gałęzi siedział szpak i "ćwierkał" naśladując szczekanie psa.
Pieliłam grządki. Nieopodal ogrodu, na drodze, zatrzymał się wujt swoją śliczną bryką.
- Pojedź ze mną do miasta, bo mi się samemu nie chce.
- No, ale jak to? A po co jedziesz? I w ogóle nie ubrana jestem i nie umyta, i z pazurkami w ręku...
- Bardzo dobrze, chodź, buraki poczekają.
Poczekały. Dziwne. A ja jeździłam po mieście w stroju polowym i z pazurkami w ręku.
Pieliłam grządki, aż tu nagle listonosz przyniósł mi zaproszenie na ślub kuzyna. Jeju, kiedy ten Misiek tak wyrósł - taki chłopczyk, chłopczyk, a tu nagle ślub.
Teraz pieląc grządki rozmyślam: jechać, czy nie jechać.
Pielenie trwa bardzo długo. Między innymi dlatego, że ciągle mi ktoś przeszkadza...

środa, 6 maja 2015

- Co oglądasz, mamo?
- Debatę wyborczą. Pooglądasz ze mną?
- Trochę mogę. - Bebunio sadowi się obok mnie, jest mięciutki,ciepły i przytulny. - Ci panowie to kandydaci na prezydenta?
 - Tak. Co myślisz: ten byłby dobrym prezydentem?
 - Trudno powiedzieć. A ty jak uważasz?
 - Nie jest najgorszy: ma ładną koszulę, krawat, uczesał się...
 - Oj, mamo, jak ty będziesz brać pod uwagę tylko ubranie, to raczej dobrze nie wybierzesz...
I poszedł, zdegustowany.
Cudzik mój :)

wtorek, 5 maja 2015

Tak się porobiło, że nie mogę wstawić komentarza tam, gdzie bym chciała wstawić, a nawet odpowiedzieć nie mogę na te u mnie :(
Nie wiem, czy to wina programu antywirusowego, czy pogody. A może decydującą rolę gra tutaj nowy zapach mojego żelu pod prysznic. Nie wiem.
W każdym bądź razie z kwiatów mlecza robimy "miodek". Świetnie zastępuje apteczne syropy przeciwkaszlowe, syny przy przeziębieniu dodają go do ciepłego mleka.
Robię go tak: 300 kwiatów mlecza rozkładam na godzinę na białym obrusie, żeby niechciani mieszkańcy mogli sobie pójść. Najczęściej są to takie czarne muszki. Jak już sobie pójdą, wrzucam kwiaty do gara i zalewam 1,5 litra wody. Zagotowuję, pogotuję chwilę, odstawiam na dobę.
Następnego dnia dokładnie odciskam "kompocik", dodaję sok z dwóch cytryn i kilo cukru. Gotuję, od momentu zagotowania, z godzinkę - dłużej mi się nie chce - i zamykam w małych słoiczkach. I już.
Babcia nastawia też winko z kwiatów mlecza - ma cuuudowny smak i doskonale wyciąga człowieka z przeziębień.

sobota, 2 maja 2015

No i zdradził mnie.
Zostawił, zła jego mać.
I smutno mi, ale co mogę zrobić. Kocham go przecież i przede wszystkim chodzi mi o to, żeby był szczęśliwy.  Nawet, jeśli to znaczy, że ja jestem szczęśliwa trochę mniej.
Bebunio. Mówił, że nie pojedzie do ojca, że już go nie lubi, że ma do niego żal.
Ojciec przyjechał. Samochód ojcowego kuzyna zaparkował na podwórku. Bebunio do mnie z teatralną paniką: "co ja mam zrobić, co ja mam zrobić, muszę się gdzieś ukryć".
- Ogarnij się i idź się przywitać.
Poszedł jak na ścięcie.
Nie minęło dziesięć minut - wraca, rozpromieniony, w nowej bluzie z lumpeksu z herbami jakiegoś Manchesteru United czy innego Liverpoolu:
- Mamo, jednak mnie spakuj, tata obiecał, ze zabierze mnie na pizzę i na lody, i kupi mi chipsy.
Tak mu niewiele trzeba: pizzy, lodów i chipsów.
Więc pakuję mu portki i skarpetki na zmianę, przypominam, żeby wziął kurtkę na wszelki wypadek, całuję w czółko. Jedź, kochanie. Bądź grzeczny.
Maniek oburzony:
- Jak przez telefon, to tata mówi, że chciałby się ze mną zobaczyć, a kiedy już się widzimy, to tylko wrzeszczy, żebym się pakował. A ja nie chcę! Nie zmusi mnie! Nigdzie z nim nie pojadę!
I nie jedzie.
I wcale nie jestem pewna, czy to jest dobre.
Na wszelki wypadek zapytałam mądrzejszych. Czekam na odpowiedź.

W nagrodę będzie mi pomagał zbierać kwiaty mlecza.

czwartek, 30 kwietnia 2015

I jak tu nie być szczęśliwą:
udało mi się wyekspediować dziatwę do szkoły na rowerach. Starsza dziatwa marudzi, że mu się nie chce, że trzeba wcześniej wstać, że zimno, że coś tam.
No, ale bez starszego nie wyślę młodszego.
- Synu, jeśli dziś pojedziesz rowerem, to jutro - w piątek - w ogóle nie będziesz musiał iść do szkoły.
- Naprawdę?
- Naprawdę.  - zapomniał, że jutro święto ;)
- Jesteś najukochańszą mamą na świecie. Już wstaję!
I pojechali. Nie muszę ich odwozić.
Mam w związku z tym mnóstwo czasu dla siebie, i śniadanie jem w piżamie, i podlewam kwiaty na balkonie, i widzę sterczący z bocianiego gniazda czerwony dziób. Ktoś tam siedzi. Przesiaduje. Wysiaduje.
Na śniadanie oczywiście jajecznica z jaj od kur latających po powietrzu. Smaku takich jaj brakowało mi w mieście, a teraz - proszę bardzo!- to mój chlebuś powszedni.
Świergotanie tych wszystkich niepojętych wróbli, sikorek, zięb i innych. Na wyciągnięcie ręki.
Własny "szpinak" z własnej pokrzywy, syny wsuwają, aż im się uszy trzęsą.
- Nie rozumiem, czemu pani kucharka w szkole nie robi takiego na obiad!
- Może nie wszyscy to lubią?- podrzucam wyjaśnienie.
- Ja nie rozumiem, czemu myśmy tej pokrzywy tak mało narwali - odzywa się Bebunio. 
Nauczyłam chłopców okopywać truskawki. Chętni, aż miło. Jak i do jedzenia lodów z zamrożonych, zmiksowanych latem z cukrem truskawek. 

Zupełnie inna ta tegoroczna wiosna. Wciąż nie mogę się nadziwić, wciąż mnie to zachwyca: że jest zupełnie inaczej, za każdym razem inaczej, nie ma dwóch takich samych wiosen.

Postanowiłam zapisać Bebunia na zabieg. Wymyśliłam, że czas oczekiwania to na pewno nie mniej niż pół roku, więc zdążę się jeszcze rozpytać, zastanowić, ewentualnie odwołać.
Pani w telefonie mówi mi:
- Dwudziestego maja.
- Ale TEGO roku?
Tak, tego roku. Zaniemówiłam z wrażenia i zapomniałam, że dwudziestego jest sprawdzian trzecioklasistów, obowiązkowy, a następnego dnia wycieczka, a w niedzielę rocznica Pierwszej Komunii. Wszędzie potrzebny Bebunio.
Więc dzwoniłam jeszcze raz, przekładać termin, z nastawieniem, że teraz, to już na pewno za pół roku, a pani przesunęła nam ten termin o tydzień.
Nie jestem pewna, czy chodzi o naszą służbę zdrowia. Tu gdzieś musi się kryć haczyk, może NFZ tego nie refunduje? Czy co?

wtorek, 28 kwietnia 2015

Jestem taka mądra!
Udało mi się zawiesić w oknie roletę - taką zwyczajną, kupioną w sklepie - i okazało się to bardzo proste.
Nie wiem, dlaczego wujt nie może sobie z tym poradzić od miesiąca. Fakt, rzadko bywa w domu - w weekend raz na dwa tygodnie - ale fakt jest faktem.
Jestem geniuszem techniki ;)
Zaczęło się od tej iście latowej, wakacyjnej pogody w sobotę. Było tak ciepło, że zapragnęłam schować do wielkiego wora wszystkie swetry i wełniane szaliki, przynieść natomiast ze strychu wór kwiecistych fatałaszków, szyfonów i czystej bawełny w różnych postaciach.
Na przykład w postaci kolekcji letnich sukienek. Tu przypominam, że we wrześniu nabyłam na wyprzedaży piękną letnia sukienkę polskiej produkcji, prosto ze sklepu i w sam raz na mnie. Całe to bogactwo teraz wrzuciłam do pralki nastawiając ją na program odświeżania i wlewając nowy, letni płyn do płukania.
I później wisiały te fatałaszki na wietrze, tworząc przeuroczą wielobarwną chmurę, komponując się w kwitnąca wiśnię na górze i mlecze na dole.
W niedzielę coś mnie tknęło, żeby przymierzyć ową sukienkę, o której wyżej. Przypominam: nowa, nie noszona.
Nosz, kurdebalans. Za ciasna.
Rzuciłam się ku innej, tej z Bialconu, w której występowałam na Pierwszej Komunii Bebunia.
To samo.
Następna, dożynkowa "dla pani konferansjer" - hm... Mogę zapiąć, ale oddychać, to już nie.
"Pani lokajowa" - matkobosko.
I moja ukochana, czarna lniana z Solara, od Małgosi za złotówkę - też...
W tak zwanym międzyczasie udało mi się przytyć.
Szybko poleciałam na wagę, wróciłam, spojrzałam na tabelę BMI, która mówi, że jeśli przybędzie mnie jeszcze 15 kg, to i tak nie będę miała nadwagi.
Co nie zmienia faktu, że moje sukienki się na mnie nie mieszczą. 
Żal, co nie? Ale ile nowych możliwości! Znowu mogę przebierać, wybierać, przymierzać, kupować, skracać, doszywać... Mogę, chcę, muszę -  no, bo jak inaczej?
A jeszcze bardziej, najbardziej, najcudowniej uradowała mnie pewna myśl.
Że ja naprawdę nie mam w tej chwili większych problemów.
Tak, wiem, że Nepal, tysiące dramatów. I żeby nie szukać daleko, w sąsiedniej wsi mama mojej koleżanki poważnie choruje i dla całego domu to jest trudne. Rozmawiałam z Tereską, powiedziała, że nie potrzebuje mojej pomocy, ale dziękuje za dobre słowo.
Być może tuż obok rozgrywają się jakieś inne dramaty, może już niedługo coś trudnego spadnie na mnie, kto wie.
W tej chwili moim największym problemem są za ciasne sukienki.

Zawoziłam dziś Babcię na przystanek, skąd w dalszą drogę ku medycznej diagnozie w dużym mieście pojedzie busem. Ja mam pilnować kurczaków i narwać zieleniny dla świnki. Jedziemy szosą, której pobocza są złociste od mleczy. Jedziemy  przez okolicę iście rajską, przepiękną, która w każdym budzi przekonanie, że przecież zawsze chciał mieszkać na wsi.
-Jaka piękna mleczna droga - rozmarzyła się Babcia.
Tak...

sobota, 25 kwietnia 2015

Powiem to jasno i wyraźnie: nie prosiłam o tą wiosnę, nie czekałam na nią, nie chciałam jej.
A ona jest.
Najwyraźniej i najbezwzględniej: kwitną mirabelki i tulipany, brzozy zazieleniły się w mgnieniu oka i nawet zdążyłam powydzierać perz z truskawek (zastanawiam się nad założeniem plantacji perzu, wówczas powyrywałabym truskawki, których jest na poletku zdecydowanie mniej). 
Jest wiosna i jaskółki, nowe życie, nowy świat.
I nie mam wyjścia. Muszę się rzucić w to życie, kupić większe buty i dłuższe spodnie moim chłopcom, ciąć gałązki czeremchy na bukiet, szukać pokrzywy na obiad. I całe swoje wnętrze wydać tej wiośnie, na wieczne odradzanie.
Uzbroiłam się w śliczne buty i kwiaciaste spódnice do kolan. Niech będzie.

- Zrobiłem coś pożytecznego - oświadcza Bebunio. - Wykąpałem Kluska.
Klusek jest szczeniaczkiem, który "z pewnością" marzył o kąpieli. Pewnie w sadzawce, boję się pytać. Żeby się tylko, tłuścioszek, nie przeziębił.
- Więc - kontynuuje mój niezwykle pomocny syn - mogę już jechać na wieś.
On nie pyta, on stwierdza.
Już ja mu coś wymyślę. Potem.
- Tylko nie siedź za długo - napominam rodzicielsko póki co.
- Nie, tylko trzy godzinki - i już go nie ma.

piątek, 24 kwietnia 2015

To taka gra: ciepło - zimno - cieplej - zimno, zimno - gorąco. Wiosna tego roku gra z nami w ciepło - zimno.
Jest piękny ranek. Nie wiadomo, czy zaraz nie zerwie się zimny wiatr i mimo słońca nie zrobi się lodowato. Na razie nie, na razie Bebunio sam z siebie wstał wcześniej, uśmiechnięty, pogodny, bez grymasów, i pojechał do szkoły rowerem. 
Ja zaraz za nim, samochodem, z Mańkiem, który wczoraj swój rower zepsuł.

To nie jest tak, że kiedy nie piszę, nic się nie dzieje. Życie wciąż płynie. Życie to zmiana.
Nawet cembrowina naszej studni, zbudowana z polnych kamieni, żyje.

Bociany klekoczą, szczekają psy, gęsi robią wielki hałas - jak jakieś słonie, pieją koguty, a pod tym wszystkim różnorakie świergoty wróbli, sikorek i innych ptasich ćwierkotków. Liście na drzewach rosną w oczach. 
A ja muszę się ogarnąć i pojechać w miasto. Muszę. Nie chce mi się.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Zimna ta wiosna tego roku. Zimna jak nie wiem, co. Być może jestem nieco rozpuszczona po łagodnej zimie, ale dość mam już, dość tego wiatru, który skutecznie mnie zniechęca do wszelkich prac polowych.
Uczyniłam dwie skrzynki balkonowe i boję się, że mi te petunie po prostu wywieje.
Dlatego tym bardziej podziwiam brzozy i czeremchy, że jednak nie czekają już dłużej i wypuszczają te świeże listeczki, nieśmiało, z ostrożna, ale stanowczo.
I bociany zamieszkały znów gniazdo na topoli. Przeprowadzały prace remontowe, każdy sukcesik oznajmiając głośnym klekotem, a teraz jakby przycichły. Siedzą.

Idę tymczasem, bo czajnik gwiżdże. I wiatr wyje w szczelinach okien.

środa, 15 kwietnia 2015

Nie było tak źle.
I w ogóle grunt, że żyjemy, co nie?
Wracam z Mańkiem ze szkoły i zastanawiam się na głos,że może i ta mama Kubusia miała trochę racji, bo chłopięce zabawy nie zawsze wyglądają jak te z podręczników dla rodziców, że może krzyczą za bardzo i że z tym włażeniem  bez koszulek na drzewa to była przesada...
 - A może ma rację trochę bardziej? Może ja was w ogóle źle wychowuję?
- Mamo, nie przejmuj się - mój dziesięcioletni syn głaszcze mnie po ręce. - Wszystko jest w porządku, naprawdę. Jesteś bardzo fajną mamą, kocham cię.
Zatkało mnie.
Jesteś bardzo fajnym synem. I nie tak znowu źle wychowanym.

Wczoraj za to wybraliśmy się z młodszym synem do miasta wojewódzkiego, gdyż mieliśmy kaprys zobaczyć się z naszym ulubionym ortopedą, jak co kwartał. 
Ortopeda postawił mnie przed decyzją. Mam podjąć decyzję, w jaki sposób leczyć koślawość stóp mojego dziecka. Tak, jakbym się znała na medycynie, a w szczególności na ortopedii. Tak, jakbym umiała przewidzieć konsekwencje tego lub innego trybu leczenia. Przecież ja się na tym nie znam, jestem z wykształcenia panią od korekty książek, a na co dzień doję krowy i obieram ziemniaki. 
Pomyślałam sobie, kiedy jechaliśmy już z powrotem, przez te zimnowiosenne krajobrazy, z cudnie zielonymi na różnorakie sposoby polami, że z każdą decyzją tak jest. Co możemy wiedzieć o tym, co będzie potem?Jak będzie wyglądało moje życie z tym człowiekiem, którego chcę poślubić? Jak moje dziecko poradzi sobie w tej czy innej szkole? Czy nie zapłaciłam za dużo za buty, które nie przetrwają jednego sezonu? Czy pracując w tym miejscu, w którym pracuję, nie pozbawiam się szansy na coś lepszego? 
Wszystkie decyzje są takie same. Podejmuje się je w ciemno, a życie toczy się, jak miało się toczyć. Chodzi w tym wszystkim tylko o to, żeby wiedzieć, na kim spoczywa odpowiedzialność. Za stópki, za buty, za życie.
Owszem: poczytam, porozmawiam. Muszę być przekonana o słuszności tego, co zrobię. Zanim to zrobię.

W poczekalni poradni oczywiście tłum ludzi, dzieci i rodziców. 
Widziałam cudną kobietę. Przyszła z mężem i córką nastolatką. Zawsze mnie denerwuje to rodzinne przychodzenie do lekarza, tyle miejsc w poczekalni zajętych niepotrzebnie! I w ogóle: jak można założyć takie rajstopy? Do pół uda koronkowe, dalej gładkie, nie można nie zawiesić na tym wzroku, choć na chwilę. I te buty na obcasie, obcas ze siedem centymetrów, naprawdę, a przecież pani taka wysoka, co najmniej jak ja - i nic ją nie obchodzi, że powpędza w kompleksy te niskie kobietki? Sukienka, też: nie włożyłabym takiej za żadne skarby. Tej córce by taka pasowała, nie jej. Przecież ma z pewnością ponad czterdzieści lat. I - słowo daję! - kolczyk w nosie. Szafirowy kryształek. Fryzura jak świeżo od fryzjera, krótka, rozczochrana. Nie nobliwa, bynajmniej.
Emanowała z niej radość z tego, że jest, jaka jest. Akceptowała siebie, lubiła siebie. 
Poprosiła mnie o odsunięcie od ściany rzędu krzeseł - krzesła w poczekalni są spięte razem, pani o nieco większej masie ciała siedziało się niewygodnie, plecami dotykała ściany. 
- Od razu lepiej, dziękuję. Bo widzi pani, trzeba zwracać uwagę na takie małe rzeczy. I trzeba o siebie dbać.
Uśmiechnęłam się. ucieszyłam, że mam na sobie bluzkę z tych lepszych, że przestałam odkładać ją na potem. Bo jeśli nie będzie potem, to co? Komu się przyda moja bluzka?

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

O, matko.
Poniedziałek, godzina 9:22. Strach pomyśleć, co się jeszcze może dziś przydarzyć.
Poranek niby zwyczajny - udało mi się przekonać Mańka, żeby przeprosił panią Beatkę za to, że jej w piątek pokazał język (Bo ona, mamo, nie znosi mnie odkąd zacząłem tylko chodzić do szkoły, i przez cały czas tylko się mnie czepia! Bebunio ma szczęście, bo pani Beatka go lubi! A na mnie tylko wrzeszczy, nawet, jak nic takiego nie robię!). Uff, zgodził się, powiedział, że przeprosi.
Ale matka jednego chłopca wyraziła swoje najwyższe niezadowolenie z tego tytułu, iż w sobotę moi synowie wraz z synami jeszcze innej matki nie chcieli się bawić z jej synem. 
Więc w takim wypadku, oczywiście, należy przyjść do szkoły i wyrażać niezadowolenie. Najwyższe.
Powiedziałam, że owszem, może być tak, że moi synowie osiągnęli niedostateczny poziom socjalizacji. Czemu nie.
Wróciłam do domu co prędzej z zamiarem zjedzenia śniadania. Ale nie: bo pan od łącza internetowego dostał zgłoszenie, że nic u nas nie działa, pan od kupionych cieląt musi odebrać teraz paszporty tychże cieląt, a brat w telefonie chce ustalać program być może wspólnych wakacji.
Czajnik gwiżdże.
Uff...

Mam do doczytania 143 strony książki, którą zaczęłam czytać wczoraj, a która stron wszystkich ma 349. Wypożyczonej w miejscowej bibliotece, wydanej w 2015 roku, świeżutkiej. Cena na okładce 34,90, cena wewnątrz, wpisana ołówkiem, już tylko 28,00.
Mówi o moim pokoleniu, ale nie jest o mnie. Mówi o tym, co zostało w wielkim mieście, a tymczasem ja mieszkam na wsi, doję krowę i karmię kurczaki. Okopuję truskawki i zamrażam jagody. Hoduję dzieci (niezbyt skutecznie - patrz wyżej).
To książka Małgorzaty Halber "Najgorszy człowiek na świecie". Polecam.

sobota, 11 kwietnia 2015

- Życzę państwu miłego dnia - powiedział pan w telewizorze na koniec programu, który rodzinnie oglądaliśmy.
-O, to będzie miły dzień - ustosunkowałam się. - Mam w planach podcięcie Mańkowej fryzury, to bardzo ciekawe wyzwanie.
- Obcinanie włosów??? - zdziwił się Maniek. - Ciekawe, kto się na to zgodził!
- Ja, administrator - śmieję się.
- Ale nie ja, użytkownik!

Maniek nie pozwala tknąć nożyczkami swojej zapuszczonej czupryny. Uważa, że ma dobre włosy, a przede wszystkim swój styl.
Wszystko przez tego Bartka, kolegę Bebunia.
- Bo wiesz, mamo - opowiada Bebunio - Bartek ma taki aparat fotograficzny z trybem nocnym, i jak on tym trybem nocnym zrobił zdjęcie swojej rodziny, kiedy byli u babci, to na tym zdjęciu oprócz ludzi widać dziesięć duchów!
- O, synu - machnęłam ręką. - Mam mnóstwo zdjęć z duchami.
Z ogromną dumą włóczyłam kiedyś po świecie aparat fotograficzny marki Smiena8M, który nawet dwadzieścia lat temu cudem techniki nie był, a najpiękniejszą rzeczą było to, że jeśli się zapomniało przewinąć kliszy, można było zrobić kilka zdjęć na tej samej klatce.
Co często zdarzało się wbrew woli i chęci artysty fotografika, czyli mnie.
No, ale: żeby udowodnić synowi, sięgnęłam do archiwum. Czyli do pudła ze zdjęciami z odrzutu,bo te ładne albo od razu szły gdzieś do ludzi, albo umieszczałam w albumach.
Matko, tyle zdjęć.
Niektóre dobre, niektóre śmieszne.
Tyle miejsc. 
Na studiach chodziłam nawet na kółko fotograficzne - w piątki o piętnastej trzydzieści. Straszna pora, w ciepłym, miękkim fotelu zasypiałam natychmiast czując w kościach pracowity długi tydzień. Pan prowadzący obraził się na mnie i powiedział, że wszystkie moje zdjęcia są do niczego, ale zaliczenie do indeksu wpisał. A co sobie pospałam, to moje.
Dlaczego teraz robię tak mało tych zdjęć?
Dlaczego ich potem nie drukuję?

Wśród widoków z podróży było zdjęcie zrobione dwadzieścia lat temu w Kazimierzu, późną jesienią, po południu. Padał deszcz i zaczynało się zmierzchać. Kamienica Celejowska jeszcze przed remontem, dziury w asfalcie.
A skrajem ulicy idzie Dziadzisław: ta sama kurtka, ta sama czapka, nawet portki od obrządku, ręce tak samo w kieszeniach.
Babcia aż usiadła ze zdumienia. Spojrzała na podwórko - Dziadzisław w rzeczonej kurtce spacerował sobie wokół siewnika.
- Myślałam, że podróże w czasie i przestrzeni to bujda - powiedziała wreszcie.

Za sprawą innego zdjęcia znalazłam się w altance ogródka działkowego we Wrocławiu. Wyglądałam prawie tak samo, może zmarszczek miałam mniej, tych kurzych łapek od śmiechu, ale blask w oczach taki sam. 
Co się zmieniło od tamtego czasu? Czy udało mi się czegoś dokonać, coś osiągnąć? Z tych rzeczy,o których myślałam wówczas? Czy koniecznie trzeba dążyć, realizować, mieć ambicje? Nie można bez?
Życie jest jednak krótkie. Zwłaszcza, jeśli się patrzy wstecz. 

czwartek, 9 kwietnia 2015

Macie pomysły, co robić z trójką dzieci w drugi dzień Świąt? W domu zostawić nie można, bo albo siedzą przy komputerze i spierają o to, kto ma grać (bo czy czas potrzebny na załadowanie jakiejś gry wlicza się do czasu grania? Tak czy nie?), albo siedzą przy telewizorze i spierają, czy ma być Dzwoneczek, czy raczej Auta. A czasami, to nawet siedzą i tu, i tu.
W lesie byliśmy w pierwszy dzień, między jednym atakiem opadów a drugim. Wyjrzało nawet słońce, i widzieliśmy wszystko: sasanki, zawilce, zające, sarny, dziki, sikorki, kowaliki. A jeśli ktoś wlazł na drzewo, to widział być może więcej.  A może i nie.
Z braku pomysłów i możliwości, a może nawet jednego z drugim, wybraliśmy się na spontaniczną wycieczkę nad odległe o czterdzieści kilometrów jezioro. Wszyscy przynajmniej trochę zgłodnieli, a to już duży sukces. Niektórzy zmarzli, inni bohatersko i dumnie obnoszą teraz zaczerwieniony i zakatarzony nos, większość była po prostu zadowolona. 
Wciąż mnie jednak zastanawia, co robiły w tym czasie inne dzieci. Siedziały przed komputerem/ telewizorem albo biegały po wsi z pistoletami na wodę? Nie biegały, nikogo po drodze nie widziałam. Wioski i miasteczko jak wymarłe, żadnych przechodniów, spacerowiczów. pogoda może nie była specjalnie zachęcająca do przechadzek, ale co z tego?
Gdzie byli wszyscy ludzie? Jak się teraz świętuje?
Niemożliwe, że wszyscy siedzieli w domu i jedli. To już jest chyba passé?

sobota, 28 marca 2015

Tak pięknie pada.
Niby zimno, ale trawa i pola od razu stały się zieleńsze. Pąki na gałęziach pojawiły się błyskawicznie. Przy kałuży na środku podwórka kręcą się jakieś dziwne ptaszki, może zięby, może pliszki, nie widzę dokładnie. Wszystkie krzaczki i zarośla trzęsą się od świergotań, poświstywań, treli. Wcale mi nie żal, że deszcz pada na moje wczoraj pucowane okna. 
Wieje, chyba tylko po to, żeby świerki i jałowce dokładnie wykąpały wszystkie swoje igły.

Sprzątam, owszem, nieustająco. Sprzątanie polega na tym, żeby jak najwięcej rzeczy spalić, niech nie zajmują miejsca. A że jednak nie jest to łatwe - wciąż wydaje mi się, że kluczem jest przeprowadzenie rozsądnej selekcji, tylko, że jeszcze nie zdefiniowałam pojęcia "rozsądna selekcja" - trzymam w szufladzie wydruki usg, z czasów, kiedy te rosłe chłopiska, które teraz czekają niecierpliwie, aż zwolnię komputer, mieściły się jeszcze gdzieś w moim brzuchu i miały paręnaście centymetrów.
Mam to spalić???

czwartek, 26 marca 2015

Proszę Państwa, oto torba.
Jest do beżowego płaszcza, więc ma jasną podszewkę, której się wcale nie wstydzę.
Wcale nie jest taka duża, jak można by sądzić. Format A4 mieści ledwo, ledwo, ale że na co dzień tak dużych rzeczy nie noszę, mieści kalendarz A5, aktualnie czytaną książkę, małą butelkę wody, trzy błyszczyki, dwie paczki chusteczek - jedne suche, drugie mokre, portfel, telefon, który ma specjalną kieszonkę, długopis... Wszystko mieści. 
Wykrój wzięłam stąd. Polecam tą stronę wszystkim szyjącym.
Najbardziej cieszy mnie guziczek - klasyczny przykład małej rzeczy, która cieszy :)